Shimla. Dziennik indyjski 63

 

 

   Letnia stolica Brytyjskich Indii to nie byle co… Brytyjczycy wyjeżdżali do kraju dawnych Bharatów ryzykując utratę zdrowia i oderwanie od głównych centrów ich cywilizacji. Nagrodą były dla nich ogromne zyski, na jakie trudno było liczyć w Londynie. Mieli zatem środki, aby czynić swoje życie na Subkontynencie znośniejszym. Miejsca, gdzie najczęściej przebywali, takie jak Kalkuta, Madras, Bombaj, Mussoorie i Shimla, wypełniały się zatem elegancką willową architekturą, starannie zaprojektowanymi deptakami i parkami miejskimi.

   Nazwa Shimla wywodzi się od Shyamala Devi, jednego z wcieleń przyodzianej w czaszki bogini Kali. Jej świątynia stała tutaj zanim w roku 1819 Brytyjczycy przejęli te tereny po zwycięskiej dla nich Wojnie z Gurkhami. W tym momencie nie mogę nie wspomnieć mojego znajomego Nepalczyka z Ganga Nivas, Rajkumara, który z dumą zawsze podkreślał, iż przynajmniej w jego kraju cenieni za swe umiejętności na polach bitew Gurkhowie zdołali utrzymać dość duży zakres autonomii. Tereny górskie były atrakcyjne dla szukających wytchnienia przed palącym słońcem Subkontynentu najeźdźców, dlatego już w roku 1822 Szkot Charles Pratt Kennedy wzniósł w Shimli pierwszą letnią rezydencję. Był on oficerem Bengalskiej Artylerii. Za jego pomysłem podążył Pierwszy Earl Amherst, Wiliam Amherst, który był Gubernatorem Indii w latach 1823 – 28. Wcześniej pełnił on między innymi funkcję Nadzwyczajnego Ambasadora w Chinach, gdzie jednakże nie zgodził się na poniżającą jego zdaniem ceremonię prezentacji przed cesarzem i nie wypełnił swej misji. Jego chińska przygoda nieomal nie skończyła się tragicznie, gdyż jego statek rozbił się u wybrzeży Korei. W końcu zdołał się dostać wraz z innymi rozbitkami na statek Batavia, który wracał przez wyspę Świętą Helenę, gdzie dumny brytyjski arystokrata dokonał w roku 1817 licznych wywiadów z więzionym tam Napoleonem.

 

 

   Podczas swojego gubernatorstwa Lord Amherst zaangażował Koronę w Pierwszą Wojnę Birmańską, która przyniosła Brytyjczykom stosunkowo drobne zdobycze terytorialne, za cenę 15 tysięcy poległych i 13 milionów funtów sterlingów, co na owe czasy było sumą wręcz niewyobrażalną. Transfer tak gigantycznej kwoty z banków brytyjskich w Indiach, jak i podniesienie podatków na Subkontynencie wywołały ogromny kryzys. Przed oczekiwaną przez wielu dymisją uratowała Lorda jego wysoka pozycja i związane z nią kontakty. Tym niemniej dla Shimli odegrał on pozytywną rolę, osadzając tam pierwszy letni obóz wojskowy w roku 1827.

  Następca krnąbrnego arystokraty, Lord Wiliam Bentinck, był już szczerze zakochany w rodzącej się, kurortowej miejscowości. Swoją drogą, chciałbym kiedyś dotrzeć do opinii Hindusów na temat białych sahibów osiedlających się w górskich ostępach. Z pewnością pogoń za tak chłodnymi i odludnymi miejscami nie wydawała się oczywista rdzennym mieszkańcom XIX wiecznych Indii.  Wcześniejsza kariera Lorda Bentincka obejmowała wojny prowadzone z wojskami i sojusznikami Napoleona w Italii, gdzie jego postawa nie była jasna dla rządu Imperium Brytyjskiego, jako że lord sympatyzował ze zrodzonymi pod wpływem Napoleona dążeniami mieszkańców Włoch do zjednoczenia i otrząśnięcia się z ciemnych, katolickich monarchii zatruwających dawną ojczyznę renesansu. O ile działalność antykatolicka nie przeszkadzała bynajmniej anglikanom, o tyle drażnić musiało rząd Wielkiej Brytanii propagowanie rewolucyjnego ducha zrodzonego we Francji i nie zatartego całkiem przez samozwańczego cesarza z Korsyki.

