Dzisiaj tytuł mojej recenzji jest chyba typowym clickbaitem, ale nie miałem wyboru, gdyż mimo swojej malowniczości oddaje on moje recenzenckie przeżycia z koncertu Kwartetu im. Karola Szymanowskiego i włosko-niemieckiej pianistki Sophie Pacini. Cały koncert był ciekawy, czegoż innego zresztą można było się spodziewać po znakomitych kameralistach, znanych doskonale melomanom z całego świata. Również Sophie Pacini idzie po coraz bardziej znanych wytwórniach płytowych (streamingowych?) jak burza. I to właśnie współpraca pianistki i kwartetu w Dvořáku wywołała we mnie szczególną kumulację dobrych, muzycznych wrażeń. Ale zacznijmy od początku.
Koncert w Sali Czerwonej wrocławskiego NFM (9.06.22) rozpoczął się, niezgodnie z zamierzonym wcześniej planem, od III Kwartetu smyczkowego op. 94 Benjamina Brittena. Publiczność dopisała tłumnie, do tego nie brakowało w niej muzyków związanych z NFM, zarówno tych od muzyki symfonicznej, jak i tych związanych z zespołami muzyki dawnej. To bardzo miłe widzieć artystów słuchających swoich kolegów i nie zawsze tak jest, w wielu innych sztukach rywalizacja jest tak gorąca, że ścieżki twórców rzadko się przecinają w taki sposób. III Kwartet smyczkowy to ostatnie zakończone dzieło Brittena. Słuchając go odkryłem, że istnieje chyba styl późnego Brittena, nie bardzo już neoklasycystyczny, polegający raczej na stosunkowo swobodnym zagęszczaniu muzycznych motywów, nieco podobnie jak u Elgara, który był fundamentem dwudziestowiecznej muzyki brytyjskiej. Nie sądziłem jednak, że akurat u Brittena, pod koniec jego życia, odnajdę taki, mimowolny być może, hołd złożony późnemu romantykowi. Najbardziej jednak podobała mi się zawarta w kwartecie passacaglia, typowo Brittenowska, tęskna, tajemnicza i melancholijna. Zespół grał świetnie, samo dzieło jest moim zdaniem nieco dziwne. Szkoda, że kompozytor nie żył dłużej, mógłby wtedy rozwinąć swój nowy, muzyczny szlak. Niestety, pojechał do Wenecji i mimo wiedzy o tym, że na kompozytorów w Wenecji czyha śmierć (do czego zresztą odniósł się obszernie w jednym ze swych dzieł), nie umknął jej.
Kolejnym dziełem była aranżacja Nokturn i Tarantella op. 28 Karola Szymanowskiego dokonana przez ukraińskiego kompozytora Myrosława Skoryka. Muszę przyznać, że dzięki świetnym efektom kolorystycznym i bardzo ambitnemu podejściu do faktury brzmienia kwartetu Skoryk wzbogacił bardzo lekkie i krotochwilne dzieło Szymanowskiego. Zaś Kwartet im. K. Szymanowskiego dowiódł, że na muzyce naszego wielkiego modernisty zjadł niejeden ząb i rozumie ją kongenialnie.
No i wreszcie na koniec koncertu usłyszeliśmy jego najdłuższe ogniwo, a mianowicie II Kwintet fortepianowy op. 81 Antonina Dvořáka. Tu do smyczkowców dołączyła pