Myślami wciąż jeszcze byłem na Sri Lance, gdy samolot wzbił się w powietrze. Indyjskie linie jak zwykle zapewniały nietypowe wygody jak na krótki, niewiele ponad godzinny lot. Ciężko było zdążyć w tym czasie ze skonsumowaniem oferowanego obiadu wraz z przekąskami. Również żadnego filmu dostępnego do obejrzenia na małym telewizorku nie można było zobaczyć w całości. Sprawę utrudniały dodatkowo komunikaty kapitana i stewardess. Pojawiały się one bardzo często, gdyż trasa powietrzna między Colombo a Chennajem przypominała trochę kolejkę górską z wesołego miasteczka. Samolot co rusz karkołomnie opadał i wznosił się, zataczał też kręgi w powietrzu powodujące iż byliśmy wyraźnie przechyleni. Twarz mojego współpasażera zzieleniała ze strachu, zaś z jego ust dawało się usłyszeć mantry do boga Hanumana, który wsławił się w indyjskiej mitologii długą powietrzną podróżą.
Nie wiedzieć czemu, być może powodowany moim dawnym zamiłowaniem do literatury fantastycznej, włączyłem sobie Harry Pottera, ekranizację nie pierwszej już zapewne części powieści. Książki nie czytałem, film nie podobał mi się ani trochę. Tym niemniej był on bardzo popularny w Indiach, tak samo jak „Kroniki Narni” C.S. Lewisa. Wydaje mi się, iż o popularności obydwu tych cykli przesądziło połączenie w nich świata fantazji z niewiele mniej malowniczym życiem brytyjskiego college’u. Wielu Hindusów po dziś dzień spędza swoją młodość w taki sam sposób, jak bohaterowie opowieści Lewisa i jego popularnych naśladowców. Może zresztą byłem trochę niesprawiedliwy dla oglądanego przeze mnie filmu, gdyż po pierwsze moją uwagę przykuwał widok oceanu, na który niemal spadaliśmy (a wtedy imię Hanumana rozbrzmiewało donośniej), jak też i informacja dotycząca świętego zęba Buddy, którą wyczytałem niedawno z dzieła historycznego poświęconego Sri Lance. Otóż, największa świętość wyspy, przechowywana, jak już wiemy, w Kandy, nie jest najpewniej zębem noszącym jakiekolwiek pozory przynależności do dziąseł legendarnego Sidharty. Stało się bowiem tak, iż Portugalczycy, tuż przed zajęciem wyspy przez Holendrów, zdobyli ową relikwię. Popłynęła ona natychmiast do indyjskiego Goa, ich głównej bazy w regionie, pozostającej pod władzą Lizbony aż do lat sześćdziesiątych XX wieku. Tam chciał ząb Buddy za ogromną kwotę odkupić władca Birmy. Namiestnik kolonii ucieszył się z tej propozycji, gdyż portugalskie imperium kolonialne chyliło się nieodwracalnie ku upadkowi, co szczególnie dotkliwie odczuwalne było w jego najbardziej peryferycznych regionach. Niestety dla Lankijczyków, arcybiskup Goa okazał się niezłomnym chrześcijaninem i nakazał ząb Buddy zmiażdżyć komisyjnie na specjalnym imadle, zmieszać go z górą drzewnego popiołu i wsypać to wszystko do oceanu.Obdarci, pozbawieni wina i oliwy biali mieszkańcy kolonii musieli się czuć z pewnością zbudowani tą demonstracją żarliwej wiary… Dalszy ciąg pozostawiono fantazji lankijskich buddystów. Powiadają oni, iż tego samego wieczora z