Rozdział 1.
- Patrzę na ciebie oczami wszechświata – rzekła Gauri po dłuższej chwili milczenia.
- Wszechświat jest bardzo piękny – zauważył Czandra, nie wiedząc, że jego przyjaciółka nie ma zamiaru zrozumieć tej tak starannie skomponowanej aluzji.
- On jest przyczyną piękna – uśmiechnęła się dziewczyna poprawiając barwny szalik, – albo inaczej: ono jest harmonijnym jego odczuciem – Gauri uniosła do ust piankowy kubek z kawą. Klimatyzacja w MacDonaldsie stanowiła przyjemny kontrast z majowym żarem panującym za oknem. Przechodnie na Placu Connaught’a garbili się od nadmiaru słonecznej energii, spod ich stóp unosił się gęstymi tumanami pył, widomy znak wielomiesięcznej już suszy, tak typowej dla centralnych części Indii.
- Dobrze by było wyjechać gdzieś daleko – westchnął jej towarzysz spoglądając na wiszące na ścianach zdjęcia MacDonaldsów z innych miast świata. Melodyjne i obce zarazem nazwy podniecały jego wyobraźnię. Wenecja, Nowy Jork, Paryż i, nade wszystko, Londyn, nieodmienne marzenie wielu młodych Hindusów, pamiątka nie tak dawnej, kolonialnej historii.
- Mam nadzieję, że masz na myśli coś rzeczywiście ciekawego… – westchnęła Gauri mrużąc swoje ciemne jak węgiel oczy. Czandra poczuł się nieswojo, ale wziął się w garść i przybrał jedną ze starannie opracowanych póz młodych filmowych biznesmenów. Odchylił się do tyłu na krześle i wyciągniętą niedbale ręką wskazał na galerię fastfoodów.
- To tylko galeria fastfoodów – zauważyła dziewczyna.
- Wiem – Czandra uniósł powoli frytkę do ust, – ale za nimi kryją się piękne i bogate miasta, pełne żelaznych wież z akordeonistami, kanałów z Włochami na kolorowych łodziach, wysokie jak góry budynki zaludnione przez biznesmenów o brylantowych spinkach.
- To miałeś na myśli mówiąc „gdzieś daleko”? – spytała z pewnym odcieniem ironii Gauri. – Każdy z nas ma tylko chwilę istnienia, ma aż chwilę istnienia. Dobrze jest z nią coś zrobić, ale wpierw trzeba mieć sensowne marzenia, na miarę cudowności tej małej kropli czasu. To niby nic, ale przecież upłynęła tyle setek milionów lat, zanim zrodziło się zwierzę mogące swobodnie rozwijać swoje narzędzia i odkrywać świat – przyjaciółka Czandry nie była typową indyjską młodą kobietą. Za podobną do mitycznych nimf, apsaras, powierzchownością skrywał się surowy ton ze skrzypiec wielkiego Einsteina. Niestety, w przeciwieństwie do żydowskiego profesora urodziła się w biednym jeszcze kraju, gdzie głównym zadaniem osób jej płci było rodzenie synów, siedzenie w domu i słuchanie – wpierw ojca, po nim zaś, wybranego przez rodziców, a raczej agencję matrymonialną, męża.
- Dla mnie to jest zupełnie gdzie indziej i kiedyś tam pojedziemy – zaprotestował Czandra spadając z hukiem z krzesła. W przeciwieństwie do słodkiego obiektu swoich nieustannych westchnień był zupełnie normalnym młodym Hindusem, marzącym o miłości i wielu synach, bogactwie, luksusie i sławie. W tej właśnie kolejności. Najlepiej w Szwajcarii, którą znał z wielu filmów. Wiedział oczywiście, że jego przyjaciółka myśli o gwiazdach i krążących wokół nich planetach, niezbyt mu się to podobało, ale już od kilku lat starał się robić miłe wrażenie.
- Chodźmy – mruknęła gniewnie dziewczyna i prawie wybiegła na ruchliwy plac, mijając przebranego w tradycyjny strój odźwiernego. W przeciwieństwie do licznych w tym miejscu turystów z Paryża, Wenecji i Nowego Jorku nie widziała nic dziwnego w fasfoodach posiadających odźwiernych.
