Ostatnie dni na Lance. Dziennik indyjski 42

Lankę pożegnałem zupełnie inaczej, niż się spodziewałem. Zostałem wyrwany ze słodkiego letargu wielokrotnie ponawianych podróży moją ulubioną autobusową trasą nad ocean. Może to i lepiej, gdyż Indie nie są tak idylliczne jak Sri Lanka, gdybym zatem tak rozleniwiony znalazł się nagle w Chennaju, mógłbym mieć nie lada problemy. W końcu to kipiące energią miasto, pełne ludzi wspaniałych, ale też oszustów, nie byłoby wyrozumiałe dla istoty o czujności uśpionej przez gęste rzędy palm i niespieszne lankijskie autobusy.

 

 

   Kłopoty zaczęły się w indyjskim biurze wizowym. Podobnie jak w Polsce, ambasada indyjska powierzyła to trudne zadanie prywatnym podwykonawcom. Oczywiście, podobnie jak w Polsce, pobierali oni od tego prowizję. Ich siedziba znajdowała się na Galle Road, co bardzo mnie ucieszyło.  Przypominała ona pozbawioną okien, kamienno – kaflową szkatułę. Obok niej mieściły się dwie interesujące instytucje – z jednej strony największy chyba sklep płytowy w Colombo (co nie oznacza wcale, iż gigantyczny), z drugiej „Zielona Budka”, mała restauracja z wystrojem przypominającym bardzo Polską sieć lodziarń „Zielona Budka”. Jak mogłem zauważyć, zieleń podsuwa ludziom podobne pomysły. W sklepie płytowym można było nabyć nie tylko lankijskie przeboje, ale też dość przypadkowy wybór płyt z muzyką europejską, chińską, oraz północno i południowo – indyjską. Najgorzej stała w tym miejscu tradycyjna muzyka lankijska, nagrania bębniarzy opiewanych przez lankijskich muzykologów musiałem nabyć w innym miejscu. Ucieszyłem się natomiast mogąc nabyć w owym sklepie naszą muzykę klasyczną, gdyż nie miałem jej prawie wcale ze sobą, a ogarniała mnie czasem za nią ogromna tęsknota. Oczywiście w domu Tushity, ilekroć tylko mogłem, puszczałem nagrania karnatyckich gwiazd. Płyty z zachodnią muzyką klasyczną pochodziły z dwóch źródeł. Pierwszym z nich był singapurski oddział firmy Deutsche Gramophone. W związku z czym na okładki płyt doklejone zostały napisy po chińsku (na rynek chiński wypuszczane są produktu DG wytwarzane w chińskiej filii firmy). Drugie źródło należało do dość kuriozalnych zjawisk na lankijskim rynku. Amerykański meloman wydał dość obszerną serię nagrań związanych z mniej znaną uczelnią jego kraju. Wykonywana była na nich przeważnie muzyka współczesna mało znanych kompozytorów, wśród których kojarzyłem głównie Skrowaczewskiego, dyrygenta polskiego pochodzenia. Płyty były solidnie zakurzone, czekały więc zapewne niejeden rok na swojego nabywcę.

   Obsługa indyjskiego biura wizowego dwoiła się i troiła aby było miło. Dopiero po jakimś czasie zacząłem się orientować, iż minami nadrabiają ogólny brak organizacji. Strażnicy dopytywali się o losy i nadzieje każdego klienta. Gdy ktoś miał małe dziecko, brali je na ręce i zabawiali chodząc po całym biurze. Jakby dla kontrastu w tym samym czasie zrozpaczeni rodzice po raz kolejny orientowali się, iż nie uzupełniono ich wiz o wpis dotyczący dziecka. Moje problemy zaczęły się, gdy nieopatrznie w rubryczce dotyczącej wykonywanych zawodów wpisałem też „dziennikarz”. Syngaleska piękność odbierająca gotowe formularze podchwyciła ten temat i stwierdziła, iż wyrobi mi w takim razie wizę dziennikarską. Natychmiast wyjąłem pióro, aby skreślić nieopatrzny wpis, lecz pracowniczka zaczęła mnie gorliwie przekonywać, iż taka wiza nie jest wcale droższa, ani bardziej limitowana czasowo od wizy turystycznej. Gdy spytałem o to, czy są potrzebne jakieś papiery związane z agencją prasową itd. itp., uzyskałem odpowiedź przeczącą. Pomyślałem zatem, iż nie ma sprawy, być może dzięki tej wizie uda mi się wejść za darmo na jakiś płatny koncert, albo też i pogadać z jakimś szefem separatystów i przy okazji zwiedzić odludne tereny Kaszmiru, lub Manipuru. Krótko mówiąc, zacząłem myśleć równie naiwnie, jak moi syngalescy przyjaciele.

 

 

   Po złożeniu papierów następowało długie oczekiwanie na ich ostateczną akceptację i opłatę. Tym razem wśród towarzyszy niedoli zamieniłem kilka słów z wyglądającym na podstarzałego hipisa niemieckojęzycznym Włochem. Również, podobnie jak ja, wybrał on Sri Lankę na wypełnienie dwumiesięcznej dziury w pobycie w Indiach. Cały ów czas spędził w Colombo, nie kontaktując się z nikim, ani nigdzie nie jeżdżąc. Gdy dowiedział się, iż poznałem jakichś tubylców, był bezgranicznie zdumiony, jak niemal wszyscy inni turyści mnie słyszący. Oczywiście poza Hindusami, którzy umieli się doskonale bawić we własnym towarzystwie, przenosząc wszędzie jak największą ilość Indii. Nad krzesłami umieszczonymi w sali wisiał pokaźnych rozmiarów telewizor. Obsługa biura wizowego starała się bezskutecznie ustawić na nim mecz krykieta, lecz elegancki wyświetlacz upierał się przy włoskim footballu.

   Miałem jakiś tydzień do odbioru wizy. Poza wyprawami do dzielnicy nadoceanicznej, zapoznawałem się z okolicami domu Tushity, które nie przestawały być atrakcyjne. Idąc w kierunku wschodnim odkryłem nie tak daleko od mojego miejsca zamieszkania wielki i całkiem udany stojący posąg Buddy. Wznosił się on na szerokim podeście ponad jedną z głównych dróg, nieco od niej odsunięty przez poprzedzającą go zabudowę willową. Z początku myślałem, iż ów podest jest parkingiem dla ryksz, zaś monument ich osobistym wkładem w lankijską duchowość. Lecz okazało się, iż obok pomnika powstają inne zabudowania świątynne, z których stupa już była gotowa. Jakieś trzy kilometry dalej przy tej samej drodze odkryłem inną, ogromnie malowniczą świątynię Buddy. Wzniesiona nad potokiem miała w sobie coś z opowieści o samurajach. Zbliżał się już zmierzch i światło igrało niepokornie pomiędzy kamiennymi i bambusowymi kratownicami. Ze stropu pawilonu przeznaczonego na spotkania wiernych zwisały niczym barwne włosy pocięte kawałki papieru. Nawet niemal nieistniejący tutaj wiatr był w stanie co jakiś czas zmienić ich układ. Uznałem, iż jest to całkiem ciekawa ilustracja koncepcji Maji, mówiącej o tym iż wszystko jest złudzeniem tworzącym pragnienia, które powodują cierpienie. Nigdy do końca nie zgadzałem się z tą myślą, bowiem uważam, iż wszystko jest jedynie po części złudzeniem, najbardziej zaś to, z czym chcielibyśmy ruszać na bój ze złudzeniami. Tym niemniej pewne elementy filozofii Buddy z pewnością na zawsze już zostaną inspirującym dziedzictwem ludzkości. Natomiast buddyzm jako religia łatwo przesiąkał różnymi baśniowymi koncepcjami, które z pewnością zadziwiłyby jego twórcę. W świątyni nad potokiem znalazłem na przykład ołtarz białego konia, rzecz mi nie znaną również z innych świątyń na Lance. Na końcu mojego spaceru upewniłem się natomiast co do metryki najstarszych willi rozsianych niemal równomiernie po ogromnym obszarze Colombo i jego przedmieść. Na wyjątkowo udanej przedstawicielce swojego gatunku widniała data 1853. Było to zatem tożsame ze stylem domków szwajcarskich panującym wówczas w Europie.

