10 czerwca odbył się w Narodowym Forum Muzyki koncert, na który z pewnością wielu melomanów z niecierpliwością czekało. Do naszego miasta zjechała Sächsische Staatskapelle Dresden ufundowana w 1548 roku przez elektora saskiego Maurycego Wettyna. Czyni to ów zespół jednym z najstarszych na świecie. Dyrektorami Staatskapelle Dresden byli między innymi Heinrich Schütz, mistrz muzyki z XVII wieku, uczeń samego Monteverdiego, J.A. Hasse i C.M. von Weber, który postawił kamień milowy na drodze rozwoju opery romantycznej. Okres Drezdeński był bardzo istotny w biografii Ryszarda Wagnera, który też był szefem drezdeńskiej orkiestry i który w tym mieście ugruntował po raz pierwszy swoją sławę. Później, jako rewolucjonista muzyczny i społeczny, musiał on uchodzić ze stolicy Saksonii. Zespół drezdeński był też bardzo istotny dla Ryszarda Straussa, największego mistrza posługiwania się orkiestrową barwą. Tu miało premiery aż dziewięć z jego oper, w tym największe arcydzieła, takie jak Salome, Elektra i Kawaler z Różą.
Wraz z Drezdeńczykami przyjechał na ten koncert Matthias Goerne, jeden z najbardziej cenionych obecnie barytonów, specjalizujący się miedzy innymi w pieśni romantycznej, oraz dyrektor muzyczny Orchestre de Paris i Sveriges Radios Symfoniorkester, Daniel Harding. Daniel Harding zaczynał swoją karierę jako asystent Simona Rattle’a i Claudio Abbado, dwóch najaktywniejszych chyba dyrygentów końca XX i początku XXI wieku. Obecnie na koncie Hardinga znajdują się liczne płyty nagrane dla wielu wytwórni, w tym dla Harmonii Mundi, Virgin i EMI (obecnie w rękach Warner Classics), Deutsche Grammophon etc. Wśród realizacji widzimy liczne dzieła Brittena, Mahlera, Berlioza i Brahmsa. Daniel Harding jest nota bene rodzonym oksfordczykiem.
Pierwsza połowa koncertu była Mahlerowska druga zaś Dvořákowska. Na samym początku usłyszeliśmy Blumine (Kwitnienie) z najstarszej wersji I Symfonii „Tytan” Gustava Mahlera. Ostatecznie Mahler wykreślił ten fragment z symfonii. Drezdeńczycy zagrali go bardzo poetycko, nie dążąc do piętrzenia mocnych kulminacji i zderzania kontrastujących ze sobą wątków.
Następne dzieło było bardziej znane. Usłyszeliśmy sławny cykl Kindertotenlieder, czyli Pieśni Śmierci Dziecięcej. Mahler oparł się tu na cyklu poematów Friedricha Rückerta napisanego w latach 1833-34. Owe teksty nie są aż tak rozpaczliwe, jak mogłoby się zdawać. Stanowią raczej powód dla opisania alienacji podmiotu lirycznego, który z dystansu patrzy na bolesny punkt w przeszłości, jakim jest śmierć własnych dzieci i kieruje swoją uwagę ku metafizycznemu światłu. Tematem dla Mahlera była tu więc nie tylko rozpacz i rezygnacja, ale również transformacja, metamorfoza. W związku z tym cykl Kindertotenlieder jest dość trudny interpretacyjnie.
Mieliśmy jednak przed nami znakomitego Matthiasa Goerne, który bardzo zręcznie połączył żywioł świetlisto – filozoficzny i mroczno – balladowy. Śpiewał przyciszonym, pełnym, choć zszarzałym głosem i tylko momentami wznosił się na mocniejszy pułap nadziei, oczekiwana, zaprzeczenia bólu. W jego interpretacji słychać było uwagę poświęconą każdej metaforze i każdemu stanowi ducha z poematu Rückerta. Potężny śpiewak żywo gestykulował, schylał się niemal twarzą do ziemi, aby wydobyć z siebie odpowiednią frazę. Jakby dla kontrastu, stojący obok niego drobny Daniel Harding malował dźwięki nad orkiestrą, pokazując płynnym i eleganckim ruchem dłoni kształt każdej muzycznej frazy.
