Rozdział 39.
- Kim ja byłem, zanim wylądowałem w więzieniu? – zapytał się w myślach. Jednakże lata niekuberiańskiego cierpienia zdewastowały jego pamięć. Pamiętał jakieś biura, sceny, ulice, nie miał jednak pojęcia, czy te osoby w owych mnemotechnicznych kadrach są nim, czy też jego znajomymi, lub nawet osobami znanymi z dźwiękokształtnych mediów. Nierzeczywistymi… – A co jest rzeczywiste? – zapytał się w myślach, patrząc na siebie jakby z boku. – Odrażająca komedia – skwitował myślą tego niemal kopulującego z religijnym hymnem osobnika, który był nim. – Jednak, choć nie boję się śmierci, zrobię wszystko by nie być oczyszczany… – dodał na usprawiedliwienie i to go trochę uspokoiło.
Kapłan poszedł dalej. Ciągnąca się w nieskończoność ceremonia dobiegła końca.
- Ten i ten – rzekł kapłan wskazując macką swoich wybrańców. Jeden z nich natychmiast wybiegł do przodu i nim zatrzymali go strażnicy, zdołał się nadziać na jakiś przedmiot wotywny. Umarł z westchnieniem ulgi. – Zatem ten – wskazał innego kapłan, zaś strażnicy natychmiast przytrzymali kandydata na oczyszczenie.
Gdy więźniowie wychodzili ze świątyni, mieli wrażenie, że słyszą pierwsze wrzaski nieszczęśników. Było to tylko złudzenie, gdyż odeszli już zbyt daleko. Mimo to owe przygnębiające dźwięki nie opuszczały ich w dalszej drodze. Weszli na jakiś step, gdzie było jeszcze zimniej. Strażnicy usiłowali się połączyć z przełożonymi, jednakże łączność była niemożliwa. Po dłuższej naradzie zdecydowali się po raz pierwszy nakarmić więźniów. Słychać było dalekie eksplozje, wojna trwała w najlepsze, zatem przymusowi robotnicy byli potrzebni.
Jedzenie, którego smak miał być upokorzeniem dla niewłaściwie myślących, smakowało Ciepłemu Brzegowi jak najlepszy posiłek w życiu. Z rozkoszą żuł ekskrementy zmieszane ze zgniłymi resztkami. Oblizywał z miłosnym niemal westchnieniem ubrudzone cuchnącą mazią macki. Ów odór jednakże wydawał mu się najpiękniejszą wonią na Kuberze.
- Czy aż tak łapczywie jestem przywiązany do życia? – pytał się mimo to krytycznie, czkając z przejedzenia. Pożywienia nie było dużo, jednakże układy pokarmowe więźniów były skurczone do zupełnie nierozsądnych rozmiarów. – Mógłbym odmówić posiłku. Wyrzucić go po kryjomu. Głód osłabiłby mnie do tego stopnia, ze upadłbym i śmierć nadeszłaby łagodnie, bez cierpienia. Niemal jak dźwiękokształtny poemat – pouczał się surowo. Nie umiał niestety zrezygnować z życia, gdy był w pełni sił.
Pochód ruszył dalej. Coraz częściej spotykali wycofujące się oddziały wojska. Na korpusach wojowników wiary malowała się głęboka rozpacz. Ciepły Brzeg gratulował sobie tego widoku. Gdyby mógł, wyrwałby daleko zasięgową broń z macek jednego z przykurczonych żołnierzy i rozwaliłby nią wszystkich. Na końcu zaś siebie. Zanim by go schwytali. Najpierw celowałby w kapelanów i ich gwardzistów. To oni dbali o to, by żołnierze myśleli właściwie. Klęska w bitwie, spadnięcie morale w armii zwiększało rzecz jasna ich aktywność. Zasada była prosta. Dezercja była równoznaczna z herezją. Aż ciężko było uwierzyć, że zdarzali się dezerterzy.
- To chyba na zasadzie odsuwania owego „teraz” – pomyślał Ciepły Brzeg. – Niektórzy zawsze będą starali się odsunąć śmierć z teraźniejszości. Dopiero kościelny oprawca sprawi, że w końcu poczują, iż chcą umrzeć teraz. Lecz wtedy już będzie za późno. Ja też tak mam – dodał ze zgrozą, przekonany, że i on kiedyś, prędzej czy później doczeka się momentu, gdy zapragnie teraźniejszości śmierci i nie będzie ona dlań możliwa.
- Potrzebujemy organów – chlapnął i krzyknął jakiś wojskowy medyk i w ten szybki sposób zaczął się nowy koszmar. Więźniów zamknięto w długim baraku, gdzie przez pół korzenia byli obmywani wodą i detergentami, aż piekła ich skóra. Następnie weszło kilku chirurgów. Przyglądali się przymusowym robotnikom, niekiedy badali niektórych z nich. Po długim momencie oględzin do baraku wjechał stół operacyjny.
- Nie mamy środków znieczulających, nie dla was – rzekł jeden z chirurgów, po czym wskazał pierwszego z więźniów. Strażnicy natychmiast umieścili go na stole operacyjnym, do którego został szczelnie przywiązany, po czym chirurdzy zaczęli usuwać mu organy. Wpierw jedną mackę, później drugą, następnie otworzyli układ pokarmowy i wykroili zeń kilka narządów. Dopiero pod koniec więzień zemdlał. Wcześniej zapełniał najbliższą okolicę dźwiękiem podobnym do tego, jaki wydają oczyszczani. Więźniowie starali się oddalić ten obraz ze sfery swoich zmysłów, na szczęście pozyskiwanie organów nie było specjalnie nagłaśniane, tak jak niekiedy tortury.
- Następny – rzekł i przedstawił inny chirurg. – To możecie wyrzucić.
- Mam jeszcze tylko pięć torebek na organy – zauważyła jedna z pielęgniarek.
- Idź do magazynów poszukać – oznajmił i wyrył chirurg.
- Rodzaj posoki (obraz) – referował inny lekarz.
- Mam pobrać? – zapytała pielęgniarka.
- Nie ma czasu – wyjaśnił pierwszy chirurg, – zazwyczaj osoby obdarzone taką grupą posoki mają narząd (obraz) w kolorze i o melodii (obraz).
- Ten się nada – stwierdził drugi chirurg wskazując strażnikom więźnia.
- Jakiś słaby – zauważył z niezadowoleniem pierwszy chirurg, – musicie się spieszyć. Organ (obraz) lepiej pobrać z żywego ciała.
- To może najpierw otworzymy komorę w korpusie, a później odetniemy potrzebne kończyny? – zapytała pielęgniarka.
- Doskonały pomysł – pochwalił ją pierwszy chirurg. – Kończyny trzeba odcinać wszystkie, zawsze się przydadzą.
Kolejny wyjący z przerażenia materiał wylądował na stole chirurgicznym. Pierwszy chirurg nie patrząc nawet na niego zaczął kroić jego korpus. Wrzask narósł, lecz lekarze jakby go nie słyszeli.
- Gdzie są te cholerne worki? – zapytał pierwszy chirurg wykrawając kawał drgającego mięsa, który był ważnym organem. Przymusowy dawca jeszcze krzyczał, choć nacięto mu już mięsień odpowiedzialny po części za emitowanie dźwiękokształtów. W górę strzelały fontanny posoki. – Osłonki na macki też by się przydały – dodał lekarz oczyszczając z kleistej mazi swoje narządy zmysłowe. – Co robisz? – wrzasnął na drugiego chirurga. – Przeciąłeś organ (obraz), przecież go też mieliśmy pobrać.
- Weźmiemy następnego – zauważył niezrażony drugi.
- Weźmiemy następnego – powtórzył ironicznie pierwszy. – Tak jakbyśmy nie byli zmęczeni mogli każdy zabieg powtarzać po dwa, trzy razy. Przecież zwariować można! Trzeba kiedyś odpocząć.
Kolejny wrzeszczący materiał znalazł się na stole. Gdy go otwierano, bomba łupnęła w róg baraku zasypując wszystko odłamkami. Strażnik, dwóch więźniów i pielęgniarka podło na ziemię. Okazało się, że tylko więzień przeżył, ale nie nadawał się ani do drogi, ani do pobrania materiałów. Jeden ze strażników kazał go odsunąć w te same miejsce, gdzie trzęsły się jeszcze resztki niewykorzystanych materiałów.
- Ewakuujemy się – oznajmił i namalował pierwszy chirurg, wstrząśnięty śmiercią swojej pielęgniarki. – Miała dzieci, była taka pobożna – dodał ze łzami.
- Łączę się we współczuciu – rzekł dowódca strażników ściskając gorąco poplamioną posoką mackę lekarza. – Czy mamy iść z wami?
- To nie jest koniecznie – rzekł i narysował drugi chirurg. – Mamy mało transportowców, zaś na miejscu z pewnością znajdziemy nowe materiały.
- Kontynuujcie wykonywanie pierwotnego rozkazu – zawyrokował pierwszy chirurg, który stał najwyżej w hierarchii wojskowej. – Barbarzyńcy – dodał spoglądając w stronę, z której dolatywały pociski. – Ostrzelali szpital…
- Zakład produkcyjny, do którego zdążaliśmy, mógł się znaleźć na terenie okupowanym obecnie przez wroga – powiedział i przedstawił dowódca strażników. – Czy macie łączność?
- Jeszcze tak – rzekł jeden z lekarzy i podał strażnikowi urządzenie komunikacyjne. Asystent jednego z generałów polowych wskazał nowy cel marszu, fabrykę broni w osadzie (obraz). Była oddalona o spory dystans od teatru działań, zatem przynajmniej przez najbliższe dni powinna być w pełni mocy przerobowych.
Ciepły Brzeg z ulgą poczuł, że najgorszy koszmar na razie się skończył. Inni więźniowie mieli podobne odczucia. Czekanie na swoją kolej na stole operacyjnym było równie przerażające jak nabożeństwo w świątyni. Mimo to niektórzy ze zniewolonych Kuberian zaczęli się modlić do Ciepła. Ciepły Brzeg nie był pewien, czy nie symulują, aby zrobić dobre wrażenie na strażnikach. Upewnił się jednak, że przynajmniej dwóch spośród nich robi to szczerze.
- Kuberiańska głupota nie ma granic! – pomyślał gorzko, gdy zatapiali się w przeoranym lejami po bombach krajobrazie. – Szalone ideologie, wypływające z lęku przed śmiercią i prostackiego egoizmu nie opuszczają nawet swoich ofiar – ogarnął sferą zmysłów rozmodlonych sąsiadów. – Starczyłoby niewiele, żeby to oni byli strażnikami, albo oprawcami na usługach kapłana. Rzeczywiście niewinnie się tu znaleźli – przestrzeń nad nimi tonęła w mroku. Światła osad znajdujących się na sklepieniu groty były nieme. Obowiązywało zaciemnienie. Poświata lamp żarowych pokazywała cel pociskom. – Może ja też taki jestem? – zapytał się w myślach, a wyuczone hymny napłynęły do jego mózgu niczym wymioty jakiejś paskudnej, mrocznej bestii, która pożera każdy skrawek myśli i miłości do świata. Nagle ogarnął go przemożny lęk przed śmiercią. Poczuł jak bardzo jest słaby. Jego organizm był w tragicznym stanie. Pustka nieistnienia otworzyła przed Ciepłym Brzegiem swoje lustro, ciemne i bez obrazów. Nie odbijał się w nim. Nie było niczego. – A może jednak? – pomyślał nie swoim dźwiękokształtem. – Może jest takie miejsce, do którego się udam, gdy to wszystko się skończy i nie będzie tam już nigdy tego ciemnego lustra? – poczuł do siebie palącą nienawiść. – Jak możesz, obrzydliwy tchórzu!? – wrzasnął i chlapnął na siebie. – Spójrz! – spojrzał na strażników i tych z więźniów, którzy nie ustawali w modlitwach. – Do tego prowadzi ów lęk i fałszywa na niego odpowiedź. Bezmyślność, okrucieństwo, tchórzostwo i pogarda dla natury, która jest naszą jedyną przyczyną i naszym jedynym kresem – spojrzał ponownie na lustro nicości majaczące w jego spłoszonej wyobraźni. – Witaj! – rzekł. – Nie boję się ciebie. Jesteś losem wszystkich. Bez ciebie nie byłoby narodzin. Mogę sobie narzekać, głupieć jeszcze bardziej, ale gdyby nie ty, nie miałbym nawet tej przyjemności – nagle smagnął go ogniem pejcz strażnika. Zawył odruchowo, lecz był już w miarę nawykły do tego bólu, tak niewinnego przy wszystkich innych zagrożeniach. Nie miał pojęcia, dlaczego oberwał. – Czyżby ten oprawca słyszał moje myśli, czy czynię je głośnymi? – pomyślał dla próby. Z pewnością nie robił tego „na głos”. Zatem strażnik uderzył go tak sobie, bez przyczyny. Ciepły Brzeg uspokoił się i rozmyślał dalej. Zwycięstwo prawdy nad zabobonem poprawiło mu humor. – Jestem przynajmniej panem własnych myśli – ucieszył się, – a to bardzo wiele…
Oddalali się od linii frontu. Wśród tego co ich otaczało zaczęły się pojawiać również nie zniszczone budynki. Była to chyba jakaś elegancka dzielnica, gdyż nie było tu slumsów, ani tanich bloków dla tak zwanej niższej warstwy średniej. Ta okolica musiała być całkiem gęsto zaludniona, zanim ją ewakuowano. Mimo wyludniania się Kubery widać było wiele sklepów, a także mnóstwo porozrzucanych na ziemi osobistych przedmiotów.