   Inna przechadzka wiązała się z ciekawą legendą, którą poznawałem stopniowo. Był straszliwie duszny i upalny dzień. Jak zwykle zatem udałem się do Food City, przedstawiciela wielkiej sieci supermarketów dominujących na Lance i mających wiele wspólnego z indyjskim Food Baazarem. W owym drogim przybytku nowoczesności nabywałem zazwyczaj rzeczy nie będące ryżem i curry. Nie ośmieliłem się nigdy kupić bajońsko drogiego masła, zatem moje kulinarne zdobycze przeobrażały się zazwyczaj w kanapki na sucho. Dla okrasy kupowałem też czerwone, amerykańskie jabłka, nadające się do jedzenia bez przegotowania. Inną możliwością były banany, zazwyczaj jednak przegniłe, albo niedojrzałe. Wprawdzie Dharshan uraczył mnie historią o swoim norweskim przyjacielu, który odwiedziwszy Lankę zachwalał tutejsze banany, ale nie wierzyłem mu zbytnio. Z tego, co mogłem się domyślić, Norweg zachwycał się różnymi kształtami lankijskich bananów, przeciwstawiając im „owoce globalizacji” dostępne w europejskich sklepach. Być może idealizm jest wspaniałą rzeczą, kiedy jest się na Sri Lance nie dłużej niż tydzień, lecz przypuszczam, iż po tym okresie nawet najbardziej zajadły alterglobalista zacznie marzyć nawet o McDonald’się, chyba, że stać go będzie na napełnianie swego żołądka w najdroższych restauracjach, gdzie ryż i curry przypomina swojego powszedniego odpowiednika jedynie z nazwy. Jakkolwiek by nie było, postanowiłem udać się z moim jedzeniem nad rzekę Kelani, która wedle mapy znajdowała się trzy kilometry na północ od domu Tushity. Słońce już zachodziło i mijane przeze mnie wille i drzewa wyglądały pięknie i tajemniczo. Zmierzch był wyjątkowo długi jak na okolice równika, zatem zabawiałem się do woli w fotografa. Gdy zbliżałem się do rzeki, coraz mniej było domów, coraz więcej zaś podmokłych uroczysk, nad którymi unosiły się świetliki. W końcu przed moimi oczami ukazała się Kelani Ganga, której brzegi były dzikie i zarośnięte pasami dziewiczej dżungli. Obok mnie znajdowała się mała kapliczka Buddy, która emitowała nagrane mantry, jak czyniły to wszystkie lankijskie buddyjskie kapliczki pod koniec dnia.

 

 

   Za rzeką znajdowała się miejscowość Kelaniya, w której mieścił się uniwersytet Nalina i Kowshalyi. O niej to właśnie dowiedziałem się czegoś ciekawego. Na temat początków Syngalezów krążą dwie legendy. Jedna z nich jest bardziej wydumana, druga zaś wydaje się nieść ze sobą całkiem spory ślad autentycznych wydarzeń. Pierwsza dotyczy exodusu północnoindyjskich buddystów do Ziemi Obiecanej, jaką jawiła im się Lanka, oczywiście za sprawą buddyjskich proroctw. Drugi mit mówi o pierwszym lankijskim władcy Vijayi. Pochodził on od człowieka określanego jako lew, Sinha. Okazuje się, że ów lwi przydomek wcale nie miał pozytywnych konotacji, przynajmniej zdaniem brytyjskiego autora historycznego opracowania, które zdobyłem (L.E. Blaze, The Story of Lanka, The Christian Literature Society for India, London, Madras and Colombo1921). Sinha oznaczało w owych czasach osobnika gwałtownego, który najprawdopodobniej siłą wżenił się w lepszy od własnego lud.