- Zaczekaj! – zawołał Czandra klucząc między naganiaczami pracującymi dla pobliskich sklepów z kaszmirem i podrabianym kaszmirem. – Mój brat zrobił to, o co prosiłaś, mam nadzieję, że nikt się o tym nie dowie i nie wyleci przez to z pracy – jego brat pracował przy akceleratorze w Genewie, nie miał zbyt odpowiedzialnego stanowiska, jednakże chaos panujący po nowej rozbudowie Wielkiego Zderzacza Hadronów sprawiał, że dostęp do urządzenia miał w zasadzie każdy zatrudniony przy projekcie. Cząstki zderzano na razie bez wyraźnego planu, sprawdzano po prostu, czy Zderzacz działa. – To było strasznie trudne… – kontynuował Czandra. – Mój brat konsultował się ze mną na każdym kroku i jedynie dzięki moim dobrym pomysłom mógł nadać kształt twojemu szaleństwu – Gauri westchnęła, przewróciła wymownie oczami i pocałowała go w dowód wdzięczności. Intensywność pieszczoty obliczyła ze matematyczną starannością osoby walczącej z inflacją. – Jakbyś chciała coś jeszcze od mojego brata – zauważył jej rozmarzony przyjaciel, – to możesz liczyć na moją inteligencję i… – Czandra podrapał się w głowę, ale nie odzyskał straconego wątku.
- Ja wiem, że to jest normalne, że tak musi być – mówiła po części do siebie, po części do niego Gauri, gdy zbiegali po schodach metra, – ale czemu tak wielu ludzi kieruje się tylko instynktem, wolą trwania, wolą spłodzenia potomstwa i nigdy nie wyjrzy poza krąg tych swoich pragnień, oczywiście potrzebnych i na swój sposób pięknych, ale nie jedynych jakie można i powinno się mieć?
- Lubię jak mówisz w taki dziwny i niezrozumiały sposób – uśmiechnął się, na szczęście połowiczny, adresat jej pytania. – Wtedy wyglądasz jeszcze ładniej. Błyszczysz i pachniesz, czuję się wtedy jakbym był na łące. Kocham łąki.
- W Central Parku?
- I te w Szwajcarii… – byli już w metrze, które prezentowało się całkiem okazale, stanowiąc kontrast dla mniej eleganckich dzielnic Delhi, w których ulice pełne były mieszkających na nich biedaków, pożerających śmieci świętych krów i anemicznych psów, które ożywały dopiero w samym środku dusznych, zakurzonych nocy. Gauri spojrzała na Czandrę i doszła do wniosku, że ludzki umysł jest polem dla znacznie głębszych kontrastów.
- Masz takie ładne imię i takie bezsensowne wypełnienie głowy – za oknami metra wyłaniały się mury obronne ostatniej starówki pożarte po części przez bazary i trochę slumsów. – Pomyśl, ile pokoleń ludzkich miało dzieci, całowało się, chodziło po plażach Goa, górach Szwajcarii, broniło przez cały swój czas kilku prostych przyjemności, którym Natura każe w nas krzyczeć. Pewnie kiedyś odmówimy tą mantrę monotonnego, powtarzającego się w kółko indywidualizmu, ale gdybyś teraz zechciał mnie słuchać i przy tym słyszeć, być może odkryłbyś inne przyjemności oprócz tych, które dzielimy z każdym serialem telewizyjnym, a jest ich wiele.
- Naprawdę to lubię – zauważył niezrażony Czandra, – seriale też mogą być…
- To, co zrobił twój brat, może wprowadzić nowe wątki do tej monotonii – wagony wjechały wyżej, widać było morze nieco bezkształtnych domów, z których wyrastały zjawiskowe kopuły mogolskich grobowców, otoczone pierścieniami starych i potężnych drzew, które, jeśli tylko znały sen, śniły czekając na nadejście pory deszczowej. – O ile rzeczywiście nasz wszechświat składa się rozwiniętych czterech wymiarów i większej ilości tych zwiniętych, w każdej najmniejszej cząstce energiomaterii. Jeśli choć jeden ze zwiniętych wymiarów jest ten sam w każdej cząstce, wszędzie są drzwi, w które można zapukać, a po drugiej stronie tych drzwi jest każde z miejsc, które skłonni bylibyśmy nazwać miejscem.
- Lubię twój miękki aksamitny głos – zauważył jej towarzysz. – Zarówno treść, jak i forma są zgodne w sprawianiu mi przyjemności.
