Nie mieliśmy śnieżnego Sylwestra. Narodowe Forum Muzyki żegnało stary rok 2017 z gorącą muzyką Händla i Vivaldiego, w wykonaniu Wrocławskiej Opery Barokowej i Vivici Genaux. 5 stycznia nowego już roku swoje muzyczne zdanie na temat przełomu dat wyrazili Wrocławscy Filharmonicy. Nadal było znakomicie od strony wykonawczej i „po melomańsku” ambitnie – program pierwszego koncertu w Nowym Roku nie był zdominowany przez walce, lecz zawierał głównie arie ze znanych i nieznanych oper, w doskonałej interpretacji.
Obok Wrocławskich Filharmoników jednym z głównych bohaterów koncertu był dyrygent Bassem Akiki. Młody maestro studiował w Bejrucie, we Wrocławiu i w Krakowie, zaś jego debiutem była wrocławska Traviata. W Bejrucie Bassem studiował filozofię i w swoich działaniach łączy on z nią operowe wątki, zwracając oczywiście uwagę na przemyślenia Wagnera i podziwiającego go, później zaś nienawidzącego Nietzschego. Trzy lata temu stanął po raz pierwszy na scenie jednego z najbardziej prestiżowych teatrów operowych świata, czyli w Teatrze La Monnaie w Brukseli. Obecnie nadal jego związki z Polską są silne – pełni funkcję gościnnego dyrygenta w wielu teatrach operowych i filharmoniach w Polsce (Teatr Wielki Opera Narodowa w Warszawie, Teatr Wielki w Poznaniu, Narodowe Forum Muzyki we Wrocławiu czy Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia w Katowicach) i na świecie (Opera Królewska La Monnaie w Brukseli czy Chamber Orchestra of Philadelphia).
Co jednak ważne dla opisywanej tu przeze mnie teraźniejszości, Bassem Akiki jest dyrektorem artystycznym Festiwalu Noworocznego NFM we Wrocławiu (którego pierwsza edycja miała miejsce w styczniu 2016 roku). Koncert 5 stycznia, „Między słowem a muzyką”, był otwarciem drugiej edycji tego krótkiego festiwalu i stanowił sukces, zarówno z uwagi na repertuar, jaki i jakość artystyczną prezentowania muzyki. Bassem dyrygował w błyszczącej, modernistycznej marynarce, posługując się bardzo żywym i precyzyjnym gestem. Widać było rozpierającą artystę energię i optymizm, co rokuje rokowi 2017 jak najlepiej. Filharmonicy Wrocławscy grali pod jego batutą bardzo wyraziście i precyzyjnie, pięknie mieniły się barwy orkiestry.
Pierwszym utworem na koncercie był podkreślający jego noworoczny charakter walc J. Straussa syna Nad pięknym modrym Dunajem op. 314. Dawno już nie słyszałem tego utworu tak pięknie zagranego. Precyzja i potęga brzmienia orkiestry udowodniły tezę, iż najlepsze walce wiedeńskich Straussów są tak naprawdę bogatymi strukturalnie, krótkimi poematami symfonicznymi i nie ma w tym nic dziwnego, że zachwycali się nimi najbardziej poważni kompozytorzy, tacy jak Brahms czy nawet burzyciel tonalnego ładu Schönberg. Noworoczne twarde tradycje zostały też zaspokojone na koniec koncertu równie świetnym wykonaniem Marsza Radetzky’ego op. 228 J. Straussa ojca. Orkiestra i dyrygent pięknie podkreślili nieco militarny charakter tej porywającej tanecznej fantazji, przypominając nam, że Radetzky z powodzeniem bronił Cesarstwa Habsburgów w dobie romantyzmu. Ciekaw jestem swoją drogą, czy Włosi mają uprzedzenie do tego utworu?
Po walcu Nad pięknym modrym Dunajem na scenie zjawiła się kapłanka opery, czyli mezzosopranistka Małgorzata Walewska i zaśpiewała arię „Zbudzić się z ułudnych snów” z opery Hrabina Moniuszki. Nasz narodowy kompozytor przedstawił się na noworocznej scenie w bardzo godny sposób. Walewska zaśpiewała skargę Hrabiny na fatalne zakochanie bardzo stylowo, przenosząc nas w czasie do epoki Moniuszki i romantycznej wrażliwości. Głos artystki był pełny w całej skali, sama jego barwa była ogromną przyjemnością. Nic dziwnego, gdyż Małgorzata Walewska jest artystką światowej sławy, która po studiach w Warszawie stała się jednym z głównych głosów opery. Stanie się dobrym śpiewakiem operowym jest tak trudne i wymaga tak niezwykłych umiejętności, z których część musi być wrodzona a nie tylko wyuczona, że prawdziwe gwiazdy opery stają się obywatelkami i obywatelami świata. Tak też jest z Małgorzatą Walewską która między innymi w Wiedniu pracowała z takimi artystami, jak Luciano Pavarotti czy Plácido Domingo, była angażowana w Semperoper Dresden oraz w Deutsche Oper Berlin, zaś w 2005 roku zadebiutowała w Metropolitan Opera w Nowym Jorku jako Dalila w Samsonie i Dalili Camilla Saint-Saënsa, a partnerował jej José Cura. Oprócz partii Dalili w Metropolitan Opera zaśpiewała również partie Santuzzy w Rycerskości wieśniaczej P. Mascagniego i Amneris w Aidzie Giuseppe Verdiego. Debiut w MET jest marzeniem wszystkich śpiewaków operowych, gdyż Nowojorska Opera stanowi swoisty Rzym, w którym schodzą się wszystkie operowe drogi. Wkrótce na wrocławskim koncercie mieliśmy się też przekonać o doskonałości Walewskiej w wyrażaniu muzyki Saint-Saënsa.
Następną cząstką koncertu był Giuseppe Verdi i jego dwa „numery” – „È strano, è strano!” i „Sempre libera degg'io” z opery Traviata. Ten piękny fragment Traviaty zaśpiewała świetna polska sopranistka Joanna Woś, bardzo aktywna w Polsce i w Europie. W jej wykonaniu słychać było zamiłowanie do kunsztownych ozdobników i eksponowania muzycznych efektów, takie jak wspaniałe wysokie dźwięki jakimi obdarzył Verdi partie głównej bohaterki w pierwszej części swojej opery. Później bohaterka słabnie, gdyż dopada ją w posępnej samotności gruźlica. Dzięki Joannie Woś, dyrygentowi i Wrocławskim Filharmonikom usłyszeliśmy wyraźnie niezwykłe bogactwo muzycznego świata Verdiego, bez wątpienia jednego z największych twórców operowych wszechczasów, choć czasem zawistnie wykpiwanego przez miłośników opery starszej lub nowszej, oraz przez niektórych zagorzałych wagnerian. Ja jako wagnerianin bardzo cenię Verdiego, zaś na koncercie Noworocznym miałem okazję się przekonać, że jest za co!
Następnym twórcą, jaki był przedstawiony na Noworocznej scenie, był Camill Saint-Saëns. Wpierw usłyszeliśmy jego Danse des Prêtresses de Dagon z opery Samson i Dalila. Niedawno pisałem o genialnym amerykańskim pisarzu grozy, Lovecrafcie, który z tego samego źródła wziął swego Dagona. Ale do rzeczy. Już jakiś czas temu twierdziłem, że wieli francuski romantyk Saint-Saëns jest za mało znany poza Francją. Podtrzymuję tę tezę. Taniec kapłanek Dagona jest wspaniałą, hipnotyzującą melodią, powtarzającą frazy jakiegoś nieziemskiego i orientalizującego hymnu. Saint-Saëns w tej kompozycji zaskakuje nowatorstwem i wyobraźnią, wykracza daleko poza typowo romantyczne standardy, nawet jeśli przyjmiemy, że mniej światu znany francuski romantyzm chadzał innymi ścieżkami niż ten niemiecki.