 Jego syn, Vijaya, chciał zapewne poprawić swoje dziedzictwo, bowiem z drużyną 700 zbrojnych wyruszył w nieznane, aby zdobyć dla siebie królestwo i sławę. Tym sposobem dotarł do kresu cywilizowanego świata i przeprawiwszy się przez morze znalazł się na Lance. Wyspę zamieszkiwali wtedy dzicy, których legenda określa mianem demonów, za czym kryją się być może Veddha, czyli lokalni Adiwasi, czyli ludność plemienna żyjąca na niskim stopniu zaawansowania cywilizacyjnego. Wedle opowieści posiadali oni dwa miasta – Lankapurę i Kelaniyę. Pierwsza nazwa jest z pewnością po części przynajmniej wtórna, gdyż częste w Indiach określenie „pura” oznacza po sanskrycku miasto. Nazewniczy ślad po drugim grodzie miałem być może przed sobą, skryty gdzieś wśród zarośli, po drugiej stronie rzeki Kelani. Władczynią owej osady była demonica Kuveni, zachowująca się jak homerycka Kirke. Zaczarowała ona drużynę Vijayi i nasz bohater został sam. Kuveni obiecała mu jednakże zwrócić ludzi, pod warunkiem iż uczyni on ją swoją księżniczką. Tak też się stało i z pomocą Kuveni Vijaya szybko zawładnął pierwotnymi mieszkańcami Lanki. Gdy świętował swój sukces, członkowie jego drużyny jednogłośnie uczynili go swoim królem. Vijaya czuł się jednak nieswojo. Jego dzika żona stanowiła ujmę na jego królewskim wizerunku. Wraz z doradcami postanowił zatem sprowadzić dla siebie żonę z Południowych Indii, a konkretnie z Madury, gdzie rządziła dynastia Pandjów. Zapoczątkowało to podobną tradycję trwającą przez wiele pokoleń syngaleskich władców, aż wreszcie tamilscy włodarze przestali posyłać na Lankę dziewczyny ze swoich rodów, by spróbować raczej samodzielnie opanować wyspę. Póki co jednak władca Pandjów nie tylko podesłał Vijayi narzeczoną, ale też zaopatrzył w małżonki ludzi z jego świty. Tymczasem odtrącona Kuveni udała się z powrotem do swej rodzinnej Kelaniyi, gdzie jednakże została potraktowana jako zdrajczyni i zabita przez mieszkańców grodu. Przy życiu zostały jej dzieci, które miała z Vijayą.  Osiedliły się one na stokach świętej góry Padma Sri i to od nich lubią się wywodzić lankijscy Veddha, których garstka wciąż jeszcze błąka się po lankijskich lasach. Niezwykle było patrzeć na gasnące wśród brzegów Kelaniyi słońce i wspomnieć tę historię. Nie wiem, na ile odnosiła się ona do rzeczywistych wydarzeń, lecz wiele jej elementów było jak najbardziej realistycznych i powtarzających się w różnych okresach i miejscach ludzkiej historii.

   Innego dnia spotkałem się po raz ostatni z Dharshanem. Wziąłem swojego laptopa, by zaopatrzyć go w ciekawe nagrania, on zaś przyniósł mi swoją płytę poświęconą pojednaniu tamilsko – syngaleskiemu. Ze zdumieniem odkryłem, iż na płycie nie widnieje nazwisko mojego przyjaciela. Wyjaśnił mi, iż nie chciał sam siebie promować tą płytą, lecz zależało mu znacznie bardziej na jej przesłaniu. Anonimowość miała je wyeksponować. Wraz z Dharshanem przybył jego przyjaciel, reżyser, z którym od dawna próbowaliśmy zorganizować spotkanie. Nazywał się Jud i podobnie jak Dharshan należał do Tamilów wyznających chrześcijaństwo. To właśnie Jud od kilku już lat kompletował ujęcie do „Żelaznego demona” do którego muzykę komponował Dharshan. Miał to być film o kolei na Sri Lance, ale tak naprawdę o wojnie domowej. Jud pokazał mi ciekawe zdjęcia lokomotyw zarośniętych figowcami i torów kończących się w nicości, lub na ścianach budynków. Tamilskie Tygrysy postanowiły odciąć Jaffnę od ziem syngaleskich i w tym celu rozebrali tory, starając się zbudować jak najwięcej na ich miejscu. Nasypy, mosty kolejowe, wszystko zostało wysadzone w powietrze. Kręciłem głową, nie mogąc uwierzyć, jak wielka determinacja kierowała niektórymi tamilskimi separatystami. Podobnie jak Dharshan, również Jud tłumaczył mi, iż zakończona niedawno wojna to tylko wierzchołek góry lodowej ogólnej dysharmonii. Filmowiec zwrócił uwagę na nieznany mi wcześniej fakt. Otóż nie tylko Tamilowie buntowali się przeciwko centralnemu rządowi wyspy. Tuż przed przejściem Tamilskich Tygrysów do działań wojennych zbuntowały się biedne południowe regiony kraju. Tym razem Syngalezi wystąpili przeciw Syngalezom. Rząd użył całego swojego arsenału, aby stłumić to powstanie.

