Rozdział 40. Nagle pociąg wjechał na błękitną taflę i zdało się, że zawisł w powietrzu

Rozdział 40.

 

 

   Wreszcie przebyli pełną wrażeń aleję sfinksów. Członkowie orszaku powitalnego rozeszli się i Gauri została sama. Wadż, Ludwik i Schoenberg 13 zostali w jednym z okolicznych klubów, gdzie pochłonęła ich bez reszty gra w szachy, albo w jakąś inną grę w pewien sposób podobną do szachów. Ludwik przebąkiwał niepewnie o jakiejś nowej niespodziance, z którą Gauri zetknie się po drodze. Dziewczyna weszła zatem do wagonu metra bardzo podekscytowana. Pociąg ruszył z niezwykłym przyspieszeniem, które wewnątrz nie było odczuwalne. Zastosowano zapewne technikę znaną z Kubery. Wnętrze pociągu ślizgało się w specjalnej, zmiennej substancji, która wypełniała przestrzeń pomiędzy nim, a zewnętrzną ścianą. Szybko opuścili pustynię i jechali malowniczym, trawiastym stepem, pełnym urzekających zagajników. Nie było widać żadnych zabudowań, stada biologicznych i mechanicznych zwierząt biegały wokół. Niektóre ze stworzeń miały kształty zupełnie nierealne, podobne do unoszących się w powietrzu meduz, albo dziwnych, wielobarwnych tęcz. Niektóre z gatunków, które występowały w ziemskich Indiach zmieniły się nie do poznania, drogą jakichś tajemniczych mutacji. Mimo to nie wyglądały wcale groteskowo, raczej coś przyspieszało ich ewolucję, która dostosowała je też do interakcji z organizmami sprowadzonymi z innych planet, lub wypływającymi z fantazji ich konstruktorów. Nagle pociąg wjechał na błękitną taflę i zdało się, że zawisł w powietrzu. Gauri przetarła oczy i rozpoznała białe grzywy fal uderzające w przęsła wąskiego mostu, po którym sunęła kolej. Jechali z zawrotną prędkością, zatem dziewczyna zorientowała się, że wsiadła do linii jadącej do NZDelhi bardzo na około.

 

   Wagony wjechały w szalonym tempie na jakąś wyspę. Gauri pomyślała, że skrawek lądu zaraz zniknie z tyłu, lecz tak się nie stało. Na wyspie znajdowała się stacja. Dziewczyna nacisnęła przycisk zawiadamiający komputer sterujący metrem, że chce wysiąść i szczęśliwa wybiegła pociągu. Stacyjka była niewielka. Nie sąsiadowały z nią żadne zabudowania, może w ogóle ich tu nie było. Ledwie odeszła kilka kroków od peronu, znalazła się w cieniu palmowego gaju, wszystko zaś przeszywał zapach morza. Szum fal dobiegał ze wszystkich stron. Po niecałym kwadransie ujrzała piaszczystą plażę zaginającej się w łuk zatoczki. Szczęśliwa pobiegła po ciepłym piasku i zanurzyła się w falach. Poczuła chłód słonej wody i pulsowanie morskiego bezmiaru, którym w innym miejscu powołał do istnienia wszystkich przodków jej i całego życia na Ziemi. To właśnie ten szum, ten niepokojący smak, przesycony słońcem, wodorostami i głębią czuły żyjące na Ziemi stworzenia przez większość czasu trwania planety. Dziewczynę ogarnęła powaga, poczuła niemal, że płacze. Bardziej niż kiedykolwiek w Indiach, gdy była na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego, czuła się dzieckiem tego rytmu. Zanurzała się, morze naciskało jej uszy, szeptało nieznaczące słowa, z których wyrosły wszelkie znane jej przez większość życia znaczenia. Słona woda szczypała jej oczy, nabrzmiewała w nozdrzach, gdy nieopatrznie nią odetchnęła.

  • A więc to jest ta niespodzianka! – pomyślała ze śmiechem, płynąc przed siebie leniwie.  Po chwili obróciła się na plecy i spojrzała na dzienną gwiazdę. Była trochę inna od ziemskiego Słońca, choć nie była już pewna tego, co różniło obydwa ciała kosmiczne. Poczuła się jednak niezwykle. Otaczała ją przecież woda z komet zebranych lata świetlne od  Układu Słonecznego. Ta sama, a jednak zupełnie inna. Roboty musiały ją zasolić sztucznie wyprodukowanymi minerałami. Morskie zwierzęta czekały zapewne na swoją kolej od czasu założenia NZDelhi. Gauri otaczały małe rybki i inne, bardziej tajemnicze stworzonka. Było ich dużo, odnosiło się wrażenie, że cały ocean wre życiem. Jednakże dziewczyna słusznie podejrzewała, że zaraz za wyspą i innymi, nielicznymi jeszcze miejscami, rozciąga się prawdziwe pustkowie. Upłynie jeszcze wiele dziesiątek tysięcy lat, nim cały ocean zapełni się życiem. Chyba, że jej poddani będą wspomagać aktywnie rozrost biosfery, tak jak czynili to w niektórych miejscach na lądzie. Gauri sądziła jednak, że nie ma takiej potrzeby. O ileż ciekawiej było się przyglądać zupełnie przypadkowym wysiewom różnorodnych gatunków. Kto wie, może nawet wcale nie te najpopularniejsze na Ziemi wysforują się tutaj na prowadzenie. Oczywiście rzecz cała nie dotyczyła jednokomórkowych organizmów. Dziewczyna słyszała wcześniej, że woda z komet nasączana jest związkami chemicznymi atrakcyjnymi dla bakterii, w tym wielu gatunków sinic. Znając niewyobrażalną zachłanność mikrobów, ciężko już zapewne było znaleźć kroplę wody, która nie zawierałaby sporej ich ilości. Było to też głównie ułatwienie dla większych organizmów.

   Gauri wyszła z wody i położyła się wygodnie na złocistym piasku. Nie lubiła się za bardzo opalać, ale teraz miała na to wielką ochotę. Poczuła się błogo i zasnęła na parę godzin. Gdy otwarła oczy, już zmierzchało. Słońce musiało być po drugiej stronie wyspy, więc dziewczyna pobiegła między palmy, aby jak najszybciej dotrzeć do równoległego brzegu. Po niecałych trzydziestu minutach ujrzała wspaniałą panoramę zachodzącego słońca. Pryzmatyczne barwy rozlewały się na falach, zaś nowe zmysły Gauri widziały też bardzo dobrze podczerwień i ultrafiolet. Zachód był też melodią, a raczej stopniowym ściszaniem monotonnego pomruku, który słychać było za dnia. Teraz ten szum, podobny zresztą trochę do szumu morza, opadał, przekrojony linią horyzontu. Tęczowe akordy zmierzchu były zupełnie niezwykłe. Dziewczyna poszła powoli brzegiem, zanurzając stopy w napływających strzępach fal. W kraju jej dzieciństwa wielu ludzi uważało morze za nieczyste i unikało jego brzegów. Chyba od samego urodzenia Gauri nie mogła się nadziwić tej głupocie, bardzo zresztą częstej u tradycjonalistycznych braminów, z których się wywodziła.

  • Gauri Sharma – zaśmiała się, powtarzając zapomniane już niemal nazwisko. Była pewna, że kiedyś je zupełnie zapomni. Wszystko wokół niej było świeże i gigantyczne. Wyspa była zupełnie bezludna i samotna, zatem majestat morza przemawiał tu szczególnie mocno. Tym bardziej niezwykłe było, że stał za nim zupełnie niewyobrażalny ogrom, z którego choćby zaczerpnięto komety, będące źródłem tej szumiącej teraz wody. Gauri pomyślała o tym, jak niewielkim pyłkiem są komety w skali kosmicznej. A kilkanaście stosunkowo wielkich przedstawicielek tego gatunku starczyło, by NZDelhi stało się błękitną planetą, podobnie jak Ziemia. Każdy niemal układ słoneczny zawierał ich miliony, jeśli nie miliardy. Jednak przeważnie, gdyby zgromadzić je wszystkie, nie zdołałyby uformować nawet małej planety.

   Silniejsza fala omal jej nie przewróciła. Zaśmiała się srebrzyście. Nawet jeśli tak było z maleńkim morzem, to przecież dla niej było ono ogromne. Cała wyspa na której się znajdowała, nie była nawet listkiem na grzbiecie spienionego oceanu, który pokrył większą część powierzchni NZDelhi, jeśli tylko roboty nie zrezygnowały ze swoich pierwotnych zamierzeń, a nic na to nie wskazywało. Gauri nie mogła się nadziwić napływającym w nią wrażeniom, choć w swej istocie były proste.

  • Na przykład taki paradoks – rzekła do siebie. – Gdy byłam na Ziemi, w tym całym osławionym przez filmy i turystykę Goa, wychodziłam z nowobogackich bulwarów i idąc po brzegu, tak jak teraz, czułam niezmierną starożytność morskiego żywiołu. Rytm fal uderzających o brzegi istniał przecież od miliardów lat i to nawet w Goa – Gauri zmarszczyła gniewnie czoło wspominając męczącą powierzchowność tej dawnej portugalskiej kolonii. – A tutaj? Tutaj ja jestem starsza od tego bezmiaru… – schyliła się i zanurzyła rękę w wodzie i podniosła ją na wysokość oczu. – Ale woda jest tu równie stara – dodała patrząc na kołyszącą się w dłoni substancję. – Albo nawet bardziej – dodała. – Wszakże na Ziemi wiele atomów wody było rozkładanych i scalanych w żywych organizmach. Te tutaj krążyły niemal nietknięte w kosmicznej próżni przez miliony, może nawet miliardy lat – rozchyliła palce i woda, posłuszna prawom grawitacji, powróciła do oceanu. Gdy zrobiło się już całkiem ciemno, Gauri skierowała się na stację metra. Nie była pewna, jak często kursuje, więc zadzwoniła do prezydenta. Kusiło ją, żeby spędzić noc na wyspie, lecz jeszcze bardziej chciała znaleźć się w swoim pałacu. Schoenberg 13 zapewnił ją, że pociągi na tej trasie jeżdżą co pół godziny, lecz zaoferował nadesłanie specjalnego składu.
  • Nie trzeba – odparła dziewczyna, sycąc się nastrojem samotnego dworca zarośniętego palmami.
  • Wasza wysokość – zaprotestował prezydent, – macie prawo, a nawet obowiązek, żeby korzystać ze swoich przywilejów.
  • Ale tu jest tak ładnie! – obruszyła się żartobliwie Gauri i uniosła modny, staroświecki telefon w powietrze. – Posłuchaj wiatru od morza!
  • Słyszę, słyszę! – odkrzyknęła słuchawka. – Jak również metro.
  • Rzeczywiście – zorientowała się dziewczyna widząc wtaczający się na peron skład. Pożegnała się serdecznie z przyjacielem i zasiadła przy oknie, żałując, że w nocy niewiele widać. Po chwili jednak przestała się tym martwić. Po pierwsze światło rzucane przez szyby wagonu tonęło w zupełnie cudowny sposób w pobliskich falach. Po drugie brak słońca na niebie nie przeszkadzał wielu zmysłom Gauri widzieć w ten, czy inny sposób. Po chwili zastanowienia dziewczyna doszła wręcz do wniosku, że słońce dnia wręcz oślepia większość jej zmysłów. – Będę się musiała podszkolić w moich doznaniach zmysłowych – zawyrokowała szczerze. – Chwilowo nie posiadam instrukcji użytkownika do samej siebie, to zupełne wariactwo! – dodała z udawanym oburzeniem i zaśmiała się.  