Orkiestra rozpływała się wręcz w zupełnie nieziemskich Mahlerowskich barwach. Ilość cudownych piano były trudna do zliczenia. Drobne kulminacje były starannie rozplanowane, wyrzeźbione wręcz. Czułem się jakbym podziwiał galerię rzeźby antycznej w Atenach. Mahler z pewnością ucieszyłby się słysząc tak bezkompromisowych estetów unaoczniających jego muzykę. Głos śpiewaka nigdy nie był zagłuszony, natomiast czasem Harding wplatał w niego, zgodnie z partyturą, niektóre solowe partie poszczególnych instrumentów. Wykonanie Kindertotenlieder zachwycało precyzją i wielobarwną poetyckością. Mogło natomiast zawieść tych, którzy oczekują drapieżnego Mahlera, dokonującego na naszych oczach swego rodzaju muzycznego seppuku. Choć lubię czasem „Mahlera Zagłady”, to moim zdaniem ta drezdeńska wizja Kindertotenlieder była rewelacyjna i świetnie broniła Mahlera – Poety.
Drugą połowę koncertu zajęła VIII Symfonia Dvořáka. Bardzo się ucieszyłem z tego nr. 8, gdyż najczęściej się wykonuje nieśmiertelną Dziewiątkę „Z Nowego Świata”, a przecież pozostałe dzieła symfoniczne czeskiego geniusza zasługują na równą uwagę.
Dvořák nie wahał się przed zawarciem w swoim dziele wielu inspiracji czeskim folklorem. Finał to w zasadzie huczna wiejska zabawa. VIII Symfonia tryska wręcz humorem i pogodą ducha, ciężko więc o większy kontrast z twórczością pesymisty Mahlera. Natomiast język muzyczny Mahlera nie odbiega aż tak drastycznie od poetyki Dvořáka. Dvořák był 100 procentowym romantykiem z „drużyny Brahmsa”, zaś Mahler miał w swoim języku muzycznym bardzo dużo romantyzmu zainspirowanego raczej Wagnerem, choć przeszedł z krainy romantyzmu do swojego, secesyjno – symbolistycznego świata. Rzadko się mówi o secesji w muzyce, ale gdyby o niej mówić, to Gustav Mahler i Ryszard Strauss musieliby zostać uznani za jej głównych przedstawicieli.
Wróćmy jednak do Dvořáka. Tu Drezdeńczycy mieli okazję pokazać, że nie boją się forte i mocnych, pełnych brzmień całych sekcji orkiestry. Co ciekawe, w ostatniej zwłaszcza części Dvořák okazał się bardzo ciekawym nowatorem, też daleko odchodzącym od tego, co w romantyzmie było typowe. Zupełnie niezwykłe były wspaniałe efekty brzmieniowe rozbuchanej blachy, która w Mahlerze przeważnie odzywała się perfekcyjnym półgłosem.
Czy we Wrocławiu jest jeszcze grana polska muzyka, czy już tylko niemiecka (z niewielkimi przyprawami muzyki kompozytorów innych, ale nadal obcych nacji)? Czy zagraniczny turysta musi iść do filharmonii we Wrocławiu tylko po to, żeby usłyszeć akurat dzieła Mahlera czy Straussa i to w wykonaniu orkiestry z Niemiec? Czy Niemcy równie gorliwie starają się o popularyzację polskiej muzyki? Można by mu – także i rodzimemu słuchaczowi – zaproponować utwory nie tylko takich tuzów jak Szopen, Szymanowski, Lutosławski czy Penderecki, ale również np. I. F. Dobrzyńskiego, J. Zarębskiego, Z. Stojowskiego, M. Karłowicza, J. Kofflera, A. Tansmana, A. Malawskiego, G. Bacewicz, K. Serockiego…. W tej muzyce też znajdują poniekąd odbicie (a może rozwinięcie?) trendy charakterystyczne dla muzyki europejskiej; jest to muzyka europejska rozmaicie przefiltrowana i przemodulowana przez nasza rodzimą, czasem przaśną, czasem swojską wrażliwość – chyba ciekawa i percepcyjnie odświeżająca już z tej racji…
.
https://youtu.be/ETRdi2_QRBA
.
https://youtu.be/yws0pKH3diY
.
https://youtu.be/kqlo0gvaAr0
Odwiedziła nas wspaniała orkiestra, to wszystko. Ale wcześniej Amerykanie z Curtis Symphony Orchestra grali Pendereckiego na przykład. Są tu też dwa wywiady z Elżbietą Sikorą, która zaprezentowała niedawno swoją nową kompozycję dedykowaną Wrocławiowi. Szef NFM Kosendiak kontynuuje swój cykl CD poświęcony muzyce Pękiela, prezentuje to też w NFM. Ja akurat nie mogłem być na kilku koncertach z tym mistrzem polskiego baroku, bo miałem w tym czasie inne zobowiązania, czego żałuję.
To nie jest problem Wrocławia, tylko Polski w ogóle.