- Oczywiście, to tylko próba – ciągnęła niezrażona dziewczyna. – Mało jest prawdopodobne, że coś da. Ale z drugiej strony, gdy patrzę na te piękne, natchnione pomniki śmierci naszych dawnych cesarzy, cieszę się, że żyję teraz. W ich czasach większość ludzi sądziła, że Słońce jest kulą ognia mieszczącą się na średniej wielkości boskim rydwanie. Dziś, choć nie jesteśmy władcami Indii, możemy w każdej chwili wziąć do rąk książkę ze zdjęciami Układu Słonecznego i nawet odległych galaktyk. Tego się nie da kupić, czas wyrzucił nas na dobry brzeg.
- Za sto, albo tysiąc lat ten twój port byłby jeszcze lepszy – wtrącił Czandra. Metro kołysało się nad rzeką Jamuną. Była wielka, jej brzegi były dzikie, pełne malowniczych bagien i cienistych zagajników. Ludzie bali się robić cokolwiek tuż przy wodzie, która w tym kraju potrafiła podnosić się nagle by niszczyć ich marzenia i ich samych.
- Mój drogi Czandro – zaśmiała się Gauri, – pomyślałeś!
- Pech to pech – za rzeką, zanim pojawiła się lewobrzeżna dzielnica Delhi, zwana Lakszmi Nagar na cześć bogini wiosny i pomyślności, rozciągały się pola. Był to miły widok dla mieszkańców zatłoczonej ponad dwudziestomilionowej metropolii. Obydwoje spojrzeli na nie z przyjemnością.
- Mrówki na długo przed nami wprowadziły rolnictwo i hodowlę – zauważyła dziewczyna z uśmiechem. Jej pełna żywych barw kurta mieniła się wesoło w świetle płynącym przez szyby wagonu. Potrząsnęła dłonią, liczne bransoletki zadźwięczały przyjemnie. Jak większość indyjskich kobiet lubiła ten dźwięk. – Jak myślisz, czy nasi przodkowie zgapili te wynalazki od tych małych, sześcionożnych stworzeń, czy odkryli je zupełnie niezależnie, czy też może odpowiednio wielka społeczność dochodzi do takich rozwiązań, odkrywając pewien wzór, prawidłowość istniejącą we wszystkim, zależną od liczby, ilości, ale nie od czyjejkolwiek woli?
- Ranisz moją bezmyślność – zaprotestował Czandra, bojąc się jednocześnie tego matematycznego ostrza wkraczającego tak bezceremonialnie w wiejską sielankę, tak miłą tradycyjnej indyjskiej mentalności. Uspokoił się nieco po chwili, widząc dzieci myjące słonie w bajorkach pozostałych po dawnych korytach rzeki.
- A jeśli tak jest z rolnictwem, to co powiedzieć o tych wszystkich politycznych rozgrywkach między królową a jej poddanymi, o generałach armii idącej na bój, o zapachowych paszportach każdego obywatela mrowiska? To jak burza – gdy zbierze się odpowiednia ilość chmur i ciepła, musi grzmieć. Elektryczność wypełnia powietrze. I spójrz – oto chmury z ludzi, obłoki z mrówek…
- To co mówisz jest takie bezosobowe… – zasmucił się jej towarzysz. Jego świat był pełen decyzji i woli, jeśli zaś chodzi o mrówki, były mu raczej obojętne. Cenił też zdanie większości, choć nie nazywał tak tego w swoich myślach. Zdecydowanie ogół ludzi nie był skłonny porównywać się z krzątającymi się wokół jakiś paprochów robakami. – Nie, to są naprawdę bzdury – dodał z przekonaniem.
- Całkiem możliwe, że masz rację – przyznała ze spokojem Gauri, – jednak, ilekroć mijam jakieś plantacje, krążą mi w głowie takie myśli. Wola, świadomość… Często czuję, że te pojęcia nas mylą i gubią w swoim labiryncie.
- Co do duszy, zgadzam się z tobą – Czandra spojrzał na plakaty filmów wywieszone na murach multipleksu. Weszło „Pocałuj poranek” z piękną Kajol. – Jesteśmy z materii, w pełni i w całości i ta materia nie jest budzącą zgrozę mechaniczną potwornością wymyśloną przez ludzi religijnych. Z tej samej substancji są nasze ciała i myśli, zmysły, odbiór zmysłów i to co odbierają. Nawet przekonania ludzi religijnych, ich motywacje i sposób w jaki się łudzą składają się z niej. To bardzo złożona i fascynująca rzecz, nie stanowi przeciwwagi dla nieistniejącej duszy. Gdy ktoś łudzi się duszą, nigdy nie doceni bogactwa materii.