oceanu wyłonił się świetlisty kwiat lotosu, który powoli rozchylił swoje płatki i wtedy zauważono w nim dostojny obiekt, który uniósł się w górę niczym gwiazda. Owym obiektem był, rzecz jasna, cudownie wskrzeszony (o ile można tak powiedzieć o relikwii) ząb Buddy. Przypadkiem zdarzyło się, iż świadkiem owego cudu był ni mniej ni więcej tylko syngaleski mnich, który najwyraźniej lubił odbywać spacery w okolicach Goa. W ten sposób ząb wrócił do rąk władców Lanki, co miało ogromną wagę, gdyż ten, kto go nie posiadał, narażał się na nieodwracalną klęskę. W ten także sposób arcybiskup Goa mógł przekonać się, iż nie tylko portugalscy katolicy znają się na relikwiach… Choć uznałem fakt kultu relikwii w obrębie antyreligijnego pierwotnie buddyzmu za coś absurdalnego, zrobiło mi się smutno, iż nawet tak czczony przez Lankijczyków ząb Buddy ma aż tak wątłą, skażoną poczynaniami najeźdźców, genezę. Dopiero procedura lądowania wyrwała mnie z melancholijnych myśli. Gdy tłoczyliśmy się zupełnie niepotrzebnie do zabierających na terminal lotniskowych autobusów, poczułem, że znów jestem w Indiach. Chennajskie lotnisko okazało się sprawnie zorganizowane i niemal od razu mogłem odebrać mój bagaż i wyjść na zewnątrz. Było cieplej, niż na Lance, ale też powietrze było suchsze. Chciałem się udać do „ultranowoczesnej” kolejki miejskiej, lecz opis drogi, wskazany mi przez Kaję, nie zgadzał się z zastaną przeze mnie rzeczywistością topograficzną. Wziąłem zatem taksówkę, gdyż jej kierowca zaproponował mi atrakcyjną cenę. Po drodze starał się ją trochę podbić, opowiadając mi o swoim trudnym życiu dziennego studenta i nocnego kierowcy. Widać było, że jest zmęczony, ale prowadził swój pojazd świetnie. Cieszyłem się przesuwającym się przed moimi oczami Chennajem, oraz prędkością kompletnie nie znaną na Lance. Nawet w nocy miasto zdawało się pulsować energią, choć akurat w dzielnicach dzielących lotnisko od Egmore nie było wielkich alei handlowych. Czasem tylko, gdzieś zza pleców okazałych kamienic wynurzał się kanał, zionący w ciemność wysoce nieprzyjemnych zapachem i chmarami komarów, które miałem poznać niebawem bliżej.
Ucieszyłem się, gdy po drodze minęliśmy tani i przyzwoity hotel, w którym dwa miesiące temu mieszkałem z Kają. Nazywał się Harini Lodge. Kazałem się zatrzymać taksówkarzowi, któremu wpierw dałem ustaloną cenę, lecz po jego rozpaczliwej prośbie postanowiłem dodać mu jeszcze do tej kwoty odrobinę więcej, na co cały czas liczył. Rykszarze i taksówkarze w Chennaju są naprawdę niemożliwi! Portier w Harini poznał mnie od razu i zaproponował ten sam pokój z wieloma oknami, tak jak lubię. Oczywiście okazało się, iż duża ilość okien wobec nasilającej się najwyraźniej w stolicy Tamilów plagi komarów nie do końca oznacza wygodę. Na szczęście miałem jeszcze lankijskie spirale przeciwko moskitom, zapaliłem więc jedną. Zaskoczyła ona krwiożercze bestie na tyle, iż mogłem spokojnie zasnąć z uszami zakrytymi indyjskim szaliczkiem.
Nazajutrz udałem się do restauracji sieci „Vasanta Bhavan” i zamówiłem sobie w niej dowoli dos, utappam i innych przysmaków. Choć kucharze jak na siebie mieli raczej nie najlepszy dzień, to i tak uszy mi się trzęsły i pożerałem indyjskie pyszności niemal z kawałkami stołu. Tymczasem Kaja próbowała mi kupić bilet z Chennaju do Agry drogą internetową. Okazało się to niestety niemożliwe. Tym razem po prostu nie działał Internet, ale jak mieliśmy się przekonać później, nie można było używać przy zakupie biletów innych kont niż indyjskie. Musiałem zatem dokonać zakupu sam, choć szanse na otrzymanie biletu na tak długą trasę tego samego dnia nie należały do największych. Wpierw spojrzałem na to, co dzieje się przy kasach dworca Egmore. Jak zwykle ujrzałem kłębiący się, ogromny tłum. Nie miałem też oczywiście nic do pisania, aby wypełnić kwestionariusz z danymi osobowymi potrzebny do dokonania rezerwacji. Najzabawniejszym elementem tego dokumentu było polecenie wpisania nazwy i numeru pociągu, którym się jedzie, choć przecież prawie nigdy nie było wiadomo, na jakie pociągi można jeszcze dostać bilety. Dostępne były dwa główne typy biletów – general, na które rezerwacji dokonywało się wcześniej niż na dwa dni przed odjazdem pociągu, oraz tatkal, których listę otwierano w ostatnich dwóch dniach. Tych biletów nie można już było zmienić, przesunąć, ani oddać, były też o jakieś 10% droższe. Poza tym kategorie biletów podzielone były na płci, zawody, kasty z turystycznymi przejazdami włącznie. Istniała na przykład pula biletów dla artystów na wyższe klasy i na niższe. Turystyczne bilety zależały chyba tylko od dobrej woli sprzedającego i mało kto z kasjerów wiedział i chciał wiedzieć cokolwiek na ich temat.
Jako, że nie miałem sił walczyć na dworcu, postanowiłem kupić bilet przez agencję. Jednakże, choć w okolicach dworca Egmore znajdowało się oczywiście mnóstwo tego typu instytucji, to w żadnej nie było prądu. Wyłączono go w całej dzielnicy, nikt zaś nie dysponował generatorem. Trafiłem w końcu na jegomościa, który zaprowadził mnie na jakieś poddasze, gdzie najwyraźniej można było używać komputera. Niestety, zażądał tak wysokiej marży od swoich usług, iż natychmiast uciekłem.
W końcu zrezygnowany kupiłem tani długopis i udałem się na dworzec. Okazało się, iż w przeciwieństwie do Północnych Indii kolejka jest dobrze zorganizowana. Ludzie przesiadali się na długi rzędach krzeseł, ci z najbliższego rzędu korzystali z kilku znajdujących się na dworcu kas. W ten sposób już po dwóch godzinach mogłem nabyć bilet. I co ciekawe – zrobiłem to! Był to chyba ostatni możliwy bilet do Agry tego dnia, oczywiście drogi, na klasę A2 od której lepsza jest tylko A1. W kolei indyjskiej jest zasadniczo pięć klas – general chairs, sleeper class, A3, A2 i A1. Do tego niekiedy dorzuca się klasę chairs z klimatyzacją, która występuje tylko w niektórych pociągach. Jest też zawsze mityczny wagon poniżej klasy general chairs, w którym siedzi się na drewnianych ławach (a raczej kilku szczęśliwców z wielkiego tłumu na nich siedzi). Doszliśmy jednak z Kają do wniosku, iż jest to raczej jakiś wagon bagażowy, wykorzystany nie w pełni zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Za niego zwykle się nie płaci, ale trzeba być naprawdę bardzo zdesperowanym, aby przebyć nim więcej niż 50 km . A ja miałem przed sobą ich dwa tysiące. Mój pociąg przebywał ten dystans w 30 godzin, był zatem naprawdę szybki.
Zupełnie skołowany walką o bilet mogłem wreszcie wrócić do hotelu. Oczywiście nie miałem jeszcze miejsca. Miało ono zostać przyznane na dwie godziny przed odjazdem pociągu. Pani w okienku stwierdziła, iż muszę się zgłosić w tym celu przy tłocznym okienku z informacją, lecz Kaja, która nabyła już obszerną wiedzę o funkcjonowaniu kolei indyjskiej, przekonała mnie, iż nie ma takiej potrzeby. Listy z rezerwacjami biletów tatkal wywieszane były na zewnętrznych murach dworca. Można też było swoje miejsce sprawdzić na dworcowych terminalach internetowych, o ile te działały, co nie było regułą. Niekiedy można też było zdobyć informację drogą internetową, co tym razem okazało się możliwe. Zaniepokoił mnie fakt, iż mam w jakimś sensie waiting list, ale była to inna jej podgrupa. Moja „lista oczekujących” należała do rodzaju „pewny”, podczas gdy przeważnie miewaliśmy do czynienia z typem „niepewny”.
Jeśli chodzi o hotel, posiadał on jedną bardzo wygodną cechę w moim wypadku. Doba hotelowa zaczynała się w momencie, kiedy przybyło się do niego. Jako, że znalazłem się w nim o północy, spokojnie mogłem zostawić bagaże na cały dzień. Mój pociąg wyruszał z głównego dworca o godzinie dziesiątej wieczorem. Polubiłem to miejsce. Pokoje rozmieszczone były w przyjemny, przestrzenny sposób, z moich okien widziało się przede wszystkim drzewa. Tu także rosło trochę palm, lecz w porównaniu z Colombo prawie ich nie było.
Nie miałem siły wyprawić się gdzieś dalej, zatem postanowiłem pozostać wierny kolonialnej przeszłości dawnego Madrasu i raz jeszcze urządziłem sesję zdjęciową neoklasycystycznemu kościołowi św. Andrzeja położonemu w pobliżu stacji Egmore. Ponownie nie udało mi się zapoznać z wnętrzem owej budowli, gdzie ponoć tęskniący za ojczyzną Szkot nakazał odmalować gwiazdy tak, jak wyglądają na nocnym niebie Szkocji, nie zaś Tamilnadu. Znajdujące się na białej świątyni inskrypcje nawiązywały raczej do rzymskich tradycji republikańskich, niż do teologii chrześcijańskiej. Nie dziwiło mnie to. Imperium Brytyjskie postrzegało często samo siebie jako kontynuację Starożytnego Rzymu. Stąd być może wzięła się sławna „Historia Starożytnego Rzymu” Gibbonsa, w którym autor odważnie porusza zagadnienie zniszczenia cywilizacji rzymskiej przez narodziny chrześcijaństwa, temat wart przebadania, a z oczywistych względów pozostający nadal tabu nawet wśród historyków. Cóż – przynależność do jakiejś religii zabija obiektywizm nauk historycznych, w Indiach też oczywiście nie brakuje na to przykładów, i to praktycznie ze strony wszystkich liczących się na Subkontynencie wierzeń. Jakkolwiek by nie było, piękne białe kolumny owego pomnika imperium robiły silne wrażenie tonąc w jaskrawym świetle upalnego dnia.
Gdy zapadł już zmierzch, udałem się do pociągu. Zgodnie z zapowiedzią Kai listy z miejscami wisiały na zewnątrz. Początkowo bezskutecznie szukałem swojego nazwiska, dopiero po kwadransie zorientowałem się, iż listy są podzielone na niższe i wyższe klasy. Na pierwszych z nich były klasy general, sleeper i A3, na drugiej zaś A2 i A1. Swój pociąg znajdowało się na tych listach głównie dzięki numerowi. Te ostatnio zmieniono, dodając jedną cyfrę.
Przypadł mi w udziale skrajny przedział, gdzie były tylko dwa łóżka – siedziska. Miałem szczęście mieć dolne, niestety, wkrótce dołączyła do mnie kobieta w średnim wieku, która nie mogła wspiąć się na górę. Wymieniłem się z nią miejscami pod warunkiem, iż w dzień będę mógł siedzieć przy oknie, której to obietnicy do końca nie dotrzymała. Na szczęście wysiadała następnego dnia w Kolhapurze o 14 i później już mogłem wrócić na swoje miejsce, obiecując sobie, iż następnym razem zasugeruję współpasażerowi, aby wymienił się z kimś innym. Miałem bowiem ogromną ochotę podziwiać Indie z jadącego 2000 kilometrów pociągu, zaś okna nie były wielkie i z górnego łóżka nie było widać nic. Przedział był czysty, nawet szyby umyto. Klimatyzacja działała w sam raz, a nie za mocno, jak to się zwykle na Subkontynencie zdarza. Wagon miał dobre podwozia, gdyż do przedziału praktycznie nie docierały odgłosy jazdy, ani wstrząsy nieuniknione na zwrotnicach etc. Pod wieloma względami A2 okazała się wygodniejsza niż wiele w miarę wygodnych europejskich pociągów. Komfortu dodawała też większa szerokość wagonu związana z szerszym rozstawem szyn. Gwoli ścisłości, nie jechałem do końca przedziałem, lecz moją wnękę mogłem w pełni zamknąć ciężką zasłoną.
Powoli przekonywałem się, iż wyższymi klasami jeżdżą mniej ciekawi ludzie niż niższymi. Podróż A3, A2, czy A1 polegała zdaniem większości na leżeniu w półśnie całą drogę, podczas, gdy w klasie sleeper większość podróżnych zgodna była co do tego, iż w dzień się siedzi i wesoło rozmawia, niekiedy nawet oglądając widoki. A było co oglądać. Całe południe Indii zazieleniło się bardziej przez ostatnie dwa miesiące, dojrzały też zboża, co oczywiście dodało wiele uroku wielkim połaciom pól. Wśród bujnej wegetacji słabiej odczuwało się ludzką obecność, zdarzało się, tak jak w Europie, iż przez wiele minut nie widać było nikogo. Pociąg jechał z pewnością nieco inną trasą, niż ten którym podróżowałem w odwrotną stronę. Stawał na mniejszej ilości stacji, wiele zatem miast objeżdżał. Indie posiadają naprawdę gęstą sieć kolejową i istnieje wiele wariantów tras, wiele też miejscowości można ominąć innymi torami. Przez cały początek podróży, czyli niemal przez całą noc, pociąg nie zatrzymywał się nigdzie.
Nad ranem okazało się, iż moja współpasażerka jest całkiem ciekawą osobą. Nauczała ona hindi w jakiejś prestiżowej, rządowej instytucji adresowanej do Tamilów. Była ogromnie zmartwiona anglicyzacją indyjskiej kultury i całkowicie przekonana o tym, iż to właśnie hindi powinien łączyć wszystkich Hindusów. W przypadku Tamilów nie było to oczywiście do końca słuszne, ale nie przekonywałem jej zbytnio aby nauczyła się też tamilskiego, w dowód szacunku dla kultury indyjskiej, współtworzonej przecież również przez mieszkańców Tamilnadu. Wnioski płynące z naszej dyskusji były oczywiste. Jeśli chodzi o przywiązanie do własnej mowy, Hindusi nigdy nie wyrośli z epoki kolonialnej. W przeciwieństwie do większości narodów na świecie nie przeszkadzało im całkowite oddanie się mowie dawnych najeźdźców, podobnie jak marzenia o zamieszkaniu w Londynie. Różne programy rządowe usiłowały to zmienić, podobnie jak artyści, wśród których największą siłę oddziaływania mieli oczywiście reżyserzy z Mumbaju. Wszystko to jednak na próżno. W jakimś sensie Hindusi należą chyba do najbardziej pragmatycznych ludzi na świecie, wielu z nich myśli tylko i wyłącznie o wygodzie i zupełnie indywidualnym sukcesie. Angielski jest zaś ogromnie wygodny. Z pewnością łatwiej się go nauczyć niż wielu innych języków Indii, czy też sanskrytu, który bywa proponowany jako główny narodowy język, bez powodzenia jednakże.