- Pewnie osiedle odpornych – pomyślał Ciepły Brzeg. Pewien procent społeczeństwa był odporny na tajemnicze choroby i pomimo czytania świętych ksiąg i religijności rozmnażał się dalej. Z biegiem czasu i tak bezpłodność wśród tej grupy Kuberian narastała, lecz proces wciąż jeszcze trwał. Ciepły Brzeg go jeszcze nie widział, dlatego czuł się przygnębiony. Od dawna pocieszała go myśl, że ani sadystyczni kapłani, ani znęcający się teraz nad nim strażnicy nie doczekają się potomków i nie przekażą dalej swoich chorych cech. Świadomość tego była głównym powodem, dla którego nie popełnił jeszcze samobójstwa. Znów pojawiły się w nim pytania bez odpowiedzi. – Skąd wzięła się zaraza dotykająca głupców? Czy Kubera jest żywą istotą? Tak jak organizm Kuberianina składającą się z wielu mniejszych organizmów, mniej, lub bardziej autonomicznych? A może prawdą są te plotki o kosmitach, docierające zza muru cenzury z państwa (obraz)? – Ciepły Brzeg miał przeczucie, że nigdy się o tym nie dowie.
Przewrócił się z osłabienia. Przyjrzał się uważniej małym porostom, które znalazły się tuż przy jego czułkach czuciowych. Jakieś małe stworzonka buszowały wśród roślinnych wachlarzy. Być może ich niewielki rozmiar i bardzo dyskretna obecność sprawiły, że jeszcze istniały na wygasłym, jałowym, coraz bardziej martwym księżycu. Ciepły Brzeg poczuł, że zalewa go jakiś żar. Poczuł się szczęśliwy. Był pewien, że umiera. Nagle w sferę jego zmysłów wpadł rozjuszony strażnik. W jednej z macek ujrzał opadającą, okutą rękojeść pejcza, gotową, by zmiażdżyć tę część ciała Ciepłego Brzegu, która, niezbyt doskonale, chroniła mózg. Kuberianin zerwał się zupełnie odruchowo z ziemi. Jego wola przetrwania zaskoczyła go tak bardzo, że niemal nie czuł razów pejcza. Czuł natomiast odrazę dla siebie. Nie miał pojęcia, dlaczego odsunął się z drogi ostatecznego ciosu.
- Czekam na nowych kapłanów, albo chirurgów? – zapytał się w myślach. Jakaś przekorna część jego osobowości zalała go natychmiast hymnami religijnymi. Śledził ze zgrozą przelatujące w jego myślach dźwiękokształty, te wszystkie laurki pełne jak najbardziej interesownej wdzięczności wobec wydumanego boga.
Nagle rozległy się wystrzały broni dalekodystansowej. Wszystko działo się niemal za strefą postrzegania Ciepłego Brzegu, mimo to wyczuwał, że hałas się zbliża. Pojawiły się urwane strzępy dźwiękokształtnych okrzyków w obcym języku. Jeden ze strażników padł brocząc posoką. Ciepły Brzeg widział to doskonale, gdyż upadł mu pod dolne macki.
- Wszyscy stać! Jesteście otoczeni! – krzyknął i chlapnął wreszcie ktoś w zrozumiałym języku. Stanęli. Jeden ze strażników przełączył pejcz i zamachnął się, aby unicestwić część więźniów, lecz nim śmiercionośny sznur doleciał do pierwszych ofiar, zatoczył się i padł na ziemię martwy. – Strażnicy wystąp! – wołał dalej tłumacz wrogiego oddziału. – W świetle litery prawa wojennego (obraz) zostaliście sądem doraźnym skazani na śmierć za torturowanie i uczestnictwo w torturowaniu Kuberian.
Padły pierwsze strzały. Słychać było krzyki strażników, którzy bezskutecznie próbowali uciekać. Jednakże broni długodystansowej nie można było uciec. Powietrze rozdzierały wystrzały i krzyki niedawnych oprawców. Snajperzy z wrogiej armii nie spieszyli. Wykonywali swoje zadanie metodycznie i z obojętnością.
- Nie będziecie ich torturować?! – ośmielił się zakrzyknąć jeden z więźniów. – Oni torturowali waszych! – większość więźniów poparła śmiałka okrzykami aprobaty, Ciepły Brzeg oczywiście też do nich dołączył.
- W naszym państwie nie torturuje się Kuberian – zawiadomił ich tłumacz, – zaś od dzisiaj te ziemie są częścią naszego państwa i waszego, szanowni obywatele.
- Ale to są okrutni zbrodniarze! Sadyści! – krzyczeli i chlapali coraz głośniej więźniowie. – To potwory! Co oni robili z dziećmi! Torturujcie choć „lekarza”!
- I co wam to da? – zapytał spokojnie tłumacz, który miał chyba dość wysoką rangę w armii, gdyż często mówił sam za siebie, nie zaś przekładając słowa dowódcy, który dopiero teraz stał się widoczny dla Ciepłego Brzegu. – Ci Kuberianie byli tylko naroślą. Martwą skałą niosące takie, a nie inne memy, czyli aktywne idee w nieaktywnych ciałach. Oni byli tylko pustym korytem, po którym płynęły wody powodzi. Zbudujmy więc tamę śmierci, obywatele i niech to wystarczy.
Gdy wszyscy strażnicy zostali na mocy zbyt łagodnego wyroku zabici, Ciepły Brzeg zaczął się zastanawiać nad tym, co się dzieje. Nie mógł uwierzyć w to, że nagle stał się wolny i ma przed sobą jeszcze wiele dni życia. Tego typu marzenie dawno już wyparowało z jego głowy, przegnanie takim, bądź innym bólem i upokorzeniem.
- Za chwilę podjedzie transportowiec i zostaniecie przewiezieni do szpitala – objaśnił tłumacz.
- Szpital… – szepnęli ze zgrozą wszyscy więźniowie. Ciepły Brzeg poczuł, że koszmar powraca. Był zły na siebie, że dopuścił do siebie marzenia z odległych stron. Teraz obecne rozczarowanie stało się dla niego najgorszą możliwą torturą.