- Nie musisz się tak starać – uśmiechnęła się jego przyjaciółka. – Ja też lubię Kajol. Chodźmy kupić bilety – dodała, gdyż metro zatrzymało się i otworzyło drzwi. Klucząc między samochodami i rikszami, poruszającymi się nad wyraz chaotycznie i nadjeżdżającymi ze wszystkich stron przypominali sobie dawne wzruszenia wyczarowane przez tę śniadą aktorkę o upajającym uśmiechu, o nieco zbyt gęstych brwiach, tańczącą jakby cieszyła się z narodzin świata i równie dobrze umiejącą pogrążyć w rozpaczy nawet tych, którzy bywają w miejscach publicznych Delhi jedynie w celu wysadzenia ich w powietrze, czy to z przyczyn religijnych, czy to nacjonalistycznych.
Nazajutrz Gauri, jak w każdą środę, pomagała wujkowi w świątyni Durgi. Wuj był tantrystą lewostronnej ścieżki, co oznaczało, że nurzał się w rzeczach mniej lub bardziej zakazanych, żeby udowodnić swój hart w oddaniu dla bogini. Dawniej tego typu praktyki służyły zniszczeniu wrażenia własnego „ja”, co zdaniem Gauri miało pewien, możne nawet całkiem duży, sens. Lecz dziś „ja” miało się dobrze, natomiast cała lewostronna ścieżka sprowadzała się do palenia haszyszu w ceramicznych fajkach, picia piwa Fisher i biegania po okolicznych ulicach nago. Można było też przy okazji udawać szaleństwo, ale to było mniej istotne. Zważywszy na upadek obyczajów i spłycenie tradycji, wuj był i tak na poziomie, możne dlatego, że szaleństwo traktował ze szczególną pracowitością, tak że już nikt, nawet on sam, nie wiedział, na ile to rozchwianie psyche jest udawane, a na ile prawdziwe.
Świątynia była typową małą budowlą liczącą się na miarę swoich możliwości z zaleceniami vastusiastry, mistycznej geometrii oddającej prawdy na temat wszechświata takiego, jakim był w wyobraźni ludzi sprzed dwóch, a może trzech tysięcy lat. Od tego czasu wielu z nich zabiegało o to, żeby nie zmienić owych przekonań, dzięki czemu wzorniki architektoniczne były nadal użyteczne. Z tego co Gauri wiedziała na temat innych krain Ziemi, jej naród nie był w tej kwestii wyjątkowy. Wpływ vastusiastry na miejsce pracy jej wuja sprowadzał się do masywnej, składającej się ze stłoczonych gzymsów kopuły, pod którą znajdował się posąg bogini dosiadającej lwicę. W licznych ramionach Durgi znajdowała się broń biała, oraz głowy uciętych wrogów. Miłą twarz posągu szpecił celowo wysunięty język, z którego spływała krew uczyniona z tłustej czerwonej farby. Wuj siedział na łóżku w nawie budowli i bełkotał coś sennie pociągając jednocześnie dym z fajki otulonej brudnym skrawkiem podartej chustki. Dziewczyna jak zwykle obsługiwała wiernych, którzy przybywali ukłonić się rzeźbie, dzwonili w stary mosiężny dzwonek i zostawiali drobne banknoty. Gauri nie wierzyła w moce nadprzyrodzone, lecz czuła też, że rozumienie bogów jako płynących przez wszystko sił Natury ma w sobie pewien odcień prawdy. Choćby matematyka – jej języka musiały używać z pewnością wszystkie inteligentne istoty zamieszkujące wszechświat, zarówno te, które istniały na miliony lat przed pierwszym człowiekiem, jak i te, które będą istniały na długo po śmierci ostatniego przedstawiciela ludzkiego gatunku. Poczucie harmonii zawarte w algebrze i samych liczbach nie opierało się na żadnym uzasadnieniu, było echem harmonii całości jaką stanowił wszechświat. Matematyka była zatem w takim sensie boginią, zdecydowanie nadludzką, jednakże nie troszczyła się ani o wieczną egzystencję wiernych, ani o zdrowie ich potomstwa, ani o gatunek używanych w świątyniach kadzideł. Do świątyni weszła właśnie stara kobieta, podciągnęła sari, dotknęła czołem podłogi, którą na próżno Gauri próbowała rano umyć, zadzwoniła w dzwonek i stanęła przed bełkoczącym wujem. Nastąpiła chwila ciszy, którą przerwała pomocnica kapłana ułamując kawałek banana i podając go staruszce. Wraz z tym prasadam Gauri wypowiedziała mantrę na cześć bogini, jedną z tych, które uważała za w miarę sensowne:
Yaa devii sarvabhuuteshu
Kshudhaaruupena samsthitaa
Namastasyai namastasyai
Namastasyai namo namah
Pozdrawiam i kłaniam się przed Boginią,
Która jest obecna we wszystkich istotach jako głód.
Pozdrawiam ją wciąż i wciąż.
Wuj zaśmiał się przeciągle wzbudzając echo w wilgotnych murach swojego przybytku, staruszka zaś, usłyszawszy głos kapłana, wyszła.
Wszyscy jesteśmy głodni, wszyscy spragnieni… – ciągnął dalej gospodarz, wypuszczając gęste kłęby narkotyku przez nozdrza. Butelka Fishera potoczyła się z hukiem po niezbyt równej podłodze.
To jest tak zwana siła sprawcza, wuju – przytaknęła Gauri, która lubiła rozmawiać z szaleńcem. – Od pierwszej niezdarnej bakterii do nas samych szliśmy ścieżką głodu. Geny tworzyły bardziej złożone struktury, by zachować siebie przez eony, miały potomstwo, jadły…
Jak liście na rzece – głowa kapłana zakołysała się na szyi.
Tak, ciągłe zmiany rzeczywistości były jak potężny nurt, białka musiały ewoluować, by pozostało w nich coś z geometrii ich początku, to co było i jest wciąż głodne – dziewczyna uważała, że społeczna definicja normalności czyni szaleństwo jej wuja tym bardziej normalnym. – Może po prostu nurt przemian wszechświata niósł zupełnie bierne drobiny organicznej materii i nie było w nich nawet tej automatycznej „woli” replikacji, którą im zazwyczaj przypisujemy… Być może replikacja jest bezruchem w bardziej ogólnym ruchu wszystkiego, albo znaczącej części wszystkiego… – do świątyni co jakiś czas wchodzili nowi wierni. Mosiężny dzwonek odzywał się co jakiś czas, stos brudnych i pomiętych banknotów pod łapami lwicy rósł. Pod zagięciami ciężkiej kopuły gromadziły się cienie i dym kadzideł. Gdy skończyły się owoce na tacy dla wyznawców, gospodarz świątyni wybiegł na zewnątrz, a jego siostrzenica podążyła jego śladem. Wiatr potargał jej długie włosy, nieopodal przejeżdżał zatłoczony podmiejski pociąg. Tory były rojnym osiedlem biedaków, nagie dzieci skakały po stalowych szynach, a ich matki prały bieliznę w zdobytej z trudem, tłustej i zawiesistej wodzie. Gauri obróciła głowę w drugą stronę i ujrzała porośnięte drzewami ruiny dawnego karawanseraju. Na kopułce małego meczetu, pielęgnującej jeszcze resztki turkusowej barwy, siedziały stada ptaków, co jakiś czas podlatujących w górę i niknących wśród liści drzew. Dziewczyna uśmiechnęła się. Szczególnie lubiła barwne papużki, które nieszczególną zręczność swoich skrzydeł nadrabiały chwytliwością masywnych dziobów. Nieporadne w powietrzu, wśród akacjowych gałęzi były niepokonane. Wuj tymczasem westchnął i spojrzał na nią pytająco. – Udało mi się wykorzystać cyklotron na chwilę – zwierzyła się jego siostrzenica. – Nie wiem, czy to coś da, ale warto próbować… Nie po to mam tę krótką chwilę istnienia – wskazała ze współczuciem biedaków, których jedyną aspiracją było powiększanie swojej liczebności. Prawie wszystkie kobiety otaczały chmary dzieci, prawie każda z nich miała zaokrąglony brzuch.
Goście! – zakrzyknął wuj śliniąc się i zakreślając matowymi oczami obszerny łuk. Grupka biedaków zauważyła kapłana i pozdrowiła go uroczyście. – Warto wiedzieć, kto przyjdzie do domu na obiad… Znam takich, co nie lubią sera, ani nawet chili.