   W Indiach nowy gubernator prowadził politykę westernizacji Hindusów, walczył też o modernizację kolonii, opierając się na ideach związanych z utylitaryzmem. Był on jednym z najbardziej zasłużonych w walce z nieludzkim obrzędem sati, czyli palenia wdów na stosie. Jednocześnie nie miał on żadnego sentymenty do indyjskiej przeszłości i zamierzał zburzyć Taj Mahal, by wykorzystać materiał z niego w „lepszym celu”. Powiada się, iż udało mu się przetopić gigantyczne działo Wielkich Mogołów, przechowywane w Agra Forcie.

   O Shimli pisał w ten sposób do pułkownika Churchilla: „Shimla znajduje się tylko o cztery dni marszu od Ludhiany, jest zatem łatwo dostępna i zapewnia miłą ucieczkę przed spalonymi równinami Hindustanu”. Jego następca, Sir John Lawrence, pierwszy „Viceroy of India”, zdecydował się przenosić centrum administracyjne kolonii z Kalkuty do oddalonej o ponad 1000 mil brytyjskich Shimli. Tytuł Wicekróla Indii zrodził się po stłumionym przez Brytyjczyków Powstaniu Sipajów, które do dziś przez niektórych historyków nazywane bywa niesłusznie „Buntem Sipajów”. Wtedy to Kolonia Indyjska przeszła bezpośrednio pod władanie królowej brytyjskiej. Sir John Lawrence uczynił Shimlę letnią stolicą Indii już na początku swojego panowania, czyli w roku 1864. Gdy weźmiemy pod uwagę jego główne zajęcia jako Wicekróla, nie będzie to dziwne. Sir John Lawrence stłumił bowiem dwa powstania Sikhów w Pendżabie, za co nazwano go „zbawcą Pendżabu”. Pendżab położony jest bardzo blisko Shimli, zatem używanie jej zdrowego klimatu dla potrzeb rannych żołnierzy okazało się oczywiste. Za panowania sir Johna Lawrence obudził się też Afganistan, również położony względnie blisko Shimli, a w każdym bądź razie znacznie bliżej, niż Kalkuta. Czasowe przenoszenie całej administracji do Shimli nie było zatem w czasach sir Johna li tylko fanaberią i wygodnictwem, ale miało całkiem realne podstawy strategiczne.

 

 

   Lord Lytton, Wicekról w latach 1876 – 1880 zajął się na serio urbanistyką Shimli, której tkanka miejska narastała do tej pory zupełnie chaotycznie, stanowiąc w dużej mierze plejadę porozrzucanych w leśnych odstępach imponujących willi, kilku obozów wojskowych, oraz paru osiedli i bazarów rdzennej ludności, która oferowała swe usługi białym sahibom.  Lytton zburzył między innymi Górny Bazar i wzniósł na jego miejscu Ratusz, Bibliotekę, Teatr i wiele innych budowli użyteczności publicznej, dbając o to, by ta część Shimli nabrała w pełni europejskiego charakteru. Jednocześnie zaczął też wznosić Viceregal Lodge, dla siebie i swoich następców.