Miałem przed sobą długą podróż, postanowiłem więc wyjąć laptop i spróbować połączyć go z Internetem przez telefon. Okazało się to możliwe, co ciekawe działała chyba nadal w moim telefonie lankijska promocja połączeń sieciowych. Niezwykle było mijać skromne lepianki przytorowych slumsów i wioski pełne ubranych jak w dawnych czasach ludzi surfując po sieci. Co ciekawe, zasięg niemal przez całą drogę był całkiem niezły, zaś obok mnie znajdowało się gniazdko do ładowania laptopa. Moja sąsiadka też zajrzała na swoją skrzynkę, ja zaś nie omieszkałem zwrócić jej uwagi na fakt, iż mój Windows i Office są po polsku. Konia z rzędem temu, kto znajdzie je w wersji hindi, czy tamilskiej, choć ponoć istnieją. Nawet jeśli nie należą one tylko do sfery plotek, Hindusi zdecydowanie preferują angielskie wersje edytora tekstów i programu operacyjnego. Jest to dość smutne, gdyż choć Indie rozwijają się i coraz częściej można natknąć się na całym świecie na różne przedsięwzięcia Hinusów, podąża za tym tylko i wyłącznie język angielski. Nie zachęca to obcokrajowców do nauki hindi, czy tamilskiego, gdyż wszyscy doskonale wiedzą, iż ewentualny biznesowy partner z Indii nie tylko będzie znał angielski, ale też będzie traktował swoją rodzimą mowę jako wstydliwie skrywany język biedaków. Zupełnie inaczej rzecz się ma z chińskim, którym zainteresowanie na świecie nieprzerwanie wzrasta idąc w parze z sukcesami ekonomicznymi Państwa Środka. Jedyne co może się zmienić, to przynależność samego angielskiego. Zapewne za sto lat jego indyjska wersja będzie zdecydowanie dominującą na świecie.
Gdy moja współpasażerka pozostawiła mnie sam na sam z oknem oddałem się już całkiem podziwianiu indyjskich pejzaży, przeplatanym Internetem. Gdzieś za połową drogi pociąg wjechał w podobne do naszych Sudetów góry i za sprawą karkołomnych, żelaznych mostów i licznych tuneli radził sobie z nimi całkiem nieźle. Widoki były oszałamiające, zaś same stoki niemal całkowicie bezludne. To również świadczyło o konformizmie mieszkańców Indii, którzy pomimo przeludnienia nizin nie kwapili się raczej do zdobywania terenów górzystych. Nie było tam pól, ani większych osiedli. Dopiero na terenach himalajskich ich wielkość zmuszała ludzi do trudnego wyboru pochyłych plantacji i osadzonych w spadzistej ziemi domów. Im bardziej na północ wiodła moja trasa, tym więcej widziałem niedbałych, prowizorycznych bud, w których toczył się handel, lub mieszkali ludzie. Południe, a zwłaszcza Sri Lanka, wydawały się przy tym znacznie mniej chaotyczne. Coraz więcej było śmieci, oraz ludzi wiodących życia na torach. W pewnym momencie zaszokowała mnie piękna młoda wieśniaczka, ubrana bardzo ładnie, która odłączyła się od koleżanek, tudzież krewnych i bez żadnego skrępowania przykucnęła na szynie i oddała mocz. Znad zwiększającej się kałuży obserwowała nasz pociąg wielkimi, podkreślonymi kadżalem oczami.