- Obywatele – zdziwił się tłumacz. – Nie pojmuję waszej reakcji. Zdecydowanie potrzebujecie opieki medycznej. Musicie też coś zjeść. W szpitalu mamy kuchnię polową.
- To my będziemy pacjentami? – spytał jeden z więźniów niepewnym głosem.
- Straszną wam wodę z mózgów zrobili… – zmartwił się tłumacz, który najwyraźniej jeszcze nie wiedział o używaniu więźniów w roli banku organów. – Zanim was weźmiemy, musimy dokonać szczepienia obowiązkowego na terenie naszego kraju. Szczepionka powoduje bezpłodność u tych, którzy myślą podobnie jak znani wam już kapłani i strażnicy. Jest związana z problemem tła. Jeśli odczuwacie rzeczywistość na zasadzie „ja i reszta świata”, będziecie po niej bezpłodni. Jeśli czujecie z nią choć delikatną jedność, owa cecha się nasili. Wybaczcie, że męczymy was tym, zanim dojdziecie do siebie, ale to absolutny obowiązek. Nawet jeśli teraz wywołuje to w was przykrość, żywię nadzieję, że z biegiem czasu zrozumiecie i gorąco poprzecie to prawo.
- Ja już je doskonale rozumiem – ucieszył się Ciepły Brzeg i ruszył śmiało w stronę tłumacza, aby się zaszczepić. Spojrzał kątem oka na grupkę pobożnych więźniów, ale nawet oni przede wszystkim cieszyli się z wyzwolenia. Natomiast Ciepły Brzeg czuł się możliwością szczepienia ogromnie wsparty psychicznie. Przestał się już bać wstrętnych hymnów wciskających się mu do głowy. Jeśli miały kiedyś zwyciężyć, to tylko w jego ciele. Droga dla nich do dalszych pokoleń była w nim zamknięta.
- I całe szczęście – pomyślał Ciepły Brzeg czując ukłucie igły. Cieszył się jak nigdy w życiu. Radość ogarniała go jak lawa płynąca z erupcji potężnego wulkanu, o której mówiły opowieści z dawnych czasów. Wzrastała górą miękkiej, czerwonej, roztopionej skały i paliła w nim mrok ostatnich lat, chłód potwornego lęku, o którym już nie myślał. Większość jego towarzyszy niewoli czuła to samo. Przyjechał już transportowiec, zaczęli do niego wsiadać, żołnierze pomagali tym najsłabszym.
Gauri przebudziła się w sarkofagu. Ujrzała, jak powoli przesuwa wieko. Wstała i wzięła ze stojącego obok hebanowego stolika sari. Owinęła się nim elegancko, starając się odsłoni jedno z ramion i zgromadzić malownicze fałdy na piersiach. Wyjęła słoiczek z perfumami i natarła delikatnie swoją szyję. Otwarła puzderko leżące na tym samym stoliku i założyła na dłonie bransoletki, dłuższą chwilę zastanawiając się nad kompozycją barwną. Po chwili usiadła na plecionej macie i wysunęła przez siebie drobne i kształtne stopy. Były czyste, gdyż maszyneria spowalniająca metabolizm utrzymywała swojego śniącego pasażera w stanie idealnej higieny. Gauri pogładziła się po nodze. Lubiła chłód gładkiej skóry i kształt podobny do mocarnej, a jednak wiotkiej gałęzi. Poruszała palcami stopy. Jako, że metabolizm był rzeczywiście spowolniony, jej paznokcie nie urosły wcale od ostatniego razu. Choć na zewnątrz przeminęły dziesięciolecia, dla jej paznokci było to zaledwie kilka godzin. Zaśmiała się. Jej głowa odchyliła się do tyłu, zaś długie włosy oplotły ją łaskoczącymi smugami. Czuła je nawet na brzuchu, elegancko odsłoniętym aż do linii bioder, gdzie miękkie fałdy jedwabistego sari zazdrośnie strzegły miejsca, gdzie kolumny ud spotykają się z resztą ciała. Dziewczyna dotknęła pępka, pamiątki po jej matce i zarazem zmysłowego guziczka, o którym swego czasu marzyło wielu kolegów z jej studiów.
- Gdzie to było? Kiedy? – spytała się ze śmiechem, kładąc dłoń na czole i chowając za nią swoje wielkie, głębokie od kropelek nocy oczy.
Z innego pojemniczka na stoliku wyjęła dwa pasy dzwoneczków i tak jak robi to wiele indyjskich dziewczyn, zapięła je nad kostkami. Lubiła, gdy jej ciało stawało się melodią, gdy każdy ruch stóp i ramion dźwięczał cicho i przyjaźnie. Służyło to też z pewnością przyciągnięciu mężczyzn, ale nie tylko. Tu, w NZDelhi mogła być tego pewna.
- Słodkie, miłe atawizmy – powiedziała ze śmiechem do samej siebie. – Cieszycie mnie swoim pięknem, odnajduję was w zgięciach ramion, w łukach piersi, w wykroju warg. Jesteście szczególnie miłe, gdy zna się was naprawdę. Pochodzicie z pieców Ziemi, odlewały was miliony lat, każdy zakamarek zyskał swoje przypadkowe i nieprzypadkowe znaczenie. Wy też jesteście poezją ziemskich dolin, tak samo jak myśli – pocałowała się w wierzch dłoni, który należał teraz bardziej do oddalonej o lata świetlne planety, niż do niej samej. Pocałunek sprawił jej przyjemność. Miała wrażenie, że dotyka tą pieszczotą powierzchni wody. Coś w niej zamruczało, pogodnie i ciekawie.
Najmniejsze pudełeczko na stole zawierało pastę sandałową. Od dawna już nie przyklejała sobie kropki trzeciego oka na czoło, lecz ją malowała. Ten symbol wykraczającego poza codzienne zmysły postrzegania nigdy chyba nie był tak uzasadniony jak teraz. Czuła się niemal uroczyście, dotykając chłodną pastą czoła. Chłodny kamień sarkofagu, o który się opierała, przenikał przez lekki materiał sari i dotykał jej pleców. Uśmiechnęła się, poruszyła lekko łopatkami. Wszedł Schoenberg 13.
- Dzień dobry prezydencie! – zawołała na powitanie wstając i podając mu rękę. Chwytak robota niepewnie zacisnął się na jej palcach i natychmiast powrócił do swej dawnej pozycji. Schoenberg 13 był trochę zawstydzony. – Czy orszak powitalny może na mnie jeszcze chwilę poczekać? – zapytała dziewczyna. – Tyle się we mnie zmieniło, że muszę jeszcze przez moment posiedzieć tu i pomyśleć.
- Czy wasza wysokość czuje się dobrze? – zmartwił się prezydent.
- Jak najlepiej! – zapewniła go Gauri. – Planeta Wirów przemówiła wreszcie do mnie poprzez swoje pejzaże i mieszkańców. Lecz właśnie dlatego muszę chwilę zostać sama. Gdzie są Ludwik i Wadż?
- Dyskutują w komorze przedsionka – odparł polityk. – Chyba domyślili się waszego nastroju. Zresztą, w sumie nie tyle dyskutują, co siedzą w milczeniu. Całkiem więc możliwe, że ogarnął ich podobny typ emocji.
- To dobrze – uśmiechnęła się Gauri. – Czy ta drobna zwłoka nie będzie przeszkodą dla członków orszaku? Jeśli ministrowie mają ważne sprawy, proszę ich odesłać do ich urzędów. Ty też możesz udać się do swoich zajęć.
- Ależ nie – pokręcił głową Schoenberg i zaiskrzył się ze śmiechu. – Właściwie chciałem prosić o to samo. Przyniosłem pastylki, które wasza wysokość powinna teraz zażyć. Upłynęła tu czterdzieści lat i odnieśliśmy pewne sukcesy w różnych dziedzinach. Udało nam się poszerzyć percepcję, w dziedzinie muzyki dokonać gęstszych podziałów skali muzycznych, zarówno tych indyjskich, jak i europejskich, prócz tego opanowaliśmy technikę autoteleportacji, opierającą się na nowych zmysłach. Ćwiczyliśmy też metody edukacyjne, z myślą o waszej wysokości. Byłoby bowiem niesprawiedliwe, gdyby wasza wysokość po czterdziestu tutejszych latach poświęconych na badanie Planety Wirów musiała odrabiać zaległości. Wiele zatem pastylek zawiera po prostu potrzebne informacje, a także mechanizmy pozwalające je wkleić do pamięci w sposób twórczy i aktywny.
- Doskonale – pokiwała głową Gauri i wyjęła z chwytaków przyjaciela szklankę z wodą. – Proszę mi dać te medyczne cuda – dodała wyciągając drugą rękę.
- Nie tak szybko – zaiskrzył prezydent, który uwielbiał afirmatywność królowej. Bardzo się za nią stęsknił przez te czterdzieści lat. Tyle się przecież działo… Teraz zaś cieszył się miękką barwą jej głosu. Jako, że był robotem wyrosłym po części z ziemskiej estetyki, doceniał też jej piękno. Szczególnie podobały mu się uszy dziewczyny, podobne do metalowych płytek o nieskończenie fantazyjnych łukach, jednocześnie postrzępionych i skrycie symetrycznych. Lubił też symetrię jej twarzy, która podporządkowana była nie tylko chwili obecnej, ale jakiejś dynamicznej zasadzie wzrostu. – Trzeba je zażywać po kolei. Inaczej nic z tego nie będzie.
- Wszyscy lekarze, od niepamiętnych czasów, tak mówią – machnęła ręką Gauri i mrugnęła okiem. – No, ale dobrze.
Zaczęła zażywać pastylki. Jedna szklanka wody nie wystarczyła, by popić je wszystkie, na szczęście prezydent pomyślał o tym i wziął ze sobą dzbanek.
- Jaki ładny – zauważyła królowa spozierając na przyjaciela znad szklanki z wodą. – Kto go zaprojektował?
- To nowy artysta – rzekł Schoenberg 13. – Został wyprodukowany dwadzieścia pięć lat temu, zatem nie mogła go jeszcze wasza wysokość spotkać.
- Witaj kotku! – zaśmiała się dziewczyna chwytając za metaliczny grzbiet kota Schroedingera. – Z jaki talentem zjawiasz się nagle i znikąd.
- Miau! – ucieszył się kocur zachwycony komplementem.
- Przeraził jedną z delegacji dyplomatów z planety (…) – zauważył Schoenberg 13 i pogroził kotu chwytakiem. – Nikt nie ma wpływu na to zwierzątko, aż trudno uwierzyć, że zostało wykonane przez nas.
- Artysta wykazał się nie lada talentem – zauważyła Gauri machając przed pyszczkiem kota nitką. Mechaniczne zwierzę postanowiło łapać nić niezgrabnie, tak jak to robią jego biologiczni bracia. W pewnym momencie poniósł je instynkt i drapnęło swoją nominalną właścicielkę. Po chwili jednak rana znikła, zaś kot pognał ku wyjściu.
- Taki właśnie jest – rozłożył chwytaki z dezaprobatą prezydent. – Zatem opuszczam waszą wysokość. Proszę się nie spieszyć. To naprawdę żaden problem. Przebudzenia waszej wysokości odbywają się zawsze z pewnym opóźnieniem, tak więc zdarza się nam czekać godziny, a nawet dni. Tym razem były to dwie doby.
- Ojej, tym bardziej się czuję zakłopotana – rzekła Gauri czując jak do jej głowy napływają słowa, modele, obrazy, zaś różne niezwykłe i nowe wrażenia zmysłowe zaczęły majaczyć w kątach komory grobowca.
- Zupełnie niepotrzebnie – zaprotestował Schoenberg 13. – Jak każda młoda cywilizacja popadamy w pracoholizm, zresztą wasza wysokość również. Przeciągająca się majówka nikomu tu nie zaszkodzi. Wręcz przeciwnie – to rzekłszy zaiskrzył w uśmiechu i chwycił jeszcze raz dłoń Gauri nie dbając o etykietę. Gauri spojrzała w jego urządzenia optyczne i widząc w nich figlarne iskierki podeszła bliżej do przyjaciela i wyściskała jego ekspresjonistyczne, metalowe ciało, a on nie był dłużny.
- Bardzo się za tobą stęskniłam, drogi przyjacielu – rzekła całując metalowe policzki.
- Ja za waszą… za tobą, kochana przyjaciółko, również – powiedział prezydent gładząc plecy Gauri metalowym chwytakiem.
- Ale to przyjemne! – zaśmiała się Gauri. – Skąd wiesz, jak pieścić ziemską kobietę?
- Choćby z filmów – zaiskrzył jej przyjaciel i pogładziwszy ją po twarzy opuścił komnatę.
Gauri spojrzała na majaczące malowidła. Grupy postaci w charakterystycznych dla sztuki egipskiej ujęciach niosły na wyciągniętych ramionach balsamy i kadzidła, snopy zboża, oraz ozdobne przedmioty. Ich torsy były ukazane na wprost, głowy, ramiona i nogi z boku. Dziewczyna czuła się podobnie. Była przemieniona. Planeta Wirów i działające w jej spowolnionym trwaniu nanoboty szły za jej myślami i otwierały, oraz torowały nowe przejścia w niej. W jej świadomości i pamięci powstały nowe korytarze, to co dawne stało się nagle maleńką, pogryzioną dziurami wysepką, podobną do szwajcarskiego sera. Miała w sobie ocean i dużo lepiej niż kiedykolwiek wiedziała, że jest tylko ulotnym wirem na jego powierzchni.
- Czy jestem nadal Gauri? – zapytała siebie w myślach.
- Nie – padła odpowiedź brzmiąca jej głosem. Słowa na chwilę zamilkły. Dziewczyna uśmiechnęła się, patrząc na specyficzny, bardzo ciepły odcień złota widoczny na wielu grobowych przedmiotach.
- Czy rzeczywiście? – spytała ponownie, gdyż czuła się bardziej szczęśliwa niż kiedykolwiek i miała wrażenie, że raczej coś się w niej rozwinęło, niż odeszło.
- Nie – zaśmiała się tym drugim głosem. – To co ciekawe, stało się większe.
- A ja przecież zawsze traktowałam „ja” jako model, roboczą definicję mózgu, nie zaś jako rzecz daną przez jakąś urojoną boskość – dopowiedziała Gauri. Naszła ją ochota, żeby posłuchać otaczających ją murów. Wzięła mały, srebrny talerzyk i rzuciła nim lekko o posadzkę. Przestrzeń zapełniła się tysiącami brzmień, tonów i kształtów. Przed zmysłami Gauri zatańczyły wiry. Jedna z jej najśmielszych myśli zamieszkała w wybrzmiewającym tonie, tym, który miał szczególnie wywarzone proporcje. Dziewczyna przeniosła się tam, otworzyła kilka zmysłów i spojrzała na swoje ciało pochodzące z Ziemi, wpłynęła do jego uszu i małych rowków w skórze, napłynęła myślą do swojej dawniejszej myśli, sprawiła, że pojedyncza idea stała się interwałem.
- Jakie to miłe! – zachwycił się drugi z jej głosów. – Chyba jesteś bardziej Gauri niż kiedykolwiek. Wśród wielu możliwości, jakie dawało ci twoje życie na Ziemi trafiłaś na jedną z najbardziej afirmacyjnych.
- Co mam przez to na myśli? – zapytała siebie dopowiadającą, gdyż była mocno wsłuchana w dźwięk. Tony wciąż się unosiły. Musiała jakimś innym zmysłem przyspieszyć znacznie swoje myślenie, gdyż miała wrażenie, że echo wisi całe kwadranse i wcale nie zanika. Było to niezwykle piękne. W kamiennych trzewiach piramidy do skalnych bloków dodała te dźwiękowe. Czuła, że podparła ciężar, który kiedyś ją tak atawistycznie niepokoił.
- Mam na myśli – wtrącił się powoli drugi głos, – mam na myśli to, że istniejąc te kilka wieków temu mogłaś pozostać na zawsze Ziemianką, to było najbardziej prawdopodobne, w niewiarygodny sposób bardziej prawdopodobne, niż to co jest teraz. A jednak jesteś tu. W ten sposób to, co było w tobie najbardziej „Gauri” wyrosło do niepomiernych rozmiarów. Twoja, moja ciekawość ma teraz skrzydła, zrywa się do lotu, wreszcie nieszczęsny Słoneczny będzie mógł odetchnąć, gdyż zacznę działać na własną rękę i może nawet zaskoczę go czymś nowym i twórczym.
- No coś w tym jest – Gauri spojrzała na chwiejący się wciąż talerz, ale nie oczami, tylko innymi zmysłami. Gałki oczne najprawdopodobniej źle znosiły przyspieszenie ruchów podtrzymujących je mięśni, poza tym komórki światłoczułe wymagały zbyt złożony zabiegów, aby skoordynować zwiększenie światłoczułości z przyspieszeniem mechaniki oka.
- To rzeczywiście może być trudne – zaciekawił się drugi głos. – Zatem selekcja używanych zmysłów dokonuje się automatycznie pod kątem praktyczności w danym momencie.
- Mam nadzieję, że mogę przejść „na ręczne sterowanie” – zaśmiała się Gauri, – nie zawsze, jak wiesz, jestem praktyczna.
- Och, to praktyka intelektu – uśmiechnął się drugi.
- A wtedy wszystko można.
- Właśnie tak.
- To jednak niesamowite – zmieniła temat dziewczyna. – Ten spowolniony dźwięk w piramidzie jest czystą poezją. Niemal czuję zapach kamieni. Jakie to dziwne. Jest w tym pewność, groza, siła, chęć trwania i napięcie dla ruchu. To niemal tak, jakbym odczuwała silne emocje dotyczące praw fizyki. Jakbym się z nimi stykała i śledząc ich losy przeżywała tragedie i komedie, zyskując wielobarwne rasy, przeszywającą mnie katharsis.
- Tak właśnie jest – zapewnił ją drugi głos. – Tylko musisz, muszę poćwiczyć.
- A ty nie jesteś jakimś objawem schizofrenii – zaniepokoiła się na moment Gauri, która oderwała się od rdzenia zawierającego tego typu informacje. Brakowało jej jeszcze wprawy.
- Nie – odparł drugi głos. – Możesz po prostu tworzyć dowolne ilości tego typu „świadków” i zostawiać je nawet w różnych miejscach, tak jak teraz mnie w trwaniu tego dźwięku. Ale ja jestem tobą, zaś ty istniejesz o tyle o ile.
- Model?
- Oczywiście, że model – zaśmiał się drugi głos. Napłyń do rdzenia pamięci, zapomniałaś przepłynąć obok niego, gdy rozpoczęłaś myśl, którą jesteś teraz.
- Rzeczywiście – ucieszyła się Gauri ogarniając rdzeń. Sprawiła, że drugi głos stał się jedną z myśli na półce wyobraźni. – Dwa głosy to nic – pomyślała, – do tego każdy człowiek trochę nawykł. Ale trzydzieści? – uśmiechnęła się szerzej wyobrażając sobie typ bardzo polifonicznego myślenia, gdzie różne idee są rozdawane do rozwinięcia różnym obecnym w niej fantomom. Usłyszała wzburzony gwar głosów. Wydało się jej, że jej głowa jest salą konferencyjną. Nagle wyjęła pędzelek i farbki i zaczęła malować paznokcie u stóp. Pokręciła głową śmiejąc się z samej siebie.
- Kogo obchodzą moje paznokcie? – mruknęła nad pędzlem. – A nawet jeśli, to istnieje dla kogokolwiek tutaj różnica między pomalowanym, a nie pomalowanym pazurkiem ludzkiej samicy? – mimo to malowała dalej. Czuła się niebywale swobodna, miała wrażenie pędzących wokół niej obszarów możliwości. Widziała ogromną ilość dróg przeznaczenia, przez co czuła się wolna. Dotykając pędzlem paznokieć pieściła delikatnie jeden z atawizmów, który z wielkiego tyrana stał się maleńkim, podobnym do papużki zwierzątkiem. A Gauri czuła, że chce go nakarmić. Ptaszek zmienił się na moment w usta, które namiętnie pocałowały je stopę. – No tak, przybywasz z wielkiego ogrodu, który staje się ciekawy, gdy widzi go się z różnych perspektyw, w wielu miejsc… Trzeba będzie coś z tym zrobić – zaśmiała się i gdy wszystkie palce ozdobiła w fantazyjny sposób, chwyciła za pojemniczek z henną i zaczęła malować na dłoniach i stopach wzory, arabeski, kwiaty i motyle. Przedstawiła też kilka wirów, czego z pewnością nie mógłby sobie wyobrazić żaden malarz z ziemskiego Delhi.
- To takie moje zaślubiny ze światem – pomyślała o tym w inny sposób, zgodny z prawdą. Kobiety w Indiach malowały się henną zwłaszcza wtedy, gdy miały wyjść za mąż, lub też szły na ślub przyjaciółki. Była to bardzo ważna ceremonia, prawdziwie mityczne święto, przynajmniej w zamierzeniu pełne tańca, muzyki, barw i heroicznych motywów, takich jak pan młody kołyszący się na wynajętym rumaku. Gauri nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Do jej oczu napłynęły łzy z radości. Każdy, zawsze, był zaślubiony z wszechświatem, był jego nierozłączną cząstką. Ale nie każdy o tym wiedział, nie każdy to świętował. Gauri wiedziała i przeżywała bardzo uroczystą chwilę. Wstała, rozlała czerwoną farbę i zostawiając ślady stóp na chłodnej posadzce piramidy ruszyła do wyjścia. Dzwoneczki na stopach i bransoletki na ramionach dźwięczały delikatnie, podporządkowując się ruchom właścicielki, łagodnym i pełnym siły.
Na zewnątrz oślepiło ją słońce. Poczuła promienie wdzierające się w nią z triumfującą mocą. Piasek pustyni zmieszany z nimi migotał. Zmrużyła oczy, zasłoniła twarz ręką. Po chwili rozchyliła palce i dostrzegła orszak powitalny. Rozbrzmiewała muzyka staroegipska, znak, że czwarta z filharmonii osiągnęła swoją artystyczną dojrzałość. Tancerze o stylizowanych głowach zwierząt wili się w niezwykłym, amorficznym ruchu. Dziewczyna była zadziwiona. Nie mogła się napatrzeć. Zaczęła klaskać w dłonie, wybijać cicho wykwintny rytm bransoletkami. Wiedziała, że to trochę grubiańska reakcja, ale nie mogła się powstrzymać. Widowisko było upajająco piękne. Grały struny wygiętych, eleganckich harf. Odzywały się tęsknie trzciny nejów. Ale jak się odzywały! Skala była zagęszczona, interwały wielkie i mikroskopijne płynęły po sobie równo, z niezwykłą tonalną precyzją. Gdzieś z tyłu mruczały spiżowe trąby i czyniły to samo. Chyba tylko żar pustyni potrafił rozgrzać ospałe zazwyczaj instrumenty dęte i skłonić je do takich szeptów, do takiej plastyczności… W powietrzu unosiła się woń kadzideł. Gauri nigdy w życiu nie wąchała tak cudownego aromatu. W jakiś niezwykły, szalony wręcz sposób współgrał z muzyką. Zmieniał swoje cechy wraz z ze zmianą melodii, dynamiki, tempa. Wąchając go dziewczyna bez trudu się domyśliła, że stał się nowym instrumentem.
- Czemu nie? – pomyślała. – To znakomity pomysł. Również w SNA muszę to wprowadzić, o ile jeszcze się to nie stało. Przecież zawsze do muzyki rag pali się kadzidła na ofiarę dla ateistycznej bogini muzyki, Saraswati. Muzyka z moich Indii zawsze splatała się z zapachem – pokiwała głową. – A u niektórych ze smakiem wina i miłości…
Ponownie zobaczyła Schoenberga 13 w otoczeniu ministrów. Nie chcąc męczyć królowej, nie przedstawił teraz nowych członków rządu, bo i tak z biegiem czasu ta, która wróciła, pozna ich imiona, cele i charaktery. Do Gauri dołączyli Wadż i Ludwik.
- Jak wasza wysokość odpocznie, Słoneczny chciałby prosić o audiencję – rzekł jeden z ministrów. Gauri skinęła głową.
Powitalny tłum rozstąpiła się nagle, muzyka uniosła się w górę i nagle, za dwoma rzędami dworzan, tancerzy, muzyków i zwykłych poddanych dostrzegła Gauri niezwykłą w swoim pięknie aleję Sfinksów. Natychmiast poznała dłuto swojego przyjaciela rzeźbiarza. Zrobił ogromne postępy. Skrzydlate lwy zdawały się przechadzać po piaskach i mówić coś o gwiazdach każdą linią swojego ciała. Były prawie identyczne, ale w owym „prawie” kryło się coś nieskończonego. W minimalnych, ogromnie przemyślanych różnicach Klee 7 wprowadził setki, tysiące, miliony znaczeń, migoczących powiązań, które starannie postrzegane wprowadzały różne definicje wielowymiarowości. Grupa posągów była też zapewne bramą przestrzenną, uzyskaną dzięki intuicji, prawie bez rzemiosła obliczeń. Powietrze między lwami drżało, płonęło, ryczało. Piasek między nimi był senny i spokojny. Gauri dostrzegła, że wszystkie klasyczne rasy sztuki indyjskiej zostały wykorzystane do granic możliwości. Patrząc na arabeskowe, fantazyjne skrzydła, na lwie pyski o ludzkich cechach, na wijące się zaskakująco kamienne ogony, dziewczyna czuła miłość, heroizm, odwagę, smutek, śmiech, agresywność, zachwyt, grozę, obrzydzenie i spokój pustych nieskończoności. Dziewczyna poczuła, że serce jej wali z ogromną siłą, jakby miało pęknąć. Wszystkie jej atawizmy przepływały wzdłuż jej policzków, brzucha i palców. Była już od nich wolna, z tym większą zatem rozkoszą obserwowała je, gdy się wylewały, wytryskiwały z niej i łączyły z błękitem nieba, piaskiem, rzeczywistością. Wszystkie dziewięć ras, których liczbę i imiona mogła z wrażenia pomylić, zlało się w jedną i uniosło ją niemal w powietrze. Poczuła potężne katharsis, wszystko na moment zniknęło, ona również. Po chwili wszystko wróciło. Oczyszczenie poprzez sztukę była imponujące w swojej potędze.