   W okresie brytyjskim stała się zatem Shimla nie tylko letnią stolicą, ale też całoroczną stolicą Pendżabu, jak też i siedzibą głównego sztabu Armii Indyjskiej. Mieszkało tu też wielu emerytowanych żołnierzy i zwłaszcza wdów po nich, co sprawiało, iż  – jak pisał jeden z jej mieszkańców, sławny wiktoriański pisarz Kipling – „miasto miało reputację frywolnego, plotkarskiego i rozmiłowanego w intrygach”. Owi frywolni plotkarze poruszali się zazwyczaj po Shimli w lektykach, lub na wózkach, stanowiący swoisty rodzaj ryksz bez roweru. Dbano przy tym, aby ubrać swoich tragarzy w najbardziej niezwykłe i barwne stroje, przenosząc rokokowe liberie do pierwszej połowy XX wieku.

   Nasz tragarz nie wyglądał aż tak niezwykle. Był on starszym mężczyzną z Kaszmiru, stanu, gdzie na skutek ciągłych wystąpień separatystów i zagrożenia pakistańskiego, panowało bezrobocie i nędza. Z Kaszmiru do stolicy Himanchal Pradesh nie było jakoś szczególnie daleko, albo też wszędzie z Kaszmiru było daleko, zaś Shimla była jednym z pierwszych zasobnych miejsc na jakie można się było natknąć po długiej wędrówce przez ciągnące się na obszarach większych od Polski, wysokie góry. Tragarzowi towarzyszył naciągacz, również pochodzący z Kaszmiru, lecz całkiem młody. Okazał się całkiem miłą i bezinteresowną osobą. Zapewne jedynym jego zyskiem w tej operacji było odebranie drobnej prowizji od właścicieli hotelu, do którego w innym razie z pewnością nie trafilibyśmy, tak samo jak większość osób wysiadających na stosunkowo nisko położonym dworcu w Shimli. Szliśmy w tym towarzystwie całkiem długo. Przebywszy wypoczynkową bazę wojskową, o pięknej, romantycznej architekturze, z zielonymi dachami, wieżyczkami i balkonami, znaleźliśmy się na głównym deptaku Shimli, czyli The Mall. Otoczyły nas tam neokolonialne, barwne kamienice, w których nadal funkcjonowały eleganckie i drogie sklepy, oraz restauracje. Nie mieliśmy jednak wiele czasu aby się im przyjrzeć, szliśmy bowiem w górę tej alei, do The Ridge, czyli głównego placu Shimli, nad którym dominował masywny, neogotycki Christ Church. Był to drugi co do dawności kościół Północnych Indii, zaś jego budowa została ukończona w roku 1844. Dla porównania warto wspomnieć, iż najstarsze neogotyckie kościoły w Polsce powstawały po roku 1860, to samo dotyczy tzw. Ziem Odzyskanych, z Wrocławiem, Legnicą i Szczecinem. Shimla była zatem bardziej nowatorska w europejskich modach architektonicznych, niż Środkowa Europa, co nie dziwi, zważywszy na to, iż założyli ją Brytyjczycy, będący w dużej mierze twórcami romantyzmu i neostylowych nurtów w architekturze jemu towarzyszących.

   Christ Church nie był wcale wielki, ale dzięki surowości bryły i masywności pinakli i przypór dostojnie dominował nad The Ridge, którego brzegi zamykały barwne, żeliwne altany. Nawet tutaj czuło się silną obecność drzew, które rosły do gigantycznych rozmiarów. Wiele było dębów, co zbliżało przyrodę Shimli do europejskiej, co zapewne podobało się twórcom miasta. Obok dębów rzucały się w oczy pinie i rododendrony. Po powrocie do Wrocławia, zielonego miasta słynącego z licznych i wielkich pomników przyrody, odkryłem, iż wszystkie majestatyczne wrocławskie drzewa zmalały po niezatartych w mojej pamięci spotkaniach z gigantami z indyjskich i lankijskich gór. Przy samych alejach rosło też wiele platanów, które były dla indyjskich turystów nader egzotyczne.