 

   Niebawem Gauri znalazła się w pałacowym ogrodzie. Roboty doprowadziły ocean aż do północnych przedmieść Delhi, co oznaczało, że niemal każdego dnia będzie można stanąć na jego brzegu. Zapadła już noc. Stare figowce i ozdobne pawilony tonęły w mroku. Dziewczyna spojrzała na kępę krzewów i podeszła do niej, przekonana, że znalazła wielowymiarową, zagadkową istotę. Znalazła tam jedynie kota Schroedingera, który drzemał, mimo sprzyjającej dla kotów pory. Coś miauknęło w górze i oczom Gauri ponownie ukazał się niesforny kocur, tym razem jak najbardziej rozbudzony. Zaśmiała się cicho wzruszając ramionami.

  • Witaj! – rzekła, gdy weszła do swojego głównego pawilonu. Strumień przecinający posadzkę płynął szemrząc cicho i melodyjnie.
  • Witaj! – odparł Klee 7 i zaiskrzył w mroku. – Czy podobało ci się aleja?
  • Bardzo mój kochany, bardzo! – zapewniła go ze śmiechem dziewczyna i wtuliła się w nowe ciało rzeźbiarza, stworzone specjalnie z myślą o niej. Postać przystojnego mężczyzny uwzględniała wszystkie jej atawizmy w niezwykle twórczy sposób. Nie była w pełni identyczna z ludzką. Miała więcej ramion, na podobieństwo bogów indyjskich i spojrzenia Słonecznego. Proporcje między torsem, długością kończyn i obwodem w pasie nawiązywały do przepięknych posągów Buddy ze starożytności. Było też w nowym ciele Klee 7 niezwykłe migotanie, które antyczni rzeźbiarze uzyskiwali poprzez rytm fałd zarzucanych na swoje statuy szoli. Gauri nie mogła się oprzeć ustom kochanka i bardzo długo błądziła po nich swoim ciepłym i długim językiem, ciesząc się z czarownych metamorfoz, jakim poddał swoje usta artysta. Z pewnym zawstydzeniem spojrzała na część ciała nader istotną w mającej nadejść niebawem przygodzie. Była już nabrzmiała i czekała niecierpliwie należnego jej miejsca, w którym Gauri czuła miły ogień. – Czy trochę nie przesadziłeś z proporcjami? – zapytała trochę nieśmiało, dostrzegając, że przyjemne zaokrąglenie na szczycie lingamu rzeźbiarza jest pełne innowacji poczynionych ze swobodą, ale też wielkim szacunkiem wobec biologicznego, ziemskiego odpowiednika. Nie mogąc się oprzeć, dziewczyna chwyciła za tę miłą część ciała i pogładziła lekko jej ciepłą, wilgotną obłość.
  • Jeśli chodzi o proporcje, to możesz mi zaufać – uśmiechnął się jej ukochany i pocałował ją w szyję, ona zaś mruknęła z rozkoszy. Oczywiście, od razu przeszli na „ty”, etykieta byłaby w tym momencie dość śmieszna, choć może podniecająca.
  • Skomponowałam wiersz na wysepce, która była po drodze – stwierdziła dziewczyna oddając pocałunek. Wspomniałam w tej balladzie piękne rzeźby z Konarok. Wyjęła z kąta winę i zaczęła śpiewać.

 

Monsunowy erotyk.

 

 

Dziś w Indiach pierwszy monsun, deszcz gra Miyank Malhar,

Ulewa łamie ciszę, z łoskotem opada.

Choć świt skrył się za chmurą we mnie wzeszło słońce,

Błądzi w moim oddechu, wznieca sny gorące.

 

Zza wiosennej zasłony płynie pieśń Gandharwów,

Tak jak greccy faunowie, skorych wciąż do żartów.

Widzę nimfy przejrzyste o szerokich biodrach,

Krągłe piersi boginek, nagość stóp w obrączkach.

 

Przy wtórze jasnych głosów, chwieją się lingamy,

Panny łapią ich męskość, niosą do swej bramy,

Słychać głośnie westchnienia, żar pary już spoił,

Arbuzami pośladków młodzieńców otoczył.

 

Tryska płodna śmietana, wpływa do ich wnętrza,

I zanurza się w ustach, skóry biel oblepia,

W mieszkańcach Indry zamku wzbiera rytm ekstazy,

W pozach tantrycznej jogi płeć otwiera światy.

 

Oto nad nurtem przemian rozmyślają bogi,

Żądza ich wciąż napełnia, rzuca ślad głęboki.

Miękkie dłuta rozkoszy wciąż kują swe dzieło,

Błogie piękna posągi krzyczą ciągle w niebo.

 

Już nie chcę być samotna dołączam do tantry,

Zaraz w głodnym przecięciu do pępka skra pali,

Już jeden z boskich dworzan unosi swą rękę

I szuka mojej formy linie kreśląc kręte.

 

Jego tors twardy badam, potężny jak mury,

Które wznosił sam Brahma z dzieła swego dumny,

Pocałunkiem gzyms zjadam, drży wieża kreacji,

Na swoich udach czuję jak wąż czyha biały.

 

On chyba jad zgromadził w swoim ciepłym pysku,

I chce mnie nim ukąsić w miejsce drogie życiu,

Ja gubię się w obawie co kształt mój napełnia,

I matki skarbce mleczne w wielkie góry zmienia.

 

Nagle chmurny Kajlasa, Sziwy szczyt wysoki,

Moje łono zdobywa i wierci dół słodki,

A w środku wciąż obrasta i rozpiera brzegi,

Niespokojny i chmurny wyrzuca swe śniegi.

 

Mkną po sobie znów burze, w zmysłach lśnią pioruny,

Fala idzie od wargi, po przystań natury,

Mnie opętała barwa, której nic nie zgubi,

Gdyby nie jej odcienie czas byłby dość krótki.

 

W metrum siły gwałtownej już bez słowa wołam,

Wulkan lawą wybucha, już magmą przemokłam

Po mokre liany ramion, stóp chłodne lotosy,

Wśród szczęścia zabłądziłam i zgasły me oczy.

 

Nagle wdziera się cisza, sztorm dalej odchodzi,

Sari z ziemi unoszę i wyżymam w dłoni.

Patrzę jak kapią łezki niedawnego szału,

Badam wzburzony przestwór, czekam znów opadów.

 

   A gdy pieśń dobiegła końca, kochankowie podeszli do siebie i zrealizowali w pełni zawarte w nich przesłanie, używając przy tym wszystkich atawistycznych proszków i pomad, jakie opracowało do tej pory biuro projektowe zajmujące się rozwojem sztuki tańca. Wszystkie możliwe odcienie ekstatycznej rozkoszy płynęły przez nich i nimi wstrząsały. Gauri, zachęcona przez Klee 7, używała wszystkich swoich nowych zmysłów. Biodra, lingamy i spragnione języki mnożyły się w nieskończoną sforę, by niekiedy wracać w jednym, gwałtownym impulsie przyjemności. Płyn wlewający się w nią z ciała kochanka nie był wcale spermą, lecz wyrzeźbionym przez niego plemieniem nanorobotów, których celem było przedłużanie erotycznego napięcia, potęgowanie go do mitycznych rozmiarów. Dziewczyna, zgięta w łuk, unosiła się nad wszystkim rozpalona do czerwoności i zupełnie wyraźnie widziała rozkoszną i groźną rzekę przemian natury, z której zaczerpnęła na moment swoją ulotną obecność. Ta porażająca prawdziwość życia zmieniała się w jej mądrym umyśle w poezję, muzykę, gorące oddanie dla piękna. Była przekonana, zgodnie z prawdą, że doprowadzili erotyzm do rangi sztuki, odrywającej ich od siebie ku gwiazdom, ku ziemi i trawom. Byli w muzeum metamorfoz, obrazów i zdarzeń. Lecz cóż to było za muzeum! Targało każdym splotem nerwów zawartych w ich ciałach, tych nowych, starych, mechanicznych i biologicznych. Ściany pawilonu wokół nich nabrzmiewały i kurczyły się, w stylu podobnym do alei lwów i monsunowego erotyku. Gauri rozmazywała po swoim ciele substancję płynącą z lingamu, ona zaś drgała na jej skórze, nurzając się w rozkoszy z każdym oddechem. W swoim łonie czuła zaś uważny jak dłuto język rzeźbiarza, dużo sprawniejszy od tych, jakim dysponował gatunek ludzki. Był jak żmija ocierająca się leniwie o ścianki jej macicy, licząca ich podobne do palmowych pni karbowania, zatrzymująca się na nich i grzejąca się w rozkoszy, od której obydwoje drżeli. Gauri była cała mokra od potu, łez radości, męskiej kleistości i atawistycznych balsamów. Czas odsunął się gdzieś na bok z pola rażenia tej chwili, było tylko teraz uderzające rytmem pomiędzy jej udami i kąsające jej piersi nabrzmiałe do kamiennej jędrności. Gdyby Gauri była zwykłą Ziemianką, uzależniłaby się od tego zapamiętania co najmniej tak, jak Czandra. Na szczęście widziała to wszystko zupełnie inaczej. To była wyprawa, jedna z wielu wypraw w zagadkowe otchłanie kosmosu. Wprawdzie nie odwiedzała teraz żadnej nowej planety, lecz przecież wspierała się na pędach kiełkujących od miliardów lat atawizmów, nie tylko tych ludzkich. Długo, bardzo długo podróżowali razem. Wreszcie napłynęła noc. Gdy się skończyła, tak jak sobie obiecali, udali się do swoich zajęć.

 

   Gauri zauważyła, że podróż metrem stała się doznaniem artystycznym. Otaczały ją obrazy i dźwięki, skrupulatnie dostosowane do idei podróży, do dzielnic, które wznosiły się nad ziemią, do celów w jakich się podróżowało. Nim zasiadło się na wygodnym fotelu, należało wybrać model umysłu, jakim miał się posługiwać mózg pasażera. W wypadku problemów z decyzją można było zdać się na automatyczne dostosowanie. Istniała też opcja nie korzystania ze sztuki metra. Początkowo dziewczyna chciała się cieszyć spokojem i samotnością. Wciąż jeszcze kłębiły się w niej silne, erotyczne wrażenia, czuła też zapach morza i wzrastające w niej egzotyczne zmysły. Mimo to uległa pokusie, i po przejechaniu dwóch stacji nacisnęła guzik automatycznego wyboru modelu umysłu. Była to słuszna decyzja. Artyści odpowiedzialni za ten projekt nie narzucali żadnych przesłaniających wszystko wrażeń. Ich dzieła wpływały bardzo łagodnie w myśli, migocząc wizjami historii i czymś, co można określić mianem smaku krajobrazów miasta. Było to całkowicie niezwykłe doznanie. Gauri miała wrażenie, że żuje mury kamienic, oraz liście miejskich figowców. Program opierał się w dużej mierze na zmyśle smaku. Powoli zaczynała rozumieć tę koncepcję. W końcu w morzu, w kołysce ziemskiego życia, ten zmysł był podstawą dla innych. Aby miasto stało się żywym, zespolonym z mieszkańcem środowiskiem, też należało je wchłaniać. Oczywiście smak miasta nie był realistyczny, nie miał nic wspólnego z wciąż obecnym w NZDelhi pyłem, czy smakiem tynków. Kubki smakowe doznawały przestrzeni, kosztowały weduty ulic, chrupały herbatniki czasu. NZDelhi wspominało w ten sposób Delhi, swój pierwowzór. Gauri miała wrażenie, że miasto z nią rozmawia wpływając do niej niczym jakiś architektoniczny dżin rodem z opowieści tysiąca i jednej nocy. Z pewnością elementem tego dzieła była sztuczna inteligencja, artystyczny duch, czy też bóg miasta. Nie był zupełnie wydumany, jakimś cudem artystom udało go się skomponować z archetypów Delhi różnych epok.

  • Jestem bardzo szczęśliwy, mogąc widzieć waszą wysokość – rzekł dżin miasta. – To właśnie na was czekałem już od kilku lat, od kiedy się przebudziłem w alejach i parkach.
  • Może zrezygnujesz z etykiety? – spytała go Gauri.
  • Nie mam zamiaru, jesteście bowiem moją historią – odparł program i ogarnął królową urbanistycznymi wachlarzami. Przed oczami dziewczyny latały wizje pobliskich placów i fasad, takich jakie były i takich, jakimi mogłyby być. Dżin miasta tłumaczył swoimi wizjami logikę pewnych przeobrażeń i było to fascynujące. Gauri chciała wysiąść przy SNA, lecz postanowiła przejechać jeszcze kilka stacji, aby dłużej przebywać w sercu tej dziwnej, artystycznej istoty.
  • Co to jest? – zapytała widząc jakąś niezwykłą kulistą kopułę, gigantycznych rozmiarów.
  • Gdyby (…) podbili nas kiedyś, taką budowlę o przeznaczeniu (…) by wznieśli – opowiadał obrazami, doznaniami i przede wszystkim smakami dżin NZDelhi.
  • Ale cywilizacje rzadko stawiają na podbój i silne rozmnażanie się – zauważyła dziewczyna.
  • To prawda, wasza wysokość – odparł program miejski. – To wysoce nieprawdopodobne, lecz istnieje dobra szansa, że (…) stoczą się do poziomu żywieli. Mają problem natury ekonomicznej. Musieli powrócić do dość archaicznych rozwiązań, to zaś może wyzwolić memy, które wywołają epidemię głupoty.
  • Ktoś to w ciebie wpisał? – zaciekawiła się Gauri wciąż czując na swojej skórze ślady pocałunków Klee 7.
  • Obecnie rozwijam się niezależnie – odparł dżin NZDelhi. – Dokładam starań, aby rozwinąć się z zarodka zaprojektowanego przez artystów. Moim celem jest pełne zjednoczenie się z NZDelhi. To będzie wymagało również pewnych, bardzo subtelnych zmian w geometrii miasta. Wyszedłem już trochę z metra i wasza wysokość znajdzie na powierzchni miejsca, z których ją powitam. Posiadam kilka statków badawczych, prezydent wraz z radą ministrów nadali mi też sporą autonomię w nawiązywaniu stosunków dyplomatycznych, oraz ekonomicznych.
  • Zaskoczyłeś mnie – przyznała królowa. – Nie sądziłam, że w trzewiach metra wyrasta aż tak priorytetowy projekt.
  • Ja sam się dziwię – odparł szczerze program miejski. – Przypuszczam, że stało się to z uwagi na radę kulturalną tego sektora powiązanych przestrzeni. Okazuje się, że biologiczna poezja narastania miast ma w sobie wciąż wiele tajemnic. Silnym argumentem stało się kilka utworów Ludwika. On zresztą stał się jednym z moich twórców.
  • To czemu nie słyszę muzyki? – zdumiała się dziewczyna. – Kiedy też Ludwik zdołał tego dokonać? Był przecież ze mną na Planecie Wirów.
  • Wyrastam po części z jego muzyki, jestem nie tyle więc dzieckiem kompozytora, co wnukiem – wyjaśnił dżin NZDelhi. – Wasza wysokość jedzie do SNA, więc nie chciałbym zapełniać jej umysłu zbytnią ilością tonów.
  • Masz rację – zgodziła się Gauri po chwili namysłu. – Posłucham w drodze powrotnej.
  • Na to właśnie liczyłem – zaśmiał się, czyli zasmakował słodko program miejski.
  • Sztuka metra to twój podprogram? – zapytała królowa kierując się do wyjścia.
  • Owszem, wasza wysokość – odparł dżin NZDelhi i wręczył jej na pożegnanie wyjątkowo piękny obraz placu, który nie istniał w rzeczywistości, miał jednak w sobie coś nieodparcie żywego i pełnego pojazdów.

   Jej uczniowie z SNA nie marnowali czasu. Tego dnia sama stała się ich uczennicą, ale dzięki pastylkom wręczonym jej na powitanie przez Schoenberga 13 Gauri szybko ubierała w formalizmy swój talent muzyczny wspierany przez jej niezastąpioną ciekawość. Wzięła ze sobą do domu kilka nagrań i ćwiczeń. Mogła być pewna, że za kilka dni zyska kompetencje potrzebne do pełnienia funkcji dyrektora. Lecz nie to było najważniejsze. Muzyka, dzięki zagęszczeniom skali, wielu nowym ragom, finezyjnym ozdobnikom, nowym podejściom do czasoprzestrzeni stała się czymś absolutnie zachwycającym. Serce Gauri drżało na samą myśl o usłyszanych niedawno funkcjach improwizacyjnych. Były jak blask słońca. Przeszywały wszystko swoją mocą. Dziewczyna otarła łzę wzruszenia i zachwytu, przycisnęła też mocniej modny notatnik, bardzo podobny do archaicznych, papierowych antyków. Miała nawet oryginalny grafitowy ołówek, rzecz uważaną za prawdziwy skarb przez nzdelhijskich

  • Całe szczęście, że się tak szybko zmieniam – pomyślała Gauri. – Gdybym była nadal niezmienioną ludzką kobietą, zwariowałabym. Nadmiar wrażeń, zdarzeń, głosów i myśli zmieniłby w popiół mój móżdżek ssaka. A i tak byłabym szczęśliwa! Tyle, że dość krótko – zaśmiała się.

   Weszła znów do metra i kontynuując pogawędkę z dżinem NZDelhi udała się do muzeum, w którym przebywał Słoneczny. Muzyka wyrosła ze spersonalizowanej muzyki Ludwika była olśniewająca. Gauri rozpływała się w niej. Była wręcz zła na siebie, że być może potrafi wysiąść, oderwać się od niej, i żyć jakimikolwiek innymi doznaniami. Na razie nie miała jeszcze pojęcia o strukturze tej muzyki. Na pierwszy rzut ucha nie posiadała ona żadnych podobieństw z idiomem artystycznym Ludwika, ani też oczywiście z Pierwszą Szkołą Wiedeńską.

  • Zwykle nie pogrążam w tym pasażerów – wyjaśnił onieśmielony program miejski. – To by zanadto przerastało samą podróż. Tym niemniej architektura ma najwięcej wspólnego z muzyką, więc niech wasza wysokość nie dziwi się moim kompozytorskim zapędom. W ten sposób rozwijam też samego siebie. W sensie dosłownym.
  • Wiem i nie dziwię się – odparła królowa i z ogromnym trudem pożegnała się (na jakiś czas oczywiście) ze światem dźwięków dżina NZDelhi.