Kolejnym utworem Camilla Saint-Saënsa była aria z tej samej opery Samson i Dalila „Printemps qui commence”. Walewska zaśpiewała rzecz całą z wielką głębią i charakterystyczną dla francuskich arii elegancją. Ja zaś zorientowałem się, że Saint- Saëns był jednym z pierwszych twórców postaci femme fatale w muzyce. W końcu celem Dalili było obcięcie włosów Samsona, aby stracił on moc z nich płynącą i mógł zostać pokonany przez rodaków Dalili – Filistynów. Nie taka znów zatem zielona i niewinna wiosna zaczyna się w tej arii dziać… Swoją drogą najlepszą femme fatale w świecie opery jest, nie tylko moim zdaniem, Salome z opery Ryszarda Straussa opartej na dramacie Wilde’a.
Saint-Saëns był głównym bohaterem Noworocznej antologii, gdyż w drugiej części koncertu usłyszeliśmy też jego „Mon cœur s'ouvre à ta voix” z opery Samson i Dalila, czyli moment triumfu Dalili orientującej się, iż Samson uległ jej czarom. Jak można sparafrazować – „nożyce już poszły w ruch”, choć sama aria jest zadziwiająco delikatna i refleksyjna zważywszy na okoliczności. Końcowa część tej arii opiera się na niesamowitym, wręcz metafizycznym akompaniamencie z dużą ekspozycją harfy, ponownie pokazującym ogromną oryginalność muzycznej wyobraźni Saint-Saënsa.
Następna aria na koncercie była nie lada ciekawostką. Usłyszeliśmy Bolero z opery L’aventurier Józefa Michała Ksawerego Poniatowskiego. Nazwisko twórcy nie jest przypadkowe – był on krewnym króla Stanisława Augusta oraz dyplomatą cesarza Napoleona III, wiernym mu nawet po wygnaniu do Wielkiej Brytanii. Ah! qu’il était donc beau i Pedro z opery L'aventurier zaśpiewała Joanna Woś zajmująca się przywracaniem do muzycznego życia twórczości Poniatowskiego. Aria, choć przegrywająca artystycznie w zestawieniu z Verdim i Saint-Saënsem ma w sobie sporo oryginalności i świeżość polegającą na zaadoptowaniu melodii ulicznych pieśni, które najpewniej można było wtedy usłyszeć podróżując po Francji.
Po Poniatowskim przyszedł czas na Bizeta I jego Habanerę z opery Carmen. Małgorzata Walewska udowodniła, że i ta cząstka francuskiego repertuaru jest jej specjalnością. Piękno i subtelność barwy jej głosu były wyjątkowe. Sama koncepcja ukazania wejścia cygańskiej bohaterki do świata Bizetowskiego dramatu była moim zdaniem troszkę zbyt spokojna, było piękno, oczarowanie, buńczuczność, ale zabrakło mi toksycznej obsesji, która narasta w trakcie dramatu. Nie jest to jednak moja krytyka doskonałego wykonania Walewskiej, tylko mój nieco inny gust wobec zadziwiająco złożonego uniwersum opery Carmen.
Po Carmen był Offenbach i jego Kankan z operetki Orfeusz w piekle. Choć dziś Kankan kojarzy się z zabawnym pokazywaniem nóg zza podniesionych halek i sukien, czyli z erotyką w stylu retro, jest to też świetnie skomponowana i barwna miniaturka, oznaczająca wchodzenie bogów w surrealistycznym świecie tejże operetki, gdzie Eurydyka wcale nie chce wracać do nudziarza Orfeusza.
