Romantyczny kolorysta i poeta pustki

 

 

Postanowiłem tym razem nadać recenzji wyjątkowo wymyślny tytuł. Ogólnie wydaje mi się, że nadawanie recenzjom nagłówków po jakimś czasie staje się wyzwaniem i to również dla recenzentów znacznie bardziej doświadczonych niż ja sam.

 

Lecz tym razem tytuł jest całkowicie uzasadniony. Na czwartkowym koncercie (07.11.2019) Kwartet Lutosławskiego zagrał bowiem dzieła twórców amerykańskich, którzy stale mnie fascynują i przyprawiają o zadumę. W tej fascynacji nie chodzi o bezbrzeżny zachwyt, ten bowiem pozostawiam Beethovenowi czy choćby Lisztowi, a ze (w miarę) współczesnych bywa że Ligetiemu czy Xenakisowi. Chodzi raczej o sam amerykański idiom w muzyce klasycznej, odrywający się od rzeczy znanych na Starym Kontynencie a jednocześnie w porównaniu z Europą nieraz konserwatywny czy starający się nie walczyć zbyt ostro ze słuchaczem. Jednocześnie to nieco pobłażliwe spojrzenie europejskiego melomana na twórczość muzyczną z Nowego Świata ma w sobie coś kłamliwego. Czy nie czai się w tle przeczucie, że Nowy Jork wyparł Paryż i Berlin w wielu sztukach, w tym możliwe, że i w muzyce klasycznej?

 

Samuel Barber (1910–1981) najbardziej znanym jest ze swego Adagio z Kwartetu smyczkowego h-moll op. 11, które doczekało się wielu wersji z rąk samego kompozytora. To obezwładniająca melodia, pełna tragizmu, smutku i pustki, jednocześnie odrealniona poprzez jakąś pulsującą w tle nadzieję, ale raczej nadzieję gwiazd, kosmosu, niż ludzi. Adagio zostało zresztą wykorzystane do świetnej gry dziejącej się w kosmosie i przypominającej swoją fabułą serial Battle Star Galactica (ten nowy serial, nie stary). Z poważniejszych zastosowań Adagia były te funeralne – Kennedy, Roosevelt i Einstein byli żegnani na zawsze przy tej muzyce. Mnie jednak Adagio zdaje się bardziej swego rodzaju „stanem muzycznym” niż muzyką adekwatną do konkretnego wydarzenia, choć może w przypadku pompa funebris Alberta Einsteina gwiezdny pył tej melodii był adekwatny. Zainteresowałem się bardziej Barberem i trafiłem na jego świetny romantyczny koncert skrzypcowy. Po czym sięgałem dalej i doszedłem do fortepianowych miniatur. Tu pustka stała się zupełnie taką, jak ta znana z niektórych amerykańskich zdjęć i ujęć filmowych. Silosy zbożowe na sięgających po horyzont polach, samotne domki preriowe, dalekie wzgórza i słupy elektryczne, pompy wydobywcze ropy naftowej na tle smolistej ziemi. Krótko mówiąc miniatury fortepianowe wstrzymały mnie przed sięgnięciem po operę Barbera, ponoć znakomitą.

 

George Crumb (*1929) to zupełnie inna para kaloszy. Może poza romantyzmem, który też w tej muzyce tkwi. Ale jest to romantyzm zainspirowany między innymi minimalistyczną, drapieżną i metafizycznie – symboliczną twórczością Lorci. Bogactwo technik wydobywania dźwięku i użycie między innymi fortepianków dziecięcych idzie w parze z niechęcią do atonalności, która byłaby oczywista, gdyby Crumb mieszkał w Berlinie i porozumiewał się po niemiecku. Czymże jest więc muzyka Crumba? Odkryciem, rewolucją, czy też postbrahmsowskim żywiołem kameralnym przebranym teatralnie w szaty nowego, co zresztą często zarzuca się też późnemu Pendereckiemu?

 

O Philipie Glassie nawet ciężko mi wspomnieć. Mam to dziwne szczęście, że albo spotykam osoby, które z muzyki klasycznej słuchają w zasadzie tylko Glassa, albo czytam recenzje nobliwych krytyków, którzy znaleźli sobie upodobanie w odsądzaniu Amerykanina od czci i wiary. Wiecznie to samo, nuda, bez sensu, projektant kostiumów i szatniarz uratowali koncert – w kółko coś takiego w recenzjach się zjawia. Ja tym czasem bardzo lubię Glassa, jego Echnatona uważam za jedną z najwspanialszych oper współczesnych, zaś niektóre dzieła fortepianowe za prawdziwą rewelację, bardziej dla mnie rewolucyjną niż cenionych przez krytyków Crumb. Jest coś niebywale nowego i estetycznego w tym pędzie wiecznych Glassowskich akordów. Wyzywającej prostocie towarzyszy niekiedy porywająca wyobraźnię złożoność. Problemem Glassa jest może pewien nadmiar dzieł. Obok rewelacyjnych pojawiają się takie, które starają się wycisnąć świetny pomysł do ostatniej kropli. Ale nie jeden Glass był kompozytorem nierównym, lub też zbyt przywiązanym do niektórych swoich idei.

 

Do Glassa przyciąga mnie też jego fascynacja Wschodem. Każdy z Was, kto śledzi moje reportaże z Bali, zauważy, że klasyczna orkiestra indonezyjska zwana gamelanem, orkiestra gongów i cymbałów, realizuje od wieków ten sam pomysł, co Amerykanin. Muzyka budowana jest poprzez repetytywne, nachodzące na siebie faktury dźwiękowe. Ku mojemu zdumieniu znam osoby wrażliwe muzycznie, które nie są w stanie znieść dźwięków gemalanu, stąd być może i wielka niechęć wielu krytyków do Glassa.

Lutosławski Quartet w nowym składzie/ fot. Sisi Cecylia

 

 

Koncert jednakże rozpoczął się od Kwartetu amerykańskiego Dworzaka. To dzieło na przestrzeni ostatnich kilku lat chyba najczęściej mam okazję słyszeć na koncertach. Kompozycja z pewnością zasługuje na tak wielkie zainteresowanie. Wybitny talent muzyczny czeskiego kompozytora styka się w niej z jego amerykańskim nurtem w twórczości. Kwartet Lutosławskiego zagrał to dzieło z rozmachem i dużą dozą energii. Mieliśmy okazję po raz pierwszy posłuchać gry nowej prymariuszki zespołu, Roksany Kwaśnikowskiej. Spodobał mi się jej sugestywny i plastyczny sposób gry. Artystka nadawała dzięki swojej ekspresji kwartetowi należny mu, romantyczny wymiar. W niektórych momentach słychać było, że jeszcze zgrywa się z zespołem, ale było naprawdę nieźle. Debiutantka natknęła się zresztą na nieoczekiwaną sytuację. Jedna z osób na widowni zasłabła i zrobiło się sporo hałasu, zaś Kwartet Lutosławskiego dzielnie dokańczał pierwszą część kwartetu. Mogło to wpłynąć na wzajemne skupienie muzyków.

 

Po Dworzaku był Glass, a konkretnie  II Kwartet smyczkowy „Company” oparty na sztuce Becketta. Beckett okazał się być kolejnym poetą pustki na koncercie. Trudno nie wyryć na stałe w swej pamięci Beckettowskiego oczekiwania na nienadchodzące, czy też jego monotonnych litanii przeradzających się w rozklekotany i zapętlony bełkot. Beckett pozostawił ścisłe wskazówki co do tego, jak go grać – bez emocji, mechanicznie, z umiarem. Można by pomyśleć, że to wymarzona sytuacja dla minimalisty takiego jak Glass. A jednak metafizyczne poszukiwanie pięknej i wiecznej sekwencji dźwięków poniosło kompozytora daleko od śmietnisk murszejących myśli. Zastanawiałem się, po czyjej stronie opowie się Kwartet? Koniec końców wybrali Glassa – w końcu muzycy…

 

Druga część koncertu rozpoczęła się od Adagio Barbera. W oryginalnej kwartetowej formie owa wieczna melodia nie robi tak wielkiego wrażenia jak w transkrypcji orkiestrowej, którą kompozytor przeznaczył dla wielkiego Toscaniniego. W tym utworze nowej prymariuszce zabrakło trochę ekspresji. Oszczędzała zapewne siły na Crumba, który został wykonany wspaniale.

 

Black Angels: Thirteen Images from the Dark Land Crumba było głównym daniem koncertu. Kwartet znakomicie poradził sobie z rozbuchaną aparaturą wykonania. Obok amplifikowanych smyczków używanych także niekonwencjonalnie mieliśmy w tym utworze gongi I szklanki z wodą. Black Angels rozpoczynały się i kończyły szarżami helikopterów, w środku zaś cytowały muzykę orientalną i renesansową. Crumb jest jednak zbyt poetycki i intymny, aby zafundować swoim słuchaczom muzyczny Czas apokalipsy. Odniosłem wrażenie, że wykonany znakomicie cykl 13 obrazów dotyczy wymiaru jednostki, nie zaś wielkiej polityki mieniącej się nad rzeką historii. I w sumie dobrze, bo moim zdaniem stereotyp Wojny w Wietnamie jest bardzo płaski i jednostronny. Wyobraźmy sobie choć tyle, że Amerykanie w Korei zachowali się podobnie jak w Wietnamie. Nie byłoby wtedy normalnych ludzi zasilających świat Samsungami, lecz większa Korea Północna. Tymczasem w kulturze amerykańskiej zdecydowanie dominuje pełne potępienie wojny w Wietnamie, nie ma zaś potępienia nagłego odwrotu Amerykanów i pozostawienia przez nich na żer niekomunistycznych, wietnamskich sojuszników. Trudno jednak winić Crumba za to, że w kwestii oceny Wietnamu pozostał taki jak wszyscy. W tym momencie indywidualny i intymny wymiar jego muzyki sprawia, że tak czy siak niesie ona prawdziwą i szczerą refleksję na temat człowieka i wojny.

 

Mieliśmy zatem wieczór pięknych wykonań Made in USA (był też czeski podwykonawca). Kwartet Lutosławskiego zaprezentował się doskonale w Crumbie i zgarnął gorącą owację od znającej się na rzeczy publiczności, w której składzie znalazł się niejeden kompozytor. Twórcy chcieli na żywo usłyszeć ważne dzieło swojego sławnego kolegi i nie rozczarowali się dzięki staranności i inwencji wykonawców.

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

pięć − cztery =