   Gdy doszła już prawie do budynku jednego z muzeów, gdzie umówiła się ze Słonecznym, nagle uderzyła się w czoło i zawróciła. Zbiegła pospiesznie po schodach metra i wsiadła do pierwszego składu metra.

  • Wasza wysokość czegoś zapomniała? – zdziwił się program miejski. – Proszę opisać przedmiot, a natychmiast zacznę go szukać.
  • Mam pewną wątpliwość – rzekła Gauri. – Jak wiesz, miasta same w sobie są „żywe”, ewoluują, mają swój wyraz. O tym też opowiedział w swoich kompozycjach Ludwik. Czy nie sądzisz zatem, że jest w twoim projekcie coś baśniowego? Mam na myśli nałożenie ozdoby na rzeczywiste zjawisko, jakim jest miasto z jego „życiem”.
  • Poruszyła wasza wysokość niezmiernie ważną kwestię – ucieszył się dżin NZDelhi. – Jestem, albo raczej staram się stać zmysłem prawdziwego miasta, które wyewoluowało w NZDelhi.
  • Zmysłem? – uspokoiła się dziewczyna, której zależało na tym, by w jej państwie nie zdarzały się żadne nieprawdziwe projekty artystyczne. Prawda, zasada mimetyczna były bowiem istotą sztuki jako takiej, była o tym bardzo przekonana.
  • Zmysłem komunikatywnym, osobowościowym – dodał program miejski. – Wszyscy tym są, wasza wysokość również.
  • Uspokoiłeś mnie – ucieszyła się Gauri. – Jak mam najszybciej wrócić do stacji, na której do ciebie wsiadłam ostatnio?
  • Niech wasza wysokość podąża za tym hologramem – i rzeczywiście, przed oczami dziewczyny pojawił się urbanistyczny motyl, który powiódł ją do dwóch przesiadek i zniknął, gdy stanęła na docelowej stacji.

 

  • Mamy problem z Czandrą – stwierdził Słoneczny, gdy weszła do muzeum. – Okazuje się, że jego atawizmy poszły najgorszą możliwą drogą.
  • Może to błąd symulowania wspomnień? – spytała Gauri, mimowolnie oglądając egzotyczne eksponaty z nieznanych jej jeszcze światów.
  • Niemożliwe – odparł kosmita. – Użyliśmy mocy obliczeniowej zdolnej symulować każdy atom na stacji Wadż. Wspomnienia były wgrywane do uśpionego mózgu młodzieńca z wyjątkową dbałością.
  • Jak często? – zainteresowała się dziewczyna.
  • Co kilka lat – rzekł Słoneczny oczyszczając jakiś wielowymiarowy posążek. – Czandra przeżył może kilka tygodni, cała reszta dokonywała się poza jego strukturą fizyczną, on w tym nie uczestniczył. Dostawał po prostu pakiet gotowych wspomnień z okresu kilku lat. Na ich bazie jednak dokonywał własnych decyzji, opartych w pełni na jego memach i uwarunkowaniach genetycznych.
  • Do jakiego wieku się przyznaje? – zaciekawiła się Gauri, która nie była informowana o dokładnym przebiegu antyatawistycznej terapii Czandry. Wszyscy uznali, że tak będzie lepiej.
  • 55 – 60 lat – stwierdził kosmita chowając eksponat do gabloty. – Musimy tam pojechać. Zobaczysz migawki z jego codziennego życia, które pojawia się co jakiś czas w skumulowanych pastylkach wspomnień i bieżącej percepcji. Uprzedzam, że są one dość drastyczne…
  • Mimo wszystko ciężko mi uwierzyć – zdumiała się dziewczyna. – Przecież znam go od dawna, nigdy nie był bardzo inteligentny, ale miał w sobie coś miłego.
  • Nie doceniasz działania dopasowanych atawizmów na żywiel i jej fragmenty – zauważył kosmita. – Chodźmy.

 

   Wsiedli do podmiejskiej linii, którą Gauri dobrze znała. Jechali zresztą w to samo miejsce, do osady piramid. Program miejski nie działał jeszcze na tej linii, gdyż istniał problem definicji przy przekraczaniu granic NZDelhi.