Na koniec usłyszeliśmy w wykonaniu dwóch śpiewaczek Duet kwiatów z opery Lakmé Clémenta Philiberta Léo Delibesa. Wykonanie było wspaniałe, ale cóż za utwór! Zadziwiająca, modernistyczna wręcz i repetycyjna fraza, niezwykła melodyka, zupełnie transowe interwały zmieniające nagle „muzyczny punkt widzenia”. To był jeden z najbardziej odkrywczych momentów Noworocznego koncertu i mam nadzieję, że nie tylko ja pomyślałem, że trzeba bardziej wsłuchać się w świat francuskiej opery romantycznej. Wprawdzie złośliwcy twierdzą, że tylko Duet kwiatów daje się słuchać z Lakmé, ale zazwyczaj tacy złośliwcy nie mają racji. To ci sami ludzie, którzy twierdzili, że – na przykład – Vivaldi całe życie pisał tylko jeden koncert, nie wiedząc w ogóle, że nie tylko koncerty są różne, ale też Vivaldi to przede wszystkim opery…
W drugiej części koncertu mieliśmy też okazję wysłuchania dwóch instrumentalnych fragmentów z barwnej twórczości Arama Chaczaturiana (orm. Արամ Խաչատրյան), ormiańskiego kompozytora działającego w czasach sowieckich. Jego Walc ze sztuki Maskarada i sławny Taniec z szablami z baletu Gajane stanowiły znakomity sprawdzian dla orkiestry, która zdała go celująco.
Joanna Woś, która specjalizuje się w repertuarze belcantowym, ukazała nam jedną z najpiękniejszych belcantowych arii, ukochaną przez Marię Callas (która była przy tym sopranem dramatycznym) Casta diva z opery Norma Belliniego. To moment, w którym melodia i jej ekspresja unoszą nas gdzieś w przestworza, a służy to ilustracji błagania o pokój celtyckiej kapłanki. W następnym ogniwie koncertu Woś zaprezentowała nam arie Belliniego Qui la voce i Vien, diletto e in ciel la luna! z opery Purytanie. Wszystko pięknie i stylowo, jedyne co może skłonić do refleksji, to kwestia stylu koloratur. Woś śpiewa je skrajnie legato, na jednym łuku dźwięku i oddechu. Część śpiewaczek zaś decyduje się na staccatową ich prezentację (do której i ja jestem bardziej przyzwyczajony).
W drugiej części koncertu obok znakomitego Saint – Saënsa Walewska zaprezentowała arię z najsławniejszej francuskiej opery końca XIX wieku, obok Carmen, czyli Va! laisse couler mes larmes z opery Werther Masseneta. U Masseneta stylowość i subtelność są ważne bezwzględnie, gdyż dopiero wtedy możemy delektować się niezwykłą i specyficzną wyobraźnią muzyczno – dramatyczną tego kompozytora. Walewska stanowi tu znakomite medium…
Po belcancie Joanna Woś wzięła się za najbardziej werystyczne dzieło Pucciniego Quando m'en vo z opery Cyganeria. Tu jednak jej ekspresja nie do końca była spójna z delikatnością i złocistym nurtem kobiecości u Pucciniego. Tak potężnie odśpiewany spacer nastolatki po Paryżu pasowałby raczej do krwawej Turandot i Chin z mrocznej baśni, ale i tak było ciekawie.
Swój udział w oficjalnej części koncertu śpiewaczki zakończyły duetem Belle nuit, ô nuit d'amour z opery Opowieści Hoffmanna Offenbacha. Wykonanie było wspaniałe, utwór też ciekawy, ja jednak zacząłem się głowić, dlaczego opera Offenbacha jest bardziej na świecie znana niż te Delibesa i Saint-Saënsa. O ile u nich aż mieniło się od egzotycznej wręcz oryginalności, o tyle Offenbach tworzył swą arię „głównonurtowo”, solidnie, lecz nie porywająco.
Na bis usłyszeliśmy sławny duet kotów a la Rossini, zaś publiczność wiła się ze śmiechu widząc miauczące śpiewaczki. Ja jednak trochę wzdychałem, gdyż mam bardzo gadatliwe koty na co dzień w liczbie trzech. Ale oczywiście Rossini świetny i wykonanie też!
Podsumowując, jestem zaskoczony bardzo ciekawym repertuarem i świetnym poziomem Noworocznego koncertu Wrocławskich Filharmoników. Gdy w wielu innych miejscach (w tym w Wiedniu) wychodzi się z zasady „Znacie? To posłuchajcie…”, u nas mieliśmy ambitny program i możliwości prawdziwych muzycznych odkryć dotyczących zwłaszcza repertuaru francuskiej opery.