Szansa na to, że coś się stanie jest niewielka – zauważyła dziewczyna. Skręcili w typową uliczkę pełną nieforemnych, zbitych z byle czego domów. Wypełniał ją nieustanny dzień targowy, trudno było przejść, cała przestrzeń kipiała gwarnym bazarem. Jedynie pojazdy mechaniczne, mniej lub bardziej podobne do samochodów, torowały sobie drogę prawem militarnej przewagi, wjeżdżając po prostu w tłum. Szli za oblepioną worami ciężarówką, dzięki czemu w ogóle mogli iść. Co rusz ktoś wciskał im chusteczki do nosa, których nikt w Delhi nie używał, zwłaszcza latem. – A nawet jeśli – ciągnęła Gauri, – to gdy ich spotkam, co z tego zrozumiem? Jesteśmy zamknięci w małym pomieszczeniu naszych odczuć, instynktów, ewolucyjnych uwarunkowań. Jesteśmy maszynami zaprogramowanymi dla paru prostych funkcji. Nasza wyobraźnia należy do łowców z sawanny, którymi byliśmy przez większość czasu jako gatunek. Nawet wyobrażenie sobie rolnictwa przychodzi nam z najwyższym trudem, a dzisiejsze, przemysłowe czasu przerastają naszą intuicję i oczekiwania, tak jak biurowiec przerasta mrówkę. Co powiem, gdy stanie przede mną istota z zimnych czeluści kosmosu? Taka, której gatunek porzucił pług tysiące, lub miliony lat temu, a nieco później domorosłą filozofię pełną zbawców, rajów, lub braku rajów… Przecież my nawet nie umiemy zrozumieć ewolucji, ciągle szukamy jakiegoś projektanta, a znajdujemy go w opowieściach dawno wymarłych sekt. Co powiem przedstawicielowi gatunku, który zdołał pokonać własną, destruktywną głupotę, wyrosłą ze ślepej ewolucji i wyruszył w podróż, by poznawać i odkrywać?
Przywitasz się – zauważył niezrażony szaleniec. Ciężarówka skręciła w boczną uliczkę i byli teraz zdani na własne siły w przedzieraniu się przez tłum. Chusteczki ustąpiły miejsca religijnym kalendarzykom, pojawiło się też więcej straganów z warzywami, co przyciągało wychudzone święte krowy. Mali chłopcy zbierali ich odchody pożyteczne jako paliwo do kuchni i materiał na kadzidła.
Każdy z nas wyrasta z tej ziemi – Gauri tupnęła nogą w pył. – Wyrastamy z jej słońca, z jej oceanów, z milionów przemian, jakich z biegiem czasu doznały kręgowce. Jesteśmy spojrzeniem tej planety, jej historią, w jakimś sensie innym rodzajem skał obok tych, które jednoznacznie określamy jako martwe. Jesteśmy pejzażem Ziemi, jednym spośród wielu. Gdy ktoś z zewnątrz stanie tu, czy zechce się w ogóle odezwać?
Ale to wszystko co masz – zauważył kapłan zaciskając w pięści kawałek ziemskiej atmosfery. Siostrzenica spojrzała na niego uważnie. Tego dnia nie był ani trochę szalony. Wydostali się na placyk ozdobiony kolejną świątynią bogini. Kapłan wyjął z poły szola żeliwny dzwonek i zaczął nim nerwowo potrząsać i ludzie pospiesznie rozstąpili się czyniąc krąg wokół spłachcia pustego obszaru. Gauri ugięła swą sylwetkę na podobieństwo dawnych posągów nimf i bogiń. Po chwili zaczęła tańczyć. Była w tym dobra, uczyła się od dziecka. Jej styl był w pełni klasyczny, nie dodawała do mowy swoich gestów nowych, modnych elementów. Tańczyła kathak do płynącej w jej wyobraźni ragi, nie zaś do efektownych skeczów muzyczno rytmicznych, które wypłynęły z Lucknow by zdominować tę dawną sztukę. Raga przybrała postać pustki pełnej gwiazd, jej nastrój stał się pełną ciekawości tęsknotą. Gauri z ogromną szybkością obrazowała gestami bezmiar i nicość tych, którzy ciągle będąc świadkami jego przypływu nie myślą o tym, nie widzą tego i nikną w pułapce prostych powtarzalnych zajęć. Na koniec nawiązała nieco ironicznie do słów wielkiego poety, jednego z tych piszących w brij bhasa.
Morze jest wielkie, szukam więc go, aby ujrzeć przypływ – mawiał autor dwuwierszy dla rag.
Nie patrz na morze, lecz spójrz tam i tu, oto wszędzie fale nieba czynią małą kroplą oceany ziemi… – lubiła odpowiadać Gauri.