  • Miło cię widzieć – rzekł Słoneczny, gdy usiedli już wygodnie naprzeciwko siebie. Popołudniowe słońce wpadało gęstymi smugami do wnętrza wagonu zostawiając ciepłe plamy na skórze rąk i policzków. Gauri nasunęła sari na prawe ramię, bo nie chciała mieć później problemów z łuszczącą się skórą. NZDelhi bardzo się zmieniło. Drzewa wyraźnie urosły, pojawiły się nowe. Od czasu do czasu widać było śmiałe projekty architektoniczne i wiszące ogrody. Pojawiło się parę kolumn niknących w chmurach. Były to windy wiodące na orbitę stacjonarną. Niekiedy wśród zieleni i zabudowań zjawiało się coś szczególnie dziwnego. – To zabytki, które nie mieszczą się w muzeach – zaśmiał się kosmita. – Niektóre z nich zajmują swe miejsca tymczasowo, bo sztuką jest wykonanie odpowiedniego piedestału, placu i okolicznych budynków. Nad innymi toczą się debaty dotyczące ich dopasowania do charakteru miasta.
  • Kształty niektórych dzieł tańczą przede mną w nieopanowany sposób – zauważyła dziewczyna zasłaniając żartobliwie oczy.
  • Do czasu – zauważył kosmita kładąc kamienną dłoń na szybie. – Nadzwyczaj szybko rozwijasz swoją percepcję. Wszystko przyjdzie z czasem. Nie musisz być nawet cierpliwa.
  • Wydaje mi się dziwne, że wciąż poznaję to miasto – stwierdziła Gauri widząc ruchomą budowlę w kształcie toczącego się kłębu serpentyn. Miała co najmniej pięćdziesiąt kondygnacji, mimo to sprawiała wrażenie lekkości. Opadała tylko na kilka wyznaczonych pól.
  • To artyzm twoich urbanistów. Zmieniać, a jednocześnie wydobywać esencję miasta – powiedział Słoneczny.
  • Mimo wszystko nie jest to wolne od subiektywizmu, ale mimo to nie przeszkadza – dziewczyna odruchowo przybliżyła się do szyby.
  • Zasada mimetyczna – wzruszył ramionami kosmita. – Gdy się wie, co winno stanowić rdzeń dzieła sztuki, można z jego elementami o mniejszym znaczeniu postępować dowolnie.
  • Widzę, widzę – pokiwała głową z uznaniem Gauri. Wjechali na przedmieścia, gdzie architekci byli mniej skrępowani. Przez moment dziewczyna nie wiedziała, czy nadal jest na tej samej planecie i czy jedzie jeszcze metrem, a jeśli tak, to nie mogła stwierdzić, jak działają w tym miejscu prawa grawitacji. Gdy trochę ochłonęła, zaczęła zauważać, że płodny chaos przed jej oczami pasuje mimo wszystko do pozostałych części NZDelhi, a nawet rozwija ich znaczenie estetyczne, tworząc podkreślenia i kontrasty. – Tym niemniej upłynie trochę dni, albo nawet tygodni, zanim nauczę się rozróżniać tutaj granice między ścianami budynków, placami, ogrodami, widzieć w tym okna i portale, o ile takowe w ogóle istnieją – zaśmiała się kładąc dłoń na policzku. Słoneczny śmiał się razem z nią. Miasto skończyło się i jechali przez bujną, cienistą dżunglę. Wewnątrz wagonu zapanował zielony, niespokojny od pleniącego się w pobliżu życia. Pociąg zwolnił, żeby nie stwarzać zagrożenia dla milionów otaczających ich żywych form.
  • Lubię tę linię, choć nie jest to najszybsze połączenie – objaśniła kosmita. – Tym niemniej podróż przez ten las to nie lada atrakcja. Pewnie słyszysz nowymi zmysłami te piszczące tony?
  • Owszem – zgodziła się Gauri.
  • Normalna ludzka istota nie ma ich szans usłyszeć – wyjaśnił Słoneczny. – Mają delikatnie odganiać niektóre zwierzęta.
  • Nie są straszne i nieprzyjemne – zauważyła dziewczyna, – ale jako Homo sapiens posiadam inne atawizmy, to pewnie dlatego.
  • One w ogóle nie są nieprzyjemne – pokręcił kamienną głową kosmita. – Wpływają do myśli swoich adresatów i kierują je na inny tor, to wszystko. Może „myśl” to nie zawsze najlepsze słowo. Chyba lepiej powiedzieć, że modyfikują schematy działania, mniej lub bardziej „współodczuwane” przez ich posiadaczy.

 

   Gdy wysiedli wśród piasków pustyni podleciało do nich spojrzenie Wadż. Przez chwilę szli razem ścieżką biegnącą przez wydmy, gdyż wysiedli na innej stacji, niż ta, którą znała Gauri. Musieli jednak jechać jakąś inną linią, po części równoległą do tej wiodącej do stacji centralnej nzdelhijskiego Memfis. Krótka podróż przez pustynię miała w sobie urok nieoczekiwanej przygody. Dziewczynie szybko zachciało się pić. Słoneczny, widząc to, podał jej specjalny napój doskonały na upały, oraz zawiązał na jej bujnych włosach nasączoną jakimś olejkiem chustę.

  • Nie pasuje mi do sari – zaprotestowała Gauri, śmiejąc się przy tym z siebie.
  • Pomyślano o tym – stwierdził kosmita i zmienił dotknięciem kolor jej okrycia głowy na pasujący. – Załóż sandały – dodał, podając jej eleganckie trzewiki. Gauri przyjęła dar z wdzięcznością, gdyż każdy krok parzył ją coraz bardziej. – Kolor? – upewnił się Słoneczny.
  • Może być – odrzekła. Dawno już nie używała żadnego obuwia. Starym indyjskim zwyczajem chodziła wszędzie na bosaka, zaś na miękkich i czystych alejach NZDelhi było to przyjemnością. Piaski pustyni między grobowcem a główną stacją nigdy jej nie parzyły, co za pewne stanowiło element poprzedzających jej przebudzenie przygotowań. Dopiero teraz zastanowiła się nad tym szczegółem. – Czemu tak milczysz? – zapytała Wadż.
  • To wszystko przeze mnie – odparła jej przyjaciółka. – Nie potrzebnie skonstruowałam te nimfy.
  • Są słodkie – pocieszyła ją dziewczyna.
  • Są dziełami sztuki – dodał od siebie kosmita.
  • Może macie rację – zgodziła się Wadż, – ja też je polubiłam, ale miały zdecydowanie fatalny wpływ na Czandrę.
  • Ciężko się uwolnić od atawizmów – zauważyła Gauri.
  • Co tu dużo mówić – mruknęła przygnębiona Wadż, – sama zobaczysz.

   Szli dalej w milczeniu. Senny i monotonny pejzaż złocistych piasków miał w sobie nieodparty urok. Gdy wdrapywali się na jakąś wyższą diunę, oczom ich ukazywały się trójkątne grzbiety piramid. Nie byli wcale daleko, lecz nierówny teren i ruchome piaski spowalniały tempo marszu. Tym niemniej nikt się z nich nie spieszył. Było wiele poezji w tej samotności rozpalonej słońcem. Niekiedy widzieli jakieś małe zwierzątko, najczęściej węża, który płynął po rozżarzonej powierzchni kreśląc zygzaki. Czasem mieli wrażenie, że jakieś zwierzęcogłowe, starożytne bóstwo przygląda się im, sycząc chropowatym, kamiennym tonem. Owe zjawy były zapewne dziełem Akademii Staroegipskiej, choć mogły to być również kształty przybrane przez zwykłych mieszkańców planety. Tym nie mniej na drugie przypuszczenie istniało niewiele potwierdzających je argumentów. Któż bowiem chciałby się błąkać po pustyni tyle czasu.

   Po dwóch albo trzech kwadransach padł na nich cień jednej z piramid. Poczuli przyjemny chłód i zapach historii, jakim emanowały te wielkie budowle, nawet jeśli były tylko nowoczesnymi nawiązaniami do starożytnej ziemskiej architektury. Teren się wygładził, znikły wydmy, bowiem wiatr, zatrzymywany przez zęby kamiennych kolosów nie miał siły ich tu układać. Mimo to szli pasem cienia przez kolejny kwadrans, co wymownie świadczyło o skali piętrzącej się przed nimi architektury. Obeszli średniej wielkości budowlę i znaleźli się przed wejściem. Słoneczny wypowiedział stylowe hasło w zrekonstruowanym języku staroegipskim z okresu Trzeciej Dynastii. Kamienne płyty rozsunęły się i zionął w nich chłód korytarza. Zeszli nim i po kilkunastu minutach znaleźli się w komorze grobowej Czandry. Młodzieniec leżał w sarkofagu spowolniającym jego metabolizm. Do pięknie zdobionej głowy pokrywy doprowadzone było kilka rurek z wyrafinowanymi przewodami. Obok tumby migotały sporych rozmiarów komputery wkomponowane w piaskowcowe bloki. Nad sarkofagiem pokazał się obraz holograficzny ukazujący scenki z życia codziennego Czandry w wirtualnym świecie. Nie było w nich ciągłości, lecz fałszywe choć identyczne z rzeczywistymi wspomnienia stwarzały jej wrażenie w mózgu Czandry. Uważał się on obecnie za 60 letniego mężczyznę w średnim wieku, lecz tak naprawdę, od czasu rozpoczęcia eksperymentu, przeżył biologicznie mniej dni, niż wszyscy wokół niego zgromadzeniu.

   Hologramy ukazywały sceny, które opisałem już wcześniej, nie będę zatem do nich już powracał. Gauri widziała je po raz pierwszy. Na jej twarzy malowało się zdziwienie, zmieszane ze współczuciem i odrazą.

  • To dość przerażające – orzekła, gdy przegląd dobiegł końca. Po jej policzkach spłynęło kilka łez, które po chwili otarła.
  • Usiądź – nakazał jej kosmita podsuwając elegancki, starożytny stołeczek sporządzony z hebanu i srebrnych rusztowań. Gauri skwapliwie skorzystała z propozycji i przez moment siedziała jak skamieniała, trzęsąc się tylko nieznacznie, tak jakby chłód piramidy był dużo większy, niż w rzeczywistości. Słoneczny narzucił na jej ramiona szol i otulił ją nim jak małe dziecko.
  • Wybacz mi, to chyba był błąd – stwierdziła Wadż, chybocząc się niepewnie w powietrzu.
  • Dobrze zrobiłaś – zaprotestowała dziewczyna, która szybko doszła do siebie. – Te atawizmy były w nim mocno zakorzenione, teraz po prostu widzimy je wyraźnie. Trafiły na sprzyjające środowisko. Zmartwiłam się, bo jestem do niego przywiązana, życzyłabym mu też większej wolności od żywieli. Niestety, jak widzimy był nią w pełni. Jedynie memy płynące z naszych rozmów i kreowanych przez nas sytuacji zasłaniały żywielowatość Czandry. Gdy zabrakło naszych głosów i myśli, owe memy utraciły w Czandrze jakikolwiek grunt i prawo do istnienia.
  • W każdym bądź razie trzeba zrezygnować z tego eksperymentu – stwierdził Słoneczny i wyłączył jedno z urządzeń, które natychmiast przestało symulować wydarzenia zachodzące w wirtualnej rzeczywistości Czandry. Organizm młodzieńca pogrążył się w pozbawionym obrazów śnie. – Trzeba skasować wszystko, co działo się po opuszczeniu przez nas stacji.
  • Czy nimfy też? – zapytała Wadż. – Nie posiadają pamięci, więc w jakimś sensie nie będzie to morderstwo. Żyją zawsze jeden dzień, więc gdy kolejny z dni nie nastąpi, nie będzie to stanowiło dla nich żadnej różnicy.
  • Nimfy nie są niczemu winne – zaprotestowała dziewczyna. – To już prędzej Czandrę trzeba by było skasować. Musimy przebudować jego genotyp, a także wszelkie możliwe wrażenia z dzieciństwa i późniejszego okresu. Należy go przebudować. A nimfy niech kocha dalej, byleby nie były płodne. Można by też obdarzyć je długookresową pamięcią.
  • Znudzą się nim – zawyrokował kosmita.
  • Nie, jeśli go przebudujemy – zauważyła Gauri, rozchylając szol, gdyż zrobiło się jej cieplej. Zaczęła oddychać spokojniej, jej ciało nie falowało już tak niespokojnie.
  • Wszyscy jesteśmy tylko kłębkami różnych zdarzeń, zapisanych w ten, czy inny sposób – zauważyła Wadż. – Pojawia się pytanie o to, jaką część kłębka wypada nazywać jeszcze Czandrą? Całkiem możliwe, że usuniemy większość stanowiących go informacji.
  • Mógł żyć tak, jak widzieliśmy – odrzekła dziewczyna i na wspomnienie tego co widziała znów ogarnęło ją przelotnie wzburzenie. – Usuniemy to, damy coś nowego, nawet jeśli będzie to w jakimś sensie unicestwieniem Czandry, to przynajmniej jeśli chodzi o ten seans, nie ma czego żałować. Nawet on sam by to usunął w jakimś swoim lepszym okresie, gdy nie był tak atawistycznie rozbudzony.

(390)

O autorze wpisu:

Powieść Ciekawość Gauri jest eksperymentem mającym na celu badanie granic poznania i tego, co jeszcze możemy nazwać "bytem". Eksperymentalny charakter ma wpływ na strukturę powieści, która pod niektórymi względami celowo staje się antypowieścią. Autorem powieści jest Jacek Tabisz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

20 − 7 =