23 listopada miał się odbyć koncert jednego z wielkich mistrzów santuru, Taruna Bhattacharyi. Santur, dzięki pionierskiej działalności Shivkumara Sharmy, którego koncert też czekał na mnie w najbliższych dniach, stał się w Indiach ogromnie popularny. Co jednak ciekawe, jest to bardzo trudny instrument do grania na nim rag. Uzyskanie płynnych przebiegów mikrotonalnych jest w tym wypadku bardzo ograniczone, raga grana na santurze przypomina swego rodzaju graficzną reprodukcję oryginalnego, barwnego ragowego malarstwa.
Santur z perspektywy indyjskiej pochodzi z Kaszmiru i jest pierwotnie związany z muzyką ludową. W szerszej perspektywie używa go się przede wszystkim w Iranie, gdzie stanowi główny instrument klasyczny. Znajdziemy też santur w Chinach, gdzie nazywa się go yang qin, czyli zagranicznym qin (qin jest ważną dla chińskiej muzyki cytrą). Do odrodzenia santuru w Indiach nie przyczynili się Kaszmirczycy. Shivkumar Sharma pochodzi z Varanasi, zaś Tarun Bhattacharya z indyjskiego Bengalu. Zapomniałbym dodać. Santur to cymbały złożone ze stołu z pudłem akustycznym i naciągniętych na nim strun. Gra się na nich metalowymi pałkami. We wnętrzu współczesnego fortepianu też znajdziemy ów instrument, rozwinięty przez naszą cywilizację do tak imponującej postaci.
Tarun Bhattacharya, którego miałem okazję pierwszy raz oglądać na żywo, okazał się przystojnym Bengalczykiem o ciemnej cerze. Broda i swoiste skupienie malujące się na twarzy upodobniały go do jogina. Koncert był zorganizowany w IHC przez Rotary International Club i miał na celu walkę z polio. Wszyscy przybyli dostali masę materiałów propagandowych dotyczących walki z tą straszną chorobą, czyniących dzieci kalekami. Najsmutniejsze było to, iż polio istnieje nadal tylko w czterech państwach na świecie, obok Indii w Pakistanie, Afganistanie i jakimś państwie Afrykańskim. Aby mu przeciwdziałać wystarczy zażyć w odpowiednim czasie doustną szczepionkę. Wśród materiałów była dość obszerna książeczka przedstawiająca wszystkie znane osobistości, które włączyły się do tej walki. Jako, że głównym koordynatorem działań był sławny, muzułmański uniwersytet w Aligarhu, wśród wymienionych osobistości znaleźli się przywódcy wszelkich odłamów islamu obecnych w Indiach. Zdziwiła mnie ich ilość. Byli też oczywiście hinduiści i chrześcijanie. Co smutne, książka zaczynała się od vipów związanych z religiami, dopiero później przechodząc do ludzi kultury, polityków i sportowców. Wśród tych ostatnich nie zabrakło gwiazd filmowych, z Shakh Rukh Khanem na pierwszym, rzecz jasna miejscu. Była też piękna Aishwarya Ray Bacchan, dwukrotnie – raz sama, raz ze swoim ojcem. Do książeczki załączyła krótki, osobisty list. Wśród sportowców mogliśmy ujrzeć przede wszystkim gwiazdy uwielbianego w Indiach krykieta. Pośród muzyków klasycznych był obecny tylko wielki sarodzista Ustad Amjad Ali Khan wraz z idącymi w jego ślady synami. Lecz również Tarun Bhattacharya, jak i jego tablista byli osobiście zaangażowani w akcję, Tarun zaś był ważnym członkiem Rotary. Tablista opowiedział nam w przerwie pomiędzy alapem a gatem ragi o swojej koleżance ze szkoły podstawowej i o przyjaźni z nią. Owa koleżanka była kaleką z uwagi na polio.
