W piątek (08.03.19) Wrocławscy Filharmonicy zagrali pod batutą Gilberta Vargi, od tego roku głównego dyrygenta Pannon Philharmonic Orchestra, stałego zespołu Kodály Centrum w Peczu na Węgrzech. Sędziwy już, siwowłosy dyrygent prowadzi dość intensywną działalność fonograficzną – jedne z jego ostatnich płyt to Martinu i Szostakowicz dla szwedzkiego BiS, oraz Milhaud dla CPO. We Wrocławiu tym razem zaprezentował dzieła Haydna i Bartoka, urzekając mnie bardzo eleganckim i dynamicznym dyrygenckim gestem i pięknem interpretacji.
Gilbert Varga / fot. Felix Broede
Można powiedzieć, że program koncertu był bardzo węgierski. Bartok, wiadomo, był Węgrem. Natomiast Haydn, Austriak z krwi i kości, związany był wyjątkowo mocno z Esterházą , zamkiem w Fertőd na Węgrzech, gdzie w latach 1761–1790 działał jako muzyk dworski. Gdy spojrzymy na mapę, ten „węgierski wersal” usytuowany jest w północno – zachodnim skrawku kraju Madziarów, zaś od Wiednia dzieli go odległość możliwa do pokonania w jeden dzień konno. Być może właśnie z uwagi na ten węgierski element Haydnowskiej biografii, Węgrzy należą do mistrzów interpretacji jego muzyki, zarówno tej kameralnej jak i symfonicznej. Wydaje się też, że stworzyli swoisty styl rozumienia muzyki pierwszego klasyka wiedeńskiego. Do dziś wzorcowymi są dwa komplety symfonii Haydna nagrane przez Węgrów – nowszy, dla brytyjskiej firmy Nimbus, gdzie zespołem Austro-Hungarian Haydn Orchestra dyryguje Adam Fischer, oraz starszy Antala Doratiego z Philharmonia Hungarica, zarejestrowany przez firmę Decca.
Cechą klasycznego węgierskiego widzenia Haydna jest znakomita równowaga i dbałość o elegancję i estetykę każdej frazy. Swoim wykonaniem Gilbert Varga wpisał się znakomicie w tę tradycję, zaś Wrocławscy Filharmonicy zaprezentowali dźwięk pełen lekkości i przestrzeni, idealny w swoich proporcjach i równowadze. Choć orkiestra od wielu miesięcy jest w najwyższej formie, która do tego sukcesywnie się wznosi, i tak byłem zaskoczony pięknem brzmienia wrocławian. Usłyszeliśmy dwa utwory – Symfonię D-dur Hob. I:4 i I Koncert wiolonczelowy C-dur Hob. VIIb:1. Symfonia to bardzo wczesny, trzyczęściowy utwór długowiecznego Haydna, gdzie zwłaszcza część wolna, Andante, pełna jest barokowego czaru, tym razem nostalgiczno – tajemniczego. W koncercie wiolonczelowym partię solową zagrał młody wiolonczelista Pablo Ferrández, wpisując się świetnie w węgierską równowagę interpretacji, dodając jednak do niej iście iberyjską ekspresję. Bądź co bądź współczesny renesans wiolonczeli przyszedł właśnie z Hiszpanii (a ściślej z Katalonii), za sprawą Pablo Casalsa. Pochodzący z Madrytu artysta wygrał Konkurs Czajkowskiego, został też obwołany przez krytyków ze sławnego francuskiego Diapason (czyli pisma „Stroik”) jednym z głównych wiolonczelistów naszych czasów. Rzeczywiście grał pięknie, zaś jego szalone kadencje, zawierające momentami zupełnie współczesne efekty sonorystyczne, paradoksalnie wpisywały się w Haydnowską równowagę.
Druga część koncertu przyniosła na wstępie krótkie dzieło Giuseppe Martucciego (1856–1909) Notturno op. 70 nr 1. Jak zauważył w książeczce programowej mój przyjaciel i wybitny polski chopinista, Artur Bielecki, Marticciemu udało się przenieść metafizykę pianistyki Chopina na język orkiestry. I rzeczywiście, nokturn Martucciego miał w sobie ten nieokreślony, pełen niezmierzonego bogactwa sugestii i odniesień czar.
Lecz głównym muzycznym daniem była suita orkiestrowa op.19 Cudowny Mandaryn Beli Bartoka. To wyciąg z rzadko wykonywanego baletu, gdzie Bartok wpisał się w tradycję poszukiwania niezwykłych stanów woli, pożądania i miłości, zapoczątkowaną na serio operą Tristan i Izolda Wagnera. Wagner w swej finałowej „pieśni śmierci miłosnej” wyrażanej przez tytułową Izoldę połączył śmierć, swego rodzaju Schopenhauerowską nirwanę, z niemającym granic miłosnym spełnieniem. Najwybitniejszą parafrazą tej ekstazy była nieziemska i przerażająca pieśń Salome Ryszarda Straussa nad uciętą na jej życzenie głową świętego Jana Chrzciciela. U Bartoka mamy zaś szajkę bandytów, którzy używając sterroryzowanej dziewczyny jako przynęty zastawiają pułapkę na jej zalotników, których zabijają i obrabowują. Postać nazwana „Cudowny Mandaryn” nie ginie jednak, do czasu gdy nie spełni się w swym pożądaniu. W sumie również zamek Sinobrodego, jedyna opera Bartoka, również poświęcony jest niezwykłym stanom relacji damsko męskich. Akcja Cudownego Mandaryna została wyrażona przez Bartoka muzyką pełną brutalizmu, witalizmu i ekspresji. To jedna z najtrudniejszych rzeczy do zagrania, jeśli chodzi o orkiestrę symfoniczną. W ogóle cały symfoniczny Bartok jest wielkim sprawdzianem dla orkiestr i dyrygentów.
Wrocławscy Filharmonicy pod batutą Gilberta Vargi sprawdziwi się w Cudownym Mandarynie rewelacyjnie. Precyzja gwałtownych i gęstych fraz była znakomita, koloryt cudownej, mieniącej się instrumentacji został oddany właściwie. To było świetne wykonanie, zaś publiczność doceniła długo trwającymi owacjami tę niełatwą przecież muzykę.