   Następnie Jud pokazał mi gotowy już wstęp do swojego filmu, do którego muzykę słyszałem już wcześniej. Zaczynał się on niepokojącymi ujęciami dworca i zbliżeniami na stojące na nim pociągi. W końcu jeden z nich ruszał, kamera zaś wyławiała niepokojące napisy umieszczone nad głowami z pozoru beztroskich pasażerów. Głosiły one – „Uważaj na bomby!”, „Ojczyzna cię potrzebuje, wstąp do armii!”, „Terrorysta nie okaże ci litości!”, „Nie należy podnosić ciężko rannych bez pomocy lekarza specjalisty” etc. W pewnym momencie wędrowaliśmy aż do kabiny motorniczego, gdzie mogliśmy usłyszeć jego zwierzenia. „Nie pamiętam, ilu już ludzi zabiłem po tym, jak wstąpiłem do wojska” – mówił on nie spuszczając oczu z torów przed nim – „może czterdziestu, może sześćdziesięciu…”. Pociąg natomiast sunął dalej przez idylliczne wzgórza.

   Spytałem Juda, czy do swojego dokumentu wybrał jakiś konkretnych ludzi. „Tak” – odparł, – „poprosiłem o pomoc na przykład mojego wujka, który przez wiele lat był żołnierzem w armii Tamilskich Tygrysów”. „I nie siedzi teraz w areszcie?” – zdziwiłem się. „Nie” – odparł Jud, – „kiedy Tamilskie Tygrysy doprowadziły do ostatecznej eskalacji działań terrorystycznych, mój wujek nie mógł się na to zgodzić i przeszedł na stronę rządową”.

   Tymczasem zbliżał się termin otrzymania wizy. Zajmowało to cały dzień. Wpierw trzeba było zjawić się z paszportem, i później przyjść po wizę. To ostatnie odbywało się wieczorem i choć kazano ludziom przyjść o godzinie piątej, wizy z barwną obstawą zjawiały się w specjalnych torbach dopiero o szóstej. Pełny optymizmu usiadłem w kolejce. Po różnych perypetiach nabierałem przekonania, iż w tych całych wizach chodzi tylko o opłatę i można napisać co bądź, a i tak wizę się dostanie. Okazało się inaczej. Tylko ja otrzymałem czysty paszport z powrotem. Chodziło oczywiście o to nieszczęsne dziennikarstwo. Na szczęście pracownik obsługi pomógł mi przygotować nową aplikację i obiecał zawieźć paszport następnego dnia do ambasady, wraz z nowymi aplikacjami. Był bardzo miły i zapewniał mnie, iż wiza na pewno będzie, ale przecież kobieta, która uparła się przy wizie dziennikarskiej też była szalenie miła. Wyszedłem zatem z biura wizowego poważnie struty. W międzyczasie otrzymałem nerwowy telefon od Nalina, w którym nie wiedziałem, o co chodziło. Ostatnio moje relacje z Kowshalyą nieco ostygły, gdyż chciała ode mnie zbyt dużych kwot za czynsz. Jak później wyjaśniła swojej siostrze Takshili, uznała, iż skoro hotele są tak drogie, a oni mają problem z pieniędzmi nie zaszkodzi, abym płacił więcej. Nie wzięła po uwagę faktu, iż poważnie zastanawialiśmy się z Kają nad rezygnacją z pobytu na Lance i dopiero nasze wzajemne finansowe umowy przemówiły za moim dalszym pobytem na wyspie. Wydawało mi się, że są one korzystne dla obu stron, myślałem zresztą o wszystkim w kategoriach rozmów z przyjaciółmi. I chyba nadal tak było, lecz Kowshalya posługiwała się dość naiwną logiką.

   Nie wiedząc, o co chodzi Nalinowi, udałem się na przystanek. Jak na złość 175 w ogóle nie chciał się zjawić. Część ludzi zdecydowała się na ryksze, paru innych nerwowo paliło papierosy. Dołączyłem do nich z pewnym opóźnieniem i wtedy, akurat tego feralnego dnia, przyczepili się do mnie policjanci. Wpierw chcieli mnie aresztować, później zażądali dość sporej kwoty pieniędzy. Wyciągnąłem ze złością ręce przed siebie i stwierdziłem – „dobrze, zatem mnie aresztujcie”. Tak ich to rozbawiło, iż puścili mnie wolno.