Sama raga została zagrana ciekawie, choć w nieco niezwykłym stylu. Tarun grał w swoistym haydnowskim stylu. W jego improwizacji kompozytorskiej mnóstwo było muzycznych żartów, nagłych wzlotów melodycznych, zatrzymań rytmu etc. Prelegentka przedstawiła go jako wynalazcę oryginalnej techniki gry na santurze. Polegała ona na tym, iż w przeciwieństwie do Shivkumara Sharmy, Bhattacharya naciągał co jakiś czas specjalnie wybraną strunę santuru i kreował w ten sposób przebiegi mikrotonalne, tak jak to się czyni na sitarze, czy na winie. Nie wiem jednakże, czy to dobry pomysł. Tego typu element pojawia się w grze tylko od czasu do czasu, poza tym pozostaje graficzność udających płynne przebiegi addycyjnych dźwięków, znacznie mniej gęsta i wyrafinowana niż u niezastąpionego pandita Shivkumara Sharmy.
Następnego dnia Cental Hindi Institute z Agry przyjeżdżał do Delhi, by w Azad Bhawan przedstawić zdolnych studentów, w ramach inauguracji kursów hindi w drugim CHI z Delhi. Już kilka razy mieliśmy okazję spotkać studentów delhijskich, którzy budzili nieskrywaną zazdrość u osób studiujących w Agrze. Nic dziwnego – Delhi oferuje nieskończenie bogatsze życie kulturalne niż Agra, poza tym studenci nie mieszkają w akademiku, lecz dostają pieniądze na wynajęcie sobie stancji. Nie są to wielkie kwoty, ale jak się później przekonałem, zupełnie wystarczające, aby znaleźć w Delhi studenckie lokum znacznie przewyższające agryjski standard i co najistotniejsze, nie obwarowane przymusem wracania o ósmej do akademika, jak w przypadku kobiet w Agrze.
Tego dnia nie brakowało dramatycznych elementów. Okazało się, że autobus Kai wjechał w sam środek jakiejś bitwy pomiędzy dwoma wsiami. Przyczyną konfliktu było popełnione na członku jednej z osad morderstwo. Agresywni wieśniacy z metalowymi drągami w rękach zablokowali autostradę wiodącą z Agry do Delhi. Poza chęcią pomszczenia strat w wioskowej wspólnocie owocującą kolejnymi morderstwami, agresja owych ludzi bardzo łatwo mogła się obrócić przeciwko stojącym w tej blokadzie kierowcom i pasażerom. Wymienialiśmy z Kają telefony i byłem bardziej przerażony niż ona! W pewnym momencie przybyli policjanci, lecz uciekli widząc, iż też łatwo mogą paść ofiarą rozjuszonego tłumu. Dopiero obecność wojska zaczęła powoli moderować sytuację. Żołnierze przybyli w ostatniej chwili, gdyż rozjuszeni chłopi zaczęli już podpalać pobliskie budynki. Studenci z CIH zostali wyprowadzeni przez mundurowych z autobusu, który mógł stać się celem kolejnego ataku. Na szczęście nastąpiło jakieś przesilenie w napiętej sytuacji i po kilku godzinach przymusowego postoju studenci sansthanu mogli kontynuować swoją podróż. Odetchnąłem z ulgą, zaś Kaja dopiero na spokojnie zdała sobie sprawę z tego, w jak groźnej się znalazła sytuacji. Takie zagrożenia zdarzają się w Indiach dość często i nieraz przynoszą setki i tysiące ofiar. Spokojni i łagodni na co dzień Hindusi łatwo mogą zapłonąć gniewem i przystąpić do egzekwowania mniej lub bardziej wyimaginowanej sprawiedliwości na własną rękę. Nic w tym dziwnego. Kraj jest nadal w dużej mierze biedny, policji jest mało, sądownictwo kuleje, społeczeństwo pełne jest okrutnych nieraz podziałów, zarówno na gruncie majątkowym, jak i kastowym i religijnym.