- Mamy tamtędy pójść? – zapytała nieco drżącym głosem, wskazując na sfinksy.
- To nie lada przygoda, wasza wysokość – zgodził się z nią Schoenberg 13 i zaiskrzył. – Ale to droga ceremonialna, ważna część naszej uroczystości.
- Domyślam się – uśmiechnęła się Gauri wciąż łapiąc oddech jak po długim biegu. – Zatem chodźmy, prezydencie – dodała, biorąc żelazny chwytak pod rękę, żeby się nie przewrócić.
- Mistrz Klee 7 nie marnował czasu – zaiskrzył prezydent tracąc równowagę z nadmiaru wrażeń. Gauri uratowała go przed upadkiem, był na szczęście lekki. – Zakochał się w waszej wysokości.
- To dobrze – ucieszyła się dziewczyna. – Ja również. Czy on jakby co zostanie królem?
- Nie – odparł Schoenberg 13 podtrzymując tym razem Gauri, która dała się porwać smugom strachu, piękna i nieskończoności. Nad ich głowami przeleciał kamienny lew rycząc melodyjnie i zupełnie nieziemsko, ani nawet nie nzdelhijsko…
- Mało brakowało – zauważyła dziewczyna poprawiając potargane włosy i wycierając szaliczkiem pot z wysokiej szyi. Dźwięczały w niej melodie, świat wirował, naprawdę nie wiedziała gdzie jest. Mimo to starała się iść aleją sfinksów, zaś opór, na który natrafiała, był bardzo mocny, choć niezwykle przyjemny i ekscytujący. – Będę tu wracać – dodała.
- Tak jak wielu z nas – zaiskrzył prezydent.
- Ale czemu nie może być królem? – zapytała Gauri z trudem wydobywając słowa z kamiennej ekstazy, z paszcz zamyślonych lwów.
- Bo wszyscy chcemy mieć ciebie i tylko ciebie za władczynię – odparł szczerze Schoenberg. – Gdy kiedyś wasza wysokość umrze i złożymy ją w tej piramidzie, nie będzie już u nas monarchii.
- Aż tak mnie lubicie? – spytała zaszokowana królowa.
- Oczywiście, a nawet bardziej – zaiskrzył Schoenberg 13. – A nie mamy powodów? Nawet wasza wysokość kocha też siebie, co jest wcale nieczęste u mieszkańców wszechświata. Taka jest istota ciekawości. Żywiel nazwałaby to skrajnym egoizmem, ale tylko z braku zrozumienia. Mądrość, czyli przypadkowa harmonia natury kocha wszechświat, czyli wszystko, również swoje tymczasowe źródełko – robot pogładził policzek królowej. – A jeśli chodzi o miłości między nami, to w naszej cywilizacji nie ma małżeństw. Każdy kocha kogo chce i kiedy chce. Wtedy, jeśli ministerstwo od spraw socjalnych to zatwierdzi, można przedstawić i zrealizować projekt potomka, płynący z wzajemnej inspiracji. Poza tym kochanie jest indywidualną sprawą, nie jest w żaden sposób zinstytucjonalizowane.
Kamienne skrzydła urosły nad nimi wachlarzem. Gauri poczuła szakti, spokój wszechświata. Odetchnęła. Zdało się jej, że pulsują wszędzie gwiazdy. Nagle zaśmiała się, bo owa impresja była jak najbardziej prawdziwa. Wszędzie wokół, choć w wielkich odległościach, były nuklearne piece. Kot Schroedingera otarł się o jej stopę i miauknął do jednego ze sfinksów, jakby widział w nim kuzyna, następnie zniknął, albo wszedł za posąg.
- Często tu przychodzi – zauważył prezydent. – Był stale obecny przy Klee 7, gdy ten wykuwał swoje dzieło. Artysta uznał go nawet za współtwórcę tej alei.
- To widać – uśmiechnęła się Gauri robiąc z trudem następny krok. Nie miała pojęcia, czy muzycy z Akademii Egipskiej nadal grają, czy też zniknęli, albo poszli poza aleją. Widać było tylko tancerzy, o ile nie przesłaniały ich tańczące lwy. Tańcząc były jednocześnie wyzywająco nieruchome. Prawdziwe postumenty, zanurzone w trwaniu, a aktach swoich kamiennych bytów.
- Waszej wysokości również uda się wykonać równie wielkie dzieło sztuki – stwierdził nagle Schoenberg 13.
- Skąd to wiesz? – zdziwiła się nie bez pewnej nadziei królowa. – To co widzę wokół zalewa mnie swoim słodkim ogromem. Ja w ogóle nie mogę uwierzyć, że ktokolwiek to stworzył.
- Wasza wysokość – zaiskrzył prezydent, – jesteście zawsze taka naiwna w swojej pięknej młodości. Przecież wiecie lepiej niż ja, że sztuka jest dziełem natury, my tylko jesteśmy jej oknami, które są nie dość wielkie, aby przeszła cała.
- Dobrze, dobrze – pogroziła mu palcem Gauri. – To był skrót myślowy. Pytałam o wielkość mojego okna.
- Naprawdę to was martwi? – zdziwił się Schoenberg 13.
- Ani trochę – przyznała dziewczyna i wybuchła śmiechem. Była silna i sztuka mogła płynąć, rozbijać ciasne porty. Sztuka mogła wszystko, więc dalszy rozwój artystki był kwestią czasu. Lwy ryknęły chóralnie, roztapiając dzień w piaskowym wielogłosie drżącym geometrią nieskończoności.
- Spodziewałam się tego – chciała pomyśleć Gauri, lecz najniższy z głosów zrobił nagle coś skrajnie abstrakcyjnego i pojawiły się alabastrowe przełamania symetrii, z których wybiła w górę nowa harmonia. Dziewczyna zorientowała się, że teraz dopiero lwy zaryczały, to zaś co słyszała wcześniej, było ich ciszą, albo jakimś zagadkowym przeddźwiękiem. Pokręciła głową w dowód najwyższego uznania.
- Zupełnie niesamowite – zgodził się z nią prezydent i obydwoje upadli na ziemię pokonani następnym akordem.
(379)