 

 

   Tymczasem szliśmy dalej. W okolicach niewielkiej, ale malowniczej biblioteki miejskiej w stylu Tudorów zbliżyliśmy się pod sam kościół, którego romantyczna, malownicza sylwetka nie mogła nie kojarzyć się z opowiadaniami E.A. Poe. Z tabliczki przy kościele dowiedziałem się, iż liturgia odprawiana jest w nim po angielsku i w hindustani. Owo „hindustani” bardzo mnie zaciekawiło – czyżby twórcy tej tabliczki chcieli uniknąć podziału na urdu i hindi, gdyż indyjscy chrześcijanie wywodzą się z oby tych środowisk językowych?

   Mieliśmy do pokonania jeszcze jakieś 100 metrów w górę malowniczymi schodami. Pięliśmy się zboczami wzgórza Jakhoo, na którym wznosiła się świątynia Hanumana, również starsza od samej Shimli i wciąż stanowiąca główny temat lokalnych pielgrzymek. Nie doszliśmy jednak do niej, lecz zatrzymaliśmy się przy dużym hotelu położonym na wysokości około 2500 metrów n.p.m. . Podobnie jak w Mussoorie, okna i drzwi naszego pokoju wychodziły na rozległą panoramę gór i miasta, która była tak zachwycająca, iż ciężko było się ruszyć. W pokoju nie było wiatraka, co początkowo nas zdziwiło, lecz szybko się przekonaliśmy, iż w na tej wysokości w Indiach nie jest potrzebny. Noce były nawet całkiem chłodne, temperatura spadała wtedy poniżej 20 stopni (a nie jak w Delhi do 30 – 38 stopni).

   Gdy wyruszyliśmy zwiedzać miasto, przeraziła mnie informacja o całkowitym zakazie palenia na ulicach. Musiałem się zatem kryć, tak samo jak na Sri Lance, jednakże nie było z tym problemu, gdyż z The Mall w tej jego części spadały strome schody wiodące na pełen surrealistycznych kamienic Dolny Bazar. Nasze badanie Shimli zaczęliśmy od neostylowego teatru, oraz dwóch ratuszów położonych na The Ridge i przy początku The Mall. Były to wspaniałe, łączące w sobie cechy gotyku i szwajcarskiej willi budowle. Dzień nabierał rozpędu i otaczało nas coraz więcej ludzi, choć mieliśmy się przekonać, iż Shimla jest modna głównie w weekendy, do tego też są dostosowane dojeżdżające tu pociągi, pozwalające przespać się w drodze z Delhi, czy innego miasta w pobliżu i nad ranem znaleźć się w tym pięknym i uwielbianym przez Hindusów kurorcie.

  Gdy poszliśmy wijącymi się drogami w górę od The Mall, odkryliśmy tam całe morze wspaniałych willi i ogrodów, związanych zazwyczaj ze znaczącymi dla historii Brytyjskich Indii postaciami. W przeciwieństwie do Mussoorie część z tych budowli była już niemal zrujnowana, ciężko bowiem było utrzymać przy życiu wszelkie drobne, finezyjnie rzeźbione w drewnie elementy dachów, małe wieżyczki, wykusze etc. Widać było, iż pierwsi mieszkańcy tych rezydencji byli zapalonymi romantykami, którym nieobca była Norymberga z muzycznych arcydzieł Wagnera, czy poetyckie obrazy Włoch zawarte w mniej monumentalnych dziełach Mendelssohna i Liszta. Romantyczne ogrody, mniejsze i większe, wplatały się w bogatą, okoliczną przyrodę w sposób niezwykły, zaś ich zaniedbanie dodawało im tylko uroku i jeszcze bardziej rozmywało granice między bogactwem rzeczywistości i barwnymi skarbcami marzeń. W to wszystko została wciśnięta świątyńka Kali, oznaczona jako główna atrakcja dla indyjskich turystów, dla których w większości zwiedzanie nowych miejsc musiało mieć coś z pielgrzymki do miejsc nawiedzanych przez bogów.