Azad Bhawan znajduje się w kompleksie ICCR, Indian Council of Cultural Relations w dzielnicy zwanej Indraprastha od znajdujących się w Starym Forcie (Purana Qila) ruin, które być może skrywają pozostałości starożytnego miasta, pełniącego ważką rolę w legendach i rzeczywistej historii. Do Indaprasthy najłatwiej dostać się metrem, niebieską linią. Stacja jest bardzo malownicza. Widać z niej dwie fabryki, w tym jedną założoną na ciekawym, symetrycznym stanie. Niedaleko znajduje się koryto rzeki Jamuny, pięknie zalesione. Za zielenią wznoszą się mury Purana Qila z pięknymi kamiennymi altanami na ich koronie. Linia metra wznosi się tu całkiem wysoko, choć jeszcze dwie stacje wcześniej, w Mandi Haus, biegła pod ziemią. Jadąc dalej w kierunku wschodnim rampa znów opada, by na stacji Jamuna Bank dotknąć ziemi, gdzie znajduje się jedna z wielkich zajezdni i znów unieść się w górę, rozdwajając się na dwie popularne trasy, jedną do Noidy, a drugą do Anand Vihar. Aby zejść na ziemię, trzeba zejść dwa piętra niżej i wejść na pomost biegnący nad obwodnicą śródmiejską. Już na niej miniemy znów rampę metra i malowniczy kanał, nad którym pobudowały się nieczęste w centralnych partiach Delhi slumsy. Mieszkają w nich zapewne robotnicy z pobliskich fabryk. Slumsy przytulone do kanału wyglądają niezwykle malowniczo, choć zmysł węchu może czuć się pokrzywdzony w stosunku do oczu. Oczywiście owa malowniczość skrywa wiele nieszczęść, aż dziwnie o niej pisać. Gdy minie się już kanał, oczom ukazują się inne pejzaże. Nie sposób nie zauważyć wielkich siedzib Światowej Komisji Zdrowia, oddziału ONZ, albo Światowej Komisji do Spraw kobiet. Za eleganckimi budowlami wciąż czają się tam ścieżki, po których biedacy wracają do swoich doraźnie skleconych domów.
Po jakiś czterystu metrach pojawia się tablica pokazująca boczną drogę wiodącą do Azad Bhavan. Choć sama droga jest koszmarnie zaniedbana, znajdują się przy niej eleganckie audytoria otoczone ogrodami. Siedziba ICCR jest najbardziej okazałym z nich. Przy drodze znajdują się chodniki, lecz tylko szaleniec szedłby nimi po zmroku. Jak często w Indiach bywa, zamiast rur nieczystości odprowadzają rynsztoki doraźnie tylko zamknięte betonowymi płytami. Owe płyty są tam oczywiście popękane, czasem wręcz ich nie ma. Ktoś, kto nie uważa, łatwo może wpaść do płynących kilka metrów niżej ludzkich ekskrementów. Azad Bhavan okazał się pięknym kompleksem budynków zawierającym w jednym z bloków stosunkowo obszerną salę teatralno koncertową. Przy niej czekała na mnie Kaja, oczywiście naszej radości nie było końca. Kaja miała zatańczyć kathak wraz z grupą koleżanek ze studiów, do tego w momencie zjawienia się ministra spraw zagranicznych. Musiała zatem czekać w charakteryzatorni na jaskrawy makijaż, jakim przyozdabia się tancerzy, których mimika też pełni ważną funkcję w tańcu. Spotkałem tam też innych znajomych z agryjskiego instytutu hindi. Najbardziej wzruszyła mnie Czeszka, która zauważyła, iż z pewnością zagram na fletach, choć nie było tego w programie. Na wszelki wypadek wziąłem instrumenty, ale nie zakładałem iż dam krótki recital w tak ważnym miejscu. Jednakże Czeszka stwierdziła, iż jestem teraz stałym elementem ich szkoły i nie ma mowy o tym, aby mnie zabrakło w tak ważnej chwili. Jej czeski kolega, Filip, osobnik bardzo inteligentny i zdolny, podziękował mi za poszukiwania nauczyciela klasycznej muzyki hindustańskiej, jakie prowadziłem przez facebook. Spotkałem też oczywiście innych dawnych znajomych – Jorge i Anię. Ania też miała zatańczyć. W przeciwieństwie do mojej Kai jest ona blondynką i makijaż projektowany na kruczowłose Hinduski wyglądał na niej bardzo egzotycznie. A była ona ze wszystkich osób w grupie najbardziej doświadczoną tancerką.
W przerwie przygotowań zaproszono nas na lunch. Przeszliśmy labiryntem ogrodowych galerii i korytarzy, aby móc najeść się do syta daniami przygotowanymi z myślą o ważnych członkach rządu. Niektóre potrawy znałem, inne widziałem pierwszy raz w życiu. Jedne i drugie smakowały rewelacyjnie. Bardzo sympatyczne było spotkanie ze strażnikami Central Hindi Institute, którzy bardziej chyba niż wszyscy pozostali wzruszeni byli moim przywiązaniem do ich szkoły. Pogratulowałem im odwagi, jaką wykazali się po drodze. W przeciwieństwie do policjantów nie uciekli bowiem, lecz ze swoimi archaicznymi strzelbami bronili powierzonych ich opiece studentów. Mili, prości ludzie, kto wie, czy nie największe bogactwo Indii…
Wreszcie zaczęły się przemowy i występy. Otoczony wszelkiej maści elektroniką nagrywałem studentów sansthanu. A było na co popatrzeć! Dziewczyny ze Sri Lanki tańczyły fantastycznie wiele tańców. Chińczyk zagrał przepięknie na jednym z wielu instrumentów dętych swojego pięknego kraju. Czadyjczyk retorycznie wyrecytował wiersz o pięknie Indii. Kiedy przyszedł czas, abym zaczął nagrywać występ Kai, okazało się, że jednak mam wystąpić. Zostawiłem więc aparat i inne urządzenia Jorgemu i poleciałem na tył sceny. Zagrałem improwizacje na temat Diwali i muzułmanów w historii Delhi. Wcześniej wystąpiły dziewczyny, które widziałem tylko z boku. Jorge, który ze wszech miar przypomina tygryska z Kubusia Puchatka, zrobił wszystko nie tak jak trzeba. Zarówno ja, jak i Kaja z dziewczynami wypadliśmy mu z kadru setki razy. Mój koncert grały głównie moje nogi nakręcone na ukos. W dziedzinie chaotyczności mój meksykański przyjaciel jest naprawdę wielki. Hindusi są ledwo skromnymi uczniami przy nim. W każdym bądź razie zarówno z boku, jak i z szalonego filmiku widać było mimo wszystko, iż dziewczyny dokonały zadziwiających postępów, zaś choreografia była rozwinięta i dużo trudniejsza niż poprzednim razem. Po występach nastąpiły przemowy VIPów. Pokazano zdjęcia. Ucieszyłem się, iż wpisałem się w ów historyczny moment, zaś moja całkiem udana podobizna broniła piękna indyjskiej tradycji przejawiającej się poprzez (jak najbardziej słuszne!) szerzenie hindi. Jakiś oficjel, komentując z dumą zdjęcia, na mój widok stwierdził – „to oczywiście alghoza”. Alghoza, popularna w Pendżabie, Radżasthanie i w Pakistanie rzeczywiście przypomina rzymski komplet dwóch fletów, na którym grywam.