Fale nieba – pomyślała Gauri, gdy zasypiała. Wiedziała, że to słowo jest właściwe, choć ludzie od niepamiętnych czasów umieszczali na niebie przedziwne wymysły. Najczęściej miały one związek z niechęcią do umierania i innymi, mniej narkotycznymi rodzajami niepewności. Ludzka głupota, podobnie jak całe życie na Ziemi, była wytworem ewolucji naturalnej. Jako taka była równie ciekawym obiektem badań jak motyl, czy ludzka dłoń. Należało jednak zawsze uważać, gdyż ludzki umysł był podatny na wirusy upraszczających rzeczywistość religijnych uniesień. – Tym niemniej wszystko w tym wszechświecie jest w pewnym sensie falą – czasoprzestrzeń, energiomateria i prawdopodobieństwo ich formy oraz lokalizacji – rozmyślała dalej dziewczyna. Do tej cechy odniosła się stukając po kryjomu w ewentualne wymiary zwinięte w każdej cząstce wszechświata, z tej cechy wypływały też eleganckie matematyczne symetrie, które były najlepszym kluczem do poznania realności. Jej ewentualni słuchacze mogli różnić się od niej wszystkim, lecz musieli posiadać podobny klucz. Gauri przypuszczała, że ewolucje naturalne mogą przybierać bardzo różne formy. Nie spodziewała się, że kontakt będzie łatwy, nawet przy dobrej woli obydwu stron i przy powodzeniu jej eksperymentu. Dlatego układając się do snu czuła się w sposób uroczysty. Od dawna zgłębiała zasady funkcjonowania ludzkiego mózgu w fazie wypoczynku. Wiedziała, że sny są retrospekcją przypadkowych zdarzeń z okresu aktywności, błotem pamięci wypływającym z oczyszczanej chłodni. Ich fabuły, niekiedy interesujące, umysł składał już po przebudzeniu, ale zanim jeszcze wiedział, że się przebudził. Istoty z innych gwiazd, z innych światów mogły być tak odmienne, że mimo ich długiej obecności i ciągłych usiłowań kontaktu z ich strony nikt ich jeszcze nie zauważył. Najmniejszą z różnic mogłaby być prędkość metabolizmu. Dla owadów i małych kręgowców człowiek był powolnym gigantem, a subiektywne odczucie czasu odmierzał obieg materii w organizmach i długość połączeń nerwowych, które w mniejszych ciałach były znacznie krótsze. Jeśli istoty z innych planet różniły się pod tym względem bardziej niż nasi ziemscy krewniacy, utrudniało to z pewnością ewentualne próby dialogu. Innym problemem była mentalność, świat wyobraźni związany z taką, a nie inną scenerią ewolucyjną, w której wykształcił się dany gatunek istot rozumnych na tyle, aby spoglądać w gwiazdy, a nawet między nimi wędrować. Gauri nie lubiła większości fantastycznych opowiadań, w których kosmos był jedynie scenerią dla tej samej i niezmiennej ludzkiej psyche. Niektórzy ich twórcy przyznawali się do tego z rozbrajającą szczerością – Interesuje nasz człowiek i jego emocje, fantastyka służy nam do ukazania ich w mocno kontrastowej sytuacji, wyobrażając sobie nietypowe rzeczy poznajemy lepiej siebie – mawiali. Gauri wzdrygnęła się z obrzydzeniem i rozejrzała się po tonącym w szarawym mroku pokoju akademika. Nie było w nim prawie żadnych mebli, proste ściany przerywało nagle wąskie okno i po drugiej stronie otwór wejściowy zasłonięty kawałkiem wyblakłego materiału. Pod pełnym zacieków sufitem krążył ospale wiatrak wentylatora, nie radząc sobie zbytnio z upałem, który latem nie ustępował nawet w środku nocy. Dwie jaszczurki wspinały się po ścianie w poszukiwaniu owadów. Samotny karaluch, świadom nadciągającego nieszczęścia, usiłował znaleźć jakąś szczelinę w murze. Za oknem szczekały dzikie psy, wciąż ustalając hierarchię w swoich grupach. Pomimo licznych objawów inteligencji pamięć nie była ich najmocniejszą stroną i każdej nocy wracały do tych samych rozważań, chyba, że dorosły młode, lub któryś z dojrzałych osobników padł ofiarą ulicznego ruchu. Gauri uśmiechnęła się do siebie. Gdyby właściciele tych oswojonych ssaków znali choć trochę ich psychikę, byliby z pewnością zdumieni. Wiele