   W pierwotnej, brytyjskiej Shimli nie było żadnych świątyń poza dwoma istniejącymi tu wcześniej – Hanumana i Shyamala Devi. Sądząc po zdobytych przeze mnie informacjach z przeszłości, główne części Shimli, „Królowej Wzgórz” jak nazywali ją Brytyjczycy (mając w myślach też ukłon w stronę królowej Wiktorii,  symbolicznej matki całej epoki), były zamknięte dla Hindusów. Żołnierze niżsi rangą odpoczywali w tym mieście, dostając po prostu pieniądze na mieszkanie, jedzenie i służącego, których to musieli załatwić sobie na własną rękę. Najpewniej jednakże przebywali oni na Niskim Bazarze, w owych niezwykłych, niepotykanych nigdzie indziej wysokogórskich kamienicach. Elegancja unosząca się nad ich głowami, w postaci The Mall, nie była dla nich dostępna. Bazy wojskowe mieściły się pomiędzy tymi dwoma światami. Oczywiście oficerowie, bez wyjątku ludzie biali, mieli zapewnione zakwaterowanie w pięknych willach, a najbardziej znaczący wśród nich mieli po prostu swoje letnie rezydencje w mieście. Do strefy zakazanej mieli oczywiście dostęp tragarze i, rzadziej, pełniący niższe funkcje służący, bowiem dobrze sytuowani Brytyjczycy woleli się otaczać służbą pochodzenia europejskiego, co uzmysłowiło mi zdjęcie pokazujące wielki piknik służby arystokracji, gdzie na próżno byłoby szukać rdzennego Hindusa.

 

 

   Obecnie jednak Shimla należała do Hindusów, co zmieniało jej charakter powoli i cierpliwie. W przeciwieństwie do Mussoorie, nowa architektura wciskała się tutaj w różne miejsca, niekiedy bez litości usuwając z drogi zabytkowe pamiątki dawniejszej epoki. Na szczęście wciąż było ich bardzo wiele.

   W zabawny sposób zmieniały się też nazwy. Dawne skrzyżowanie najbardziej reprezentacyjnych alei porzuciło swoje dawne miano i przyjęło równie dawne, ale jak najbardziej potoczne – „Scandal Point”, czyli „Miejsce Skandalu”. Rzeczywiście, nie brakowało tutaj sensacji towarzyskich. Shimla doby kolonialnej aż roiła się od młodych wdów (i niekoniecznie wdów), oraz odpoczywających tutaj żołnierzy, niektórych majętnych i szlacheckiego pochodzenia. Tutaj też zjeżdżali się co roku na lato ludzie najważniejsi w Brytyjskich Indiach, łącznie z Wicekrólem i ministrami. Jako, że Shimla była stosunkowo niewielka, każdy, kto miał dostatecznie wysoką pozycję społeczną, bądź też roztaczał wiele uroku osobistego (nie będąc jednakże przy tym zupełnym obszarpańcem) mógł uprawiać lobbing na różnych mniej, lub bardziej formalnych przyjęciach, herbatkach etc. W przypadku rządu indyjskiego zawsze przepływały gigantyczne kwoty pieniędzy, nad którymi metropolia miała dość niską kontrolę. Większy dekolt, odśpiewana ładnym głosikiem pieśń Schuberta, oraz trzymane w wiktoriańskiej tajemnicy bardziej jeszcze intymne talenty, mogły zapewnić niejednej lady spokojną przyszłość, piękny dom, a nawet awans w sztywnej strukturze wiktoriańskiego społeczeństwa. Plotki prawdziwe i urojone były zatem chlebem powszednim dla częstokroć znudzonych i znużonych orientem Wyspiarzy.