Po części oficjalnej nastąpił czas kolacji, tak pysznej, iż wciąż ją wspominam z uśmiechem na twarzy. Minister pogratulował mi występu i zwierzył mi się z tego, iż uwielbia sąsiedzkie wobec Polski Węgry, gdzie był niegdyś ambasadorem. Już prawie chciałem go prosić o przedłużenie wizy, ale tak się rozgadałem o Stefanie Batorym, że zapomniałem. Przy kolacyjnym stole rozmawialiśmy ze studentami z Delhi Central Institute of Hindi, wzbudzających zazdrość w studentach agryjskich. Cóż – mieszkanie na własną rękę, bez uciążliwego (i potrzebnego) nadzoru, oraz bogata oferta kulturalna Delhi nie dały w tym wypadku Agrze żadnych szans. Aczkolwiek starałem się pocieszyć moich agryjskich znajomych zapewnieniami, iż Agra jest też piękna i ma niepowtarzalny nastrój. Węgierka ze Słowacji, Anita, wyjaśniała mi z kolei, iż kobiety nie mają zbyt lekko w mieście Taj Mahalu. Bez przerwy zaczepiane nie mogą się nigdzie czuć swobodnie. Choć lubiłem i lubię rozmawiać po polsko – słowacku z Anitą, pomyślałem sobie nieco krytycznie, iż dziewczyny starające się wyglądać po hindusku, jak Kaja, nie mają podobnych problemów. Nie wyraziłem jednak owej myśli na głos, bo, patrząc z drugiej strony, niby dlaczego studentki, które przyjechały do Agry miałyby dla dobra świętego spokoju aż tak bardzo zmieniać swoje codzienne nawyki?
Pożegnanie z Kają jak zwykle napełniło nas ogromną tęsknotą. Niemal zabłądziłem wracając do metra, choć droga była całkiem prosta. Poczciwi strażnicy chcieli, abym pojechał wraz ze wszystkimi autobusem, lecz cóż, chciałem i musiałem zostać w Delhi. To był udany dzień. Oczywiście, jak na złość odbywały się w nim co najmniej trzy istotne wydarzenia muzyczne, lecz cieszyłem się z wieczoru spędzonego w ICCR. Propagowanie języka hindi to naprawdę ważna sprawa, a moja podobizna z „europejską alghozą” trafiła do propagujących akcję gazet i do uszu rozkochanego w Węgrzech ministra… Wracając metrem poczułem przypływ natchnienia i gdzieś koło stacji Pragati Maidan zacząłem pisać wiersz, jak na moje możliwości chyba całkiem dobry. Oczywiście wiersze, które publikuję na Hanumanie i na Facebooku stanowią naturalne rozszerzenie tych pamiętników. Jeśli prozie brakuje barw i nastrojów, absolutnie koniecznych do wyrażenia indyjskości, znajdziesz je w wierszach Czytelniczko (Czytelniku). Moja liryka wyprzedza żywioł opowieści o jakieś 2 – 3 tygodnie, gdyż wiersze są na bieżąco, zaś pamiętnik musi czekać na swoją kolej.
Moje zdrowie niestety miało się coraz gorzej, lecz na otarcie łez czekała mnie miła niespodzianka. W India Habitat Center odbywają się różne cykle koncertowe. Jak już pisałem, najbardziej regularnym z nich jest HCL Series. Najbardziej intrygującym od strony artystycznych odkryć jest Raag Rang, prezentujący młodych i niezwykle utalentowanych artystów. Tym razem zaprezentowano melomanom sitarzystkę Supriyę Shah i śpiewaczkę Nirali Kartik.
Ucieszyłem się widząc kobietę – instrumentalistkę na scenie. Oczywiście jest wielka skrzypaczka N. Rajan, zdarzają się też nawet pakhaładżystki i tablistki, jest sarangistka, córka wielkiego Rama Narayana, lecz przewaga mężczyzn w tym względzie jest druzgocząca. Supriya jest wnuczką w nauczaniu pandita Raviego Shankara. Obok postaci najbardziej znanego poza Indiami mistrza Sangeety narosły różne kontrowersje. Niektórzy melomani z Zachodu, widząc różne płyty Shankara powstałe w trakcie promocji kultury indyjskiej w USA kręcą na tego mistrza nosami. Niesłusznie. Sztuka Raviego Shankara nie pozostawia żadnych wątpliwości. Jest on jednym z największych muzyków Subkontynentu znanych fonografii, który zasłużenie nosi tytuł Bharat Ratna, „Legendy Indii”, przyznany jedynie kilku poza nim muzykom. Nikt tak jak on nie przyczynił się do rozpowszechniania klasycznej muzyki indyjskiej i jeśli teraz o niej piszę, to tylko dzięki niemu. Nie spotkałem w Indiach ani jednej znającej się na muzyce osoby (z wielkimi muzykami włącznie), która odmawiałaby wielkości geniuszowi z Benaresu. Poza Asadem Ali Khanem to właśnie Shankar jest piastunem najbardziej wyrafinowanych i starożytnych tradycji instrumentalnych Indii Północnych. Odziedziczył je po wielkim Allauddinie Khanie, który uczył się na mogących się poszczycić najgrubszymi korzeniami dworze w Rampurze 40 lat. Yehudi Menuhin nazwał Raviego Shankara „żyjącym Mozartem”. I miał rację. Rzeczywiście dane mu było przyjaźnić się z geniuszem na miarę Mozarta, tyle że obracającym się w kręgu innej cywilizacji.