 

 

   Gdy autobus w końcu dojechał do Kotikawatty, a przypominał przy tym prawdziwą kulę z ludzi, dowiedziałem się od moich przyjaciół, iż nazajutrz rano muszę się przeprowadzić. Okazało się, iż nastraszył ich wujek Kowshalyi, pracujący w biurze emigracyjnym. Z jego ust dowiedzieli się dwóch rzeczy. Po pierwsze, rząd zmienił nastawienie do turystów z Europy i zlecił ich aresztowania, po drugie zatrzymywani są przede wszystkim mieszkańcy Lanki goszczący nielegalnie obcokrajowców. Nie byłem w najlepszym nastroju owego wieczora, gdyż groziła mi odmowa wizy. Rewelacje wujka Kowshalyi były przysłowiowym gwoździem do trumny. To on właśnie czterdzieści dni temu radził mi, abym ubiegał się tylko o miesięczne przedłużenie wizy lankijskiej, podczas gdy potrzebowałem czterdziestu dni. Gdybym go posłuchał, pozostałbym na dziesięć dni bez żadnej wizy, bo przecież prawa do pobytu na Lance turysta nie może przedłużać w nieskończoność. Byłem zatem pewien, iż przejęcie moich przyjaciół wynika z mylnych informacji i plotek. Chodziło też zapewne o to, iż nikt mnie nie zarejestrował na policji. A przecież powodem, dla którego zapłaciliśmy pośredniemu właścicielowi stancji o 50% więcej był dyskomfort związany z ewentualnymi problemami związanymi z moim obcym pochodzeniem. Ów właściciel zgadzał się ponoć, tak poza tym, na dowolną ilość mieszkańców na podległym mu obszarze. Dlaczego zatem mnie nie zarejestrował? I za co wziął więcej pieniędzy? Stwierdziłem zatem półżartem, iż właściwie to on jest za to odpowiedzialny i nie ma się czym przejmować, gdyż sam sobie naważył piwa (byłem oczywiście pewien, iż żadnego niemiłego piwa w tej sytuacji znaleźć nie sposób). Na co moi gospodarze zaperzyli się, stwierdzając iż współwłaściciel jest ich przyjacielem. Ładna mi przyjaźń…  Gdy Dasun, który akurat zatrzymał się na noc u Tushity, przestał korzystać z Internetu na moim komputerze (Kowshalyi spaliła się ładowarka), sprawdziłem w Internecie rewelacje wujka. Informacja o tym, iż aresztuje się Europejczyków pochodziła sprzed roku i dotyczyła nie turystów, lecz osób nadużywających trzyletnich wiz związanych z biznesem i edukacją. Wiadomość o aresztowaniach tubylczej ludności była świeża. Chodziło o to, iż dwóch Tamilów w Jaffnie zgwałciło europejską panią doktor, która przyjechała na konferencję i zostało zatrzymanych.  Niestety, żadne argumenty nie przemawiały do moich przyjaciół, ja zaś nie byłem w najlepszym nastroju na nagłą przeprowadzkę, zwłaszcza, że za noc, lub dwie i tak lecieć miałem do Indii, albo gdzieś indziej, gdyby mi nie przyznano wizy. Krótko mówiąc położyliśmy się spać zagniewani na siebie. Ja jeszcze spędziłem kilka godzin na szukaniu przez Internet tanich hoteli.

   Następnego dnia humory nam się trochę poprawiły, choć wiele żalu pozostało. Mimo to przeprosiłem ich, zaś Tushita stwierdził, iż zawiezie mnie do bungalowu, gdzie w formie swoistej komuny mieszkają Saman i inni młodzi adepci aktorstwa, których poznałem podczas wspólnych przygotowań do egzaminów. Zawiozłem zatem rano plecak na uczelnię Tushity, skracając trudny proces pakowania się po dwumiesięcznym pobycie do niezbędnego minimum. Następnie włóczyłem się oczekując na godzinę wyznaczoną przez biuro wizowe. Odwiedziłem jeszcze raz ocean, pooglądałem książki w księgarniach i odkryłem nawet miłą restauracyjkę syngaleską, która miała przeuroczego właściciela i malowniczy dziedziniec – palarnię.  Oczywiście jedzenie nie odbiegało od ponurej normy, ale miła obsługa to też jest coś.