Postanowiłem nie iść spać następnej nocy, gdyż wysiadałem o 3.30 nad ranem i nie miał mnie kto obudzić. Ku mojej rozpaczy ładowarka do laptopa zaczęła sypać iskry i zabawnie terkotać. Myślałem, że już po niej, jak się jednak później okazało, zmieniono nam po prostu lokomotywę, zatem chodziło o napięcie w sieci, nie zaś o ładowarkę. Swoją drogą potężne indyjskie lokomotywy elektryczne robią ogromne wrażenie. Są niższe i szersze od europejskich, odpowiednio też długie, gdyż składy, które ciągną za sobą zdają się niekiedy nie mieć końca (w związku z czym perony ciągną się niemal kilometrami). Z pewnością dla wielu Hindusów taka lokomotywa oznacza wcielenie Szakti, pierwiastka, tudzież bogini mocy. W nocy Indie są ciemniejsze niż Europa. Mniej się pali elektrycznych świateł, działające zaś lampy świecą znacznie słabszym światłem. Co jakiś czas rozmawiałem przez telefon z Kają, gdyż bardzo się za sobą stęskniliśmy. Znalazła dla nas hotel w okolicach Taj Mahalu, niedrogi i bardzo przyjemny. W Central Institute of Hindi wzrosły bowiem restrykcje wobec wchodzenia i wychodzenia z akademika, zwłaszcza żeńskiego. Zdaniem dyrekcji w ostatnich czasach zbyt wielu studentów rozjeżdżało się po Indiach i zaniedbywało naukę.
Na ostatnią godzinę przed przyjazdem wyłączyłem światło i delektowałem się nocnym pejzażem, którego mrok ożywały jedynie nieliczne, podobne do oliwnych lampek, żarówki o małej mocy. Po 30 godzinach jazdy pociąg przybył punktualnie co do minuty, wzbudzając tym dumę wysiadających ze mną pasażerów. Na peronie czekała już Kaja i choć byliśmy niewyspani, nie mogliśmy się nacieszyć naszym spotkaniem po tak długim czasie.
Nasz hotel obsługiwali ekscentryczni muzułmanie. Nazajutrz rano poznałem jednego z nich. Był już staruszkiem, mówiącym świetnie po angielsku, do tego z wyczuciem odmiennej od jego rodzimej ekspresji językowej, angielskiej mentalności. Ubrany był w szarą kurtę, na głowie miał czapeczkę charakterystyczną dla co bardziej pobożnych przedstawicieli swojej religii. Dużo podróżował po świecie, głównie jako nauczyciel islamu. Nie lubił polityki i ostro krytykował fanatycznych przedstawicieli swojej religii. W pewnym momencie poprosił mnie o banknoty z mojego kraju. Nie mieliśmy już naszych złotówek, ale dałem mu 20 lankijskich rupii. Włożył je radośnie do jednego z klaserów, które trzymał przed sobą i zachęcił do podziwiania swojej kolekcji. Był właścicielem imponującego zbioru banknotów z całego świata, starych i nowych. Miał polskie przedwojenne złotówki, nie brakowało mu też indyjskich rupii z okresu kolonialnego, które oglądałem z ogromnym zaciekawieniem. Znalazłem też stare banknoty z Lanki, choć nowych jeszcze nie posiadał. Połowę kolekcji zajmowały banknoty opisane pismem arabskim pochodzące z różnych państw muzułmańskich. Zdecydowaliśmy się ostatecznie na nieco droższy od podstawowego pokój, dzięki czemu mieliśmy balkonik. Widziałem z niego muzułmańską salę modlitewną, do której z hotelu wiodło ozdobne przejście wybite w dzielącym go od niej budynku. Cieszyłem się, że po raz pierwszy mam okazję mieszkać w starej Agrze, leżącej w cieniu Fortu i Taj Mahalu, pełnej wąskich uliczek i starych budynków. Niektóre jej części były straszliwie zaniedbane, ta nasza utrzymywała się na poziomie delhijskiego Pahar Ganju.
Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy do Taj Mahalu. Nie stać nas było na bilet, który podrożał chyba do tysiąca rupii dla obcokrajowców (cena dwudziestokrotnie wyższa od tej dla „swoich”). Odkryliśmy zatem piękne miejsce nad rzeką Jamuną, z którego dowoli można było podziwiać ów pomnik miłości cesarza Shahjahana do jego żony Mumtaz. Budowla, która stała się symbolem całych Indii, nigdy mnie nie rozczarowała. Choć trudno o większą reklamę, niż stanie się nieoficjalnym godłem miliardowego kraju, Taj Mahal nie jest przereklamowany. Jego piękno jest rzeczywiście wyjątkowe. Ma w sobie też coś niezwykle indyjskiego. Patrząc na wielką, cebulastą kopułę grobowca Mumtaz czuję kompletne zanurzenie się w emocji i marzeniu. Przestają się liczyć czas i kontekst, meczety i minarety stają się tylko ozdobą. Marzenie stanowi tu dużą większą wartość od religii, która zazwyczaj podąża za zmarłymi jak sprytna oszustka dbająca o popularność. Jednocześnie chyba tylko Hindusi potrafią nadać silnej, chtonicznej emocji formę w pełni logiczną, przypominającą jakiś niezwykły pionek do gry w szachy.
Oczywiście po Sri Lance dobre jedzenie stało się dla mnie ważniejsze niż kiedykolwiek przedtem. A byłem bądź co bądź w Północnych Indiach, których kuchnia jest jedną z najlepszych na świecie. Okazało się, że hotelowa jadłodajnia nie dźwiga tej odpowiedzialności w pełni przekonująco, wyruszyliśmy zatem w poszukiwaniu innych, lepszych stołówek. Innym celem naszych dążeń był też dobry film. Okazało się, że w dziwacznych, niemal opuszczonych galeriach handlowych na wschód od Taj Mahalu, gdzie kończy się Agra, grają tego dnia niezbyt atrakcyjne filmy. Natomiast restauracja hotelu, w którym mieszkaliśmy trzy lata temu nieco obniżyła swoje loty, choć jedzenie i tak było pyszne. Postanowiliśmy zatem zakupić film „Trzej idioci” Amira Khana i obejrzeć go w swoim pokoju. Wracając napawaliśmy swoje oczy różnymi smaczkami skrytymi w chaotycznej zabudowie starej Agry. Nie brakowało w niej kamienic, altanek i małych meczecików pamiętających czasy Shahjahana. Znajdowaliśmy się we wspaniałym miejscu, trzeba było mieć tylko cierpliwość do chaotycznego ruchu na wąskich, błotnistych uliczkach, zmieszanego z nieustającym, turystycznym bumem, który przejawiał się głównie poprzez mniejsze lub większe miniaturki Taj Mahalu wciskane do rąk wytrwale przez sprzedawców.
Kultowy dla młodych Hindusów film „Trzej idioci” okazał się bardzo piękny. Stanowił też dla mnie przygotowanie do powrotu do studenckiego hostelu „Ganga Nivas”. Mówił on o edukacji w Indiach, o uczących się tylko dla pieniędzy bezmyślnych tłumach i odpowiadających na to zapotrzebowanie bezmyślnych nauczycielach i wykładowcach. Pokazywał okrutny wyścig szczurów chcących spełnić wymogi inwestujących w nich rodziców, czasem żyjących niemal w nędzy. W filmie nie brakowało ostrych scen, gdy zgnębieni groźbą złej oceny, lub wydalenia z uczelni studenci popełniali samobójstwo. Nie jest to dziwne, gdyż wielu indyjskich studentów gra na jedną kartę. Sukces, albo nicość… Są też święcie przekonani, iż znalezienie żony (męża) bez odpowiedniej posady którą gwarantuje nie tyle wykształcenie, co nota egzaminacyjna, jest całkowicie niemożliwe… Amir Khan i dwóch pozostałych aktorów odgrywali „idiotów”, czyli osoby rzeczywiście zainteresowane tym co studiują. Film zmierzał ku bardzo tragicznemu finałowi, lecz ostatecznie następował happy end, dający z pewnością tak potrzebną nadzieję wielu milionom młodych Hindusów.
(ciąg dalszy nastąpi)