Priya Shah zagrała w Shankarowym stylu, ale zmienionym przez jej własną osobowość. Nie od razu zrozumiałem w pełni jej wyrafinowaną eksplorację ragi. Zdrowie i dzikie mikrofony Habitatu znacznie osłabiły moje wrażenia związane z pierwszym kontaktem ze sztuką sitarzystki. Na szczęście, na użytek moich badań nagrywam koncerty, więc mogłem jeszcze po wielokroć przesłuchać jej wykonanie i za każdym razem podoba mi się ono coraz bardziej. Cóż można w nim znaleźć? To co u Shankara. Wybitną wyobraźnię melodyczną, piękny i głęboki, nawiązujący w pełni do veeny i drupadu dźwięk, doskonałe wyczucie rytmicznej pulsacji, czystość formy przy całej jej złożoności. Tego dnia miałem też do czynienia ze świetną publicznością. O ile często siedzę na koncercie w tłumie straszliwych, chamskich parweniuszy, o tyle tym razem westchnienia zachwytu padały w ciszy i we właściwych momentach. Nikt nie żarł na koncercie orzeszków, czy kukurydzy, nie odbierał telefonów komórkowych, nie grzebał w ustawionych przed cudzym nosem zagrzybiałych stopach. Uwielbiam Hindusów, lecz na koncertach bywa różnie ze statystycznym odbiorcą. Oczywiście zawsze zdarzają się osoby wrażliwe, lecz niekiedy przeważa horda barbarzyńców nie umiejących uszanować celu, w jakim zjawili się na koncercie. Z pewnością to samo można by rzec o Europejczykach, lecz Hindusi są bardziej szczerzy w swojej ekspresji i rzadko ją tłumią. Nie kryją łez, nie kryją zachwytu czy radości, nie kryją dumy związanej z sukcesem, ale też nie starają się retuszować chamskości, jeśli jest im z nią dobrze. Bawi mnie zawsze sposób siadania niektórych tego typu osób, które są w stanie połamać krzesło i niemal położyć się na sąsiadach, byle by im było wygodnie. Ale zawsze dodaję sobie wtedy w myślach, iż z tej społeczności wyrosła ta piękna muzyka. Być może chamskość też jest składnikiem mieszaniny przeradzającej się w końcu w ragę. Bardzo dziwna myśl, ale coś w niej może jest. Hindusi są w dużej mierze arystotelikami. Ich zdaniem piękno powstaje z różnych elementów, brzydkich i ładnych. Dopiero wzajemna równowaga sprzeczności tworzy właściwą sztuce harmonię. Czyż ich bogowie nie mają zwykle dwóch oblicz – wspaniałego i odrażającego? Taka jest Durga, Kali, Parwati, taki jest Sziwa, a nawet Wisznu miewa też postać Narasimhy, człowieka – lwa rozszarpującego na strzępy Asurę.
Drugą artystką występującą tego dnia, czyli 25 listopada 2010 roku, była Nirali Kartik. Jej mistrzem jest wielki i bardzo kontrowersyjny pandit Jasraj, należący z przedwcześnie zmarłym starszym bratem do nieco samozwańczej Mewati Gharany. Ma on wysoce eksperymentalny stosunek do sztuki ragi i zmienia w niej niemal wszystko. Czyni to jednocześnie w nieco disnejowski, jak i wysoce wyrafinowany sposób. Obok skrajnej naiwności w jego wykonaniach znajdziemy wysokiej próby wysmakowanie, którego nie są w stanie dostrzec osoby kierujące się tylko pozorami. Sztuka Jasraja stanowi w pewien sposób analogię do udanych filmów hollywoodzkich. Pewne elementy kiczu, które zdarzają się nawet w fimowych arcydziełach natychmiast zamykają oczy „znawców” należących do swoistego gatunku mądrych na siłę. O filmach kazała mi pomyśleć również wyjątkowa uroda śpiewaczki, a w hollywoodzkich dziełach grają świetnie aktorki, które rozpoczęły swoją karierę od tytułu „Miss Universum” przecząc niesłusznej teorii, jakoby za urodą ciała szedł w parze brak inteligencji. Owa hipoteza wyrasta zapewne z odrzucającego cielesność chrześcijaństwa, którym bywamy przesiąknięci do szpiku kości. Hindusi uważają, jak najbardziej słusznie i podobnie jak Starożytni Grecy, iż często piękno idzie w parze z talentem. Z pewnością w przypadku Nirali Kartik tak właśnie się stało. Zaskoczył mnie bardzo niski głos śpiewaczki. Zachwyciło mnie drupadowe wnikanie w jakości śpiewanych dźwięków. Nirali okazała się mniej szokująca od swojego mistrza w sposobie budowania ragi, lecz lekkość z jaką wyśpiewywała wszelkie interwały, pasaże mikrotonowe, zdobienia, były jak najbardziej jasrajowe. Natychmiast po koncercie starałem się dowiedzieć o niej jak najwięcej z sieci. Tego dnia zepchnęła ona w moim odczuciu na plan dalszy swoją koleżankę, sitarzystkę (która też była urodziwa, ale nie aż tak!), ale nagrania przywróciły równowagę ocen i sądzę, iż obie artystki mają przed sobą wspaniałą przyszłość. Wieczór w Habitacie był bardziej niż udany. Gdy bowiem idę na koncert znanego mistrza, otrzymuję w zamian wspaniałą muzykę. Tym razem wielkim artystycznym kreacjom towarzyszyły słabo jeszcze znane nazwiska młodych artystek. Miałem do czynienia z przyszłością klasycznej muzyki indyjskiej i oczywiście cieszyłem się.
Mina mi nieco zrzedła w drodze do metra. Choć głowę miałem nadal wypełnioną cudownymi nutami (a raczej swarami), resztą mojego ciała szarpały dreszcze. Faktem jest, iż było zimno, choć oczywiście wobec polskiej zimy ciężko mówić o delhijskim późno listopadowym oziębieniu. Lecz my posiadamy w Polsce piece, kominki, CO i co tam jeszcze. Hindusi zaś mają wiatraki lub AC na lato, zaś na zimę nie posiadają żadnych zabezpieczeń. Swego czasu moja przyjaciółka z Polski, Anita, skarżyła się na uciążliwy chłód towarzyszący jej zimą w hiszpańskiej Grenadzie. Wiadomo, że Grenada to nie Moskwa, ani nawet nie Warszawa. Jednakże kilkumiesięczne spędzanie nocy w temperaturze około 12 stopni potrafi stać się bardzo uciążliwe, jeśli nic z tym nie można zrobić. A nie można…
Surowy klimat Indii, wszelakie biologiczne i niebiologiczne zanieczyszczenia sprawiają, iż niemal każdy, kto przebywa na dłuższy czas w tym kraju, a nie jest przyzwyczajony do jego mikrofauny i klimatu, musi się rozchorować. To właśnie dlatego Anglicy zagospodarowali i (lub) stworzyli takie kurorty jak Simla, Landour, Mussoorie, Dardżyling etc. Dla nich pobyt na Subkontynencie był karą i (lub) poświęceniem. A ja najwidoczniej zbytnio się przejąłem ich historią…
(ciąg dalszy nastąpi)
Przeczytaj inne rozdziały Indyjskiego dziennika – kliknij tutaj