przyjaznych gestów, jakie pies dzielił ze swoim właścicielem przypominało dwa zupełnie odmienne języki, tylko przez przypadek pozwalające na pewną zbieżność reakcji. Na szczęście natura na Ziemi dała swoim dzieciom wspólną walutę, jaką była energia. Możliwość łatwego zdobycia pożywienia tuszowała wszelkie międzygatunkowe nieporozumienia. Czasem dochodziło do symbiozy, czasem do krwawej wojny. Stosunek udomowionych psów do człowieka był gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami, człowiek zaś nie zwracał w istocie uwagi na to psie rozdwojenie jaźni, gdyż trzymał je przy sobie dla zaspokojenia własnych potrzeb, a one, w dużej mierze przez przypadek, do nich pasowały. Tak wyglądała współpraca między dwoma bliskimi sobie gatunkami, trwająca od ponad dziesięciu tysięcy lat. Jak bardzo zatem trudne mogłoby być zrozumienie kogoś, kto wyrastał w zupełnie innym świecie przez miliardy lat. Rzeki, księżyc, barwy nieba i słońca, takie a nie inne zmysły, sposób rozmnażania się, droga pozyskiwania energii – to wszystko byli rzeźbiarze tego wewnętrznego głosu, którzy niektórzy zwą świadomością. Możliwe, że pies był mniej świadomy od istoty ludzkiej, lecz czy inteligencja zawsze ułatwia kontakt? Nauka historii, niezbyt lubianej w Indiach, mimo to docierającej do szkół, udzielała na to pytanie raczej negatywnej odpowiedzi. Kontakty utrudniała oczywiście agresywność obcych sobie kulturalnie rozmówców. Ona również była dziedzictwem ewolucji. Geny walczyły o przetrwanie między sobą, ekspansja była miarą sukcesu, a nie ma przecież ekspansji bez wojennych okrzyków. Nawet miękka trawa i dostojne figowce nie miały dla nikogo litości w ciągłej walce o światło. Gauri przypuszczała zatem, że próby kontaktu z naszymi kosmicznymi sąsiadami mogą być dla nas zgubne. Istniało wielkie prawdopodobieństwo, że główną mistrzynią ich dorastania była wojna. Z drugiej jednak strony osiągnięcie czegoś więcej niż lądów i rzek własnej planety wymagało być może przytłumienia tego oczywistego u wszystkich stworów ewolucji uwarunkowania. Smog nad akademikiem rozproszył się z wiatrem i przez okno wpłynęło dźwięczące światło gwiazd. Fotony, po wielu latach spokojnej podróży, wbijały się w chropawy tynk ścian z epoki prezydenta Nehru i w wytarte posadzki, których skład chemiczny od wielu lat pozostawał niezbyt atrakcyjną zagadką. Kruczowłosa studentka rozmyślała dalej, pozwalając by ciche pejzaże nocy zalewały od czasu do czasu wątłe linie jej marzeń. Kosmici mogli być zbyt mądrzy by pukać do bram planety Ziemi. Jak łagodni biolodzy nie rozgrzebywali niepotrzebnie mrowiska, poświęcając za to mrówkom godziwą miarę stron w swoich encyklopediach. Podobnie jak ludzie z mrówkami, tak i oni z ludźmi nie mieliby o czym rozmawiać. Szanowali więc ludzkość jako element różnorodności wszechświata i na tym poprzestawali, megalityczna przestrzeń wszechświata dostarczała im niemal nieskończenie wiele tematów do badań. Gauri westchnęła. Z dużą dozą prawdopodobieństwa wszechświat zaludnia wiele cywilizacji bardziej zaawansowanych niż ludzkość, ale ich bliskość była mniej prawdopodobna. Otchłanie kosmosu naprawdę są przepastne… Największym wyzwaniem dla ewentualnego kontaktu była jednakże odmienność. Gęstość, subiektywne odczucie czasu, język wyobrażeń oparty na takich, a nie innych ewolucyjnych atawizmach, skład chemiczny obcych i wiele, wiele innych rzeczy… Dziewczyna przypuszczała, że być może nie będzie w stanie spostrzec obcego nawet jeśli „stanie” tuż przy niej i „krzyknie” z całej siły, aby być usłyszanym. Dlatego sny mogły nabrać znaczenia. Być może w swojej surrealistycznej retrospekcji uda im się dokonać syntezy rzeczy widzianych kątem oka, czyli tych które mózg na jawie odrzucił, choć na wszelki wypadek zachował nieobjaśnione w pamięci. Hinduska uśmiechnęła się i zamknęła oczy.