   W biurze wizowym powtórzyła się historia z poprzedniego dnia. Paszporty przybyły niemal dwie godziny po wyznaczonej dla petentów godzinie. Osób było jedynie dwadzieścia, nikt z nas zatem nie mógł zrozumieć, dlaczego musieliśmy przybyć tak wcześnie. Przebywające z nami francuskie małżeństwo ponownie nie otrzymało wpisu dla dziecka. Ja na szczęście otrzymałem w końcu swój glejt do Indii, choć oczywiście ze złymi datami. Specjalnie załączyłem do wniosku bilet powrotny, lecz moja wiza kończyła się trzy dni przed nim. Nie miałem już jednak co z tym zrobić, bowiem nie miałem ochoty spędzić dla tych trzech dni kolejnego tygodnia na wyspie, nie było zresztą pewne, czy wyglądającą jak wklejony na całą stronę paszportu banknot wizę można zmienić. Na całe szczęście moje imię wyczytano jako jedno z pierwszych, więc Tushita nie musiał na mnie czekać w celu odebrania mojego plecaka i zawiezienia mnie do domu gdzie mieszkał Saman.

   Zrobiło mi się smutno, iż z uwagi na plotki wujka nie możemy się normalnie pożegnać, lecz cóż zrobić? Bungalow był położony w dzielnicy podobnej do Rajagiriyi, lecz znacznie bardziej biznesowej, pełnej domów handlowych etc. Szło się do niego schodząc w zaskakują małą drużkę od głównej alei. Był to ogromny dom, lecz wykonany w nader prosty sposób. Na proste mury nałożony został dach z blachy, bez żadnych belek nośnych, sufitów, itp. W związku z tym willa posiadała tylko jedno piętro, lecz składała się z niekończących się ciągów wszelakiej maści aneksów, a nawet prymitywnych galerii. Otaczał ją wielki ogród, zaniedbany i piękny. Podobało mi się to miejsce. Saman przygotował mi jakiś materac i mogłem się położyć w głównym salonie. Jego metraż był przeogromny, niemal jak sala balowa jakiegoś pałacu, poza tym jednakże cechowała go ascetyczna surowość. Właściciel owej rezydencji wynajmował ją za grosze moim znajomym aktorom i muzykom. Stanowiła ona wymarzone miejsce do ćwiczeń. Oprócz osób które już znałem, poznałem tam studenta muzyki syngaleskiej, zakochanego bez reszty w swoich bębnach. Na jego prośbę zagrałem średniowieczną improwizację, zaś muzyka czuła się dobrze w tym przepastnym domu.

   Następnego dnia udałem się na lotnisko. Podróż w to odległe o 35 kilometrów od Colombo miejsce okazała się nadspodziewanie łatwa. Główny autobus jadący przez moją nową dzielnicę kończył swoją trasę akurat w Pettah, skąd jeździły autobusy na lotnisko. Ogarnąłem raz jeszcze wzrokiem bungalow artystów i żałowałem, iż nie poznam tego miejsca bardziej, choć w nocy niemal zjadły mnie komary, dowodząc, iż malaria powoli staje się mitem, gdyż jeszcze się na nią nie rozchorowałem.

   Na lotnisku odkryłem wiele sklepików, których ceny podane były w dolarach i dość wysokie. Podobał mi się natomiast wielki ogród otaczający terminal. Nie można było wprawdzie do niego wyjść, lecz można go było do woli podziwiać przez okna. Wewnątrz, co istotne, znajdowała się też herbaciarnia, z której usług korzystałem nie raz. Na tablicy odlotów zauważyłem nazwę stolicy naszego kraju, okazuje się więc, iż istnieje bezpośrednie połączenie Warszawa – Colombo. Ja leciałem Jet Air i jak zwykle w przypadku tego indyjskiego przewoźnika, czekała mnie prawdziwa uczta, którą doprawdy ciężko było zjeść przez godzinę i dwadzieścia minut, które leciałem.

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

siedemnaście + trzy =