   Oczywiście wielu z tych ludzi, o czym świadczą powieści Thackeraya, Dickensa, czy Conana Doyla chciało wrócić do domu, lecz nie było to takie proste (oczywiście za wyjątkiem takich vipów jak Wicekról Indii etc.). W metropolii na przybyszów z kolonii patrzono kątem oka, podejrzewając ich o przejęcie „dzikich obyczajów” autochtonów, a także o naciągane pochodzenie. Indyjski Brytyjczyk w Anglii musiał zatem szastać na lewo i prawo pieniędzmi, aby kupić sobie na powrót uznanie społeczne, lub też wkręcić się w wyższe kręgi arystokracji, co również oznaczało spore wydatki. Shimla zatem kipiała od intryg, zwłaszcza iż ktoś dostatecznie uparty mógł rzeczywiście liczyć na sukces, byleby tylko miał europejskie korzenie. Nawet podczas największych kryzysów, pieniędzy w kieszeniach wielkich biznesmenów i polityków nie brakowało, nędza dotykała bowiem tylko autochtonów, czasem odciskając się też na niskich rangą brytyjskich żołnierzach i na przykład korpusie technicznym, zatrudnionym w kolejnictwie i innych pracach inżynieryjnych, gdzie rdzennym mieszkańcom Indii brakowało jeszcze umiejętności.

  Następnego dnia wspięliśmy się na wzgórze Jakhoo, gdzie przyciągał nas z daleka wielki monument boga małpy, pomalowany na czerwono. Aby wyruszyć drogą nad naszym hotelem trzeba było wypożyczyć kij na małpy. Nie brakowało ich w Shimli, nie tylko makaków. Jednakże sławna świątynia Hanumana, gdzie pielgrzymi dokarmiali lud swojego boga, przyciągała ich całe mnóstwo. Stada makaków walczyły między sobą i biada temu, kto niechcący dostał się na pole bitwy… Ale też nasi nie tak dalecy kuzyni nie byli zbyt przekonani do gatunku Homo sapiens, zdarzały się zatem przejawy agresji z ich strony, zaś dorodny małpi samiec był potencjalnie dużo groźniejszy od dużego nawet psa. O niewyrównanych rachunkach na linii człowiek – małpa przekonywaliśmy się z Kają, próbując robić zdjęcia. Choć nie mieliśmy lampy błyskowej, wywoływało to nieodmiennie agresję naszych modeli, które niekiedy potrafiły długo podążać ślad w ślad za nami czekając na stosowną chwilę do ataku. Być może chodziło o próby porwania aparatu za okupem.

 

 

   Ścieżka wiła się pięknie i malowniczo w pierwotnej górskiej dżungli. Na jej początku towarzyszyły nam jeszcze pobrytyjskie domy, piękne i malownicze. Polubiłem bardzo nie tylko wille, ale też małe manufaktury, występujące w Shimli w różnych miejscach, mające w sobie jeszcze coś z holenderskiego baroku. Ot, takie urozmaicone, niderlandzkie skrzyneczki z okuciami wplecione w pejzaż. Niektóre z owych budynków pełniły też z pewnością funkcję mieszkań dla służby i małych powozowni.

   Spod korzeni wielkich i majestatycznych drzew wybiegały ku nam prawdziwe tłumy makaków. Niektórzy Hindusi karmili je, pomimo porozwieszanych wszędzie po Shimli komunikatów „nie dokarmiać małp”. W końcu tu, w drodze do świątyni, makaki były przede wszystkim potomkami armii boskiego Hanumana… Te inteligentne i raczej na pewno świadome zwierzęta były w nieuniknionym konflikcie z człowiekiem. Ludzie sprowadzający się do Shimli zajmowali ich siedliska, tak jak wszędzie w Indiach. Małpy reagowały na to raczej wrogim stosunkiem do ludzi. Nie raz zdarzało się widzieć, jak próbują zniszczyć jakiś budynek, lub wywlekają przez czyjeś otwarte okno ubrania, aby rwać je na strzępy i rozwlekać na wysokich drzewach. Przypadkowe karmienie makaków zacierało na moment dystans pomiędzy dwoma gatunkami naczelnych, jednakże z dłuższej perspektywy tylko zaogniało konflikt.

  Koniec naszej trasy był pokryty zadaszoną galerią, na której kotłowały się małpy. Trwała właśnie walka pomiędzy dwoma stadami. Parę niezależnych samic ostentacyjnie podkreślało swoją neutralność, iskając się na schodach. Iskanie, to zdaniem wielu biologów, poprzednik plotki, z której wyrósł nasz język. To pierwotny, prymitywniejszy sposób nawiązywania kontaktów i odnawiania sojuszy w obrębie większej społeczności. Zapomniałem zatem o znajdującej się na górze świątyni i przyglądałem się z uznaniem zjawisku, które przyczyniło się do powstania języka. Gdy obserwowani zaczęli na mnie niedwuznacznie szczerzyć zęby ruszyłem dalej. Świątynię poprzedzał wielki posąg Hanumana, wyrastający na jakieś około 30 metrów z leśnego poszycia. Rzeźba była w konserwacji, oplatały ją zatem rusztowania, z których robotnicy pokrzykiwali do siebie wesoło. Lokalne legendy powiadały, iż w tym właśnie miejscu Hanuman zgubił sandał, tudzież zatrzymał się na chwilę w swej powietrznej drodze z Lanki, którą odbywał dla zerwania leczniczych ziół. Na Lance czekali na niego ranni z armii Sugriwy i Ramy. Ostatecznie małpi bóg zerwał całą górę i znalezienie ziół pozostawił czekającym na niego na Lance. Aby odbyć tak długą, napowietrzną podróż przybrał wielki rozmiar, co starali się uwiecznić twórcy monumentu. Niestety, zapomnieli o stopach tej legendarnej postaci. Były one bose, jak zatem Hanuman mógł zgubić sandała… Zdziwiony tym brakiem artystycznej konsekwencji niemal dałem sobie wyrwać z rąk telefon, w porę jednak odrzuciłem od siebie kosmatego napastnika.

   Za wielkim posągiem wznosiła się świątynia. Miała ona dziwny kształt. Przypominała mały, drewniany chiński pawilon, nawet rzeźby w niej miały w sobie coś chińskiego, choć oczywiście poświęcone były Hanumanowi. Przestrzeń wokół świątyni nie zmieniła się zanadto od prawie 200 lat – z wtedy pochodziły pierwsze realistyczne, angielskie grafiki przedstawiające to miejsce, gdzie tak jak i teraz roiło się od małp. Być może to tutaj Kipling zainspirował się do swoich pięknych opisów opuszczonych świątyń, przejętych we władanie przez małpy, które mogły przerazić chórem swoich głosów i zwisającymi wszędzie z gałęzi wyszczerzonymi na niechcianego intruza pyskami.

 

 

   Tematyką sensacyjnych plotek w brytyjskiej Shimli byli też biali, którzy ulegli Indiom na tyle mocno, iż zaczęli przejmować obyczaje autochtonów i fascynować się ich kulturą. Szczególną atrakcją był chyba ekscentryczny francuski arystokrata, który uparł się być joginem, choć sądząc po jego stroju i jogicznych obyczajach, był on raczej po prostu ekscentrycznie egzotyczny. Jego wygląd i obyczaje szokować musiały tubylczą ludzkość nie mniej, niż białych.

   Wokół świątyni powstało kilka nowszych pawilonów o niewiadomym dla mnie przeznaczeniu, wszystko zaś zostało powiązane ze sobą niskim murkiem biegnącym brzegiem platformy, na której wznosiła się całość. Długo jeszcze podziwialiśmy górskie widoki, zanim zdecydowaliśmy się zejść.

 

 Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego  

 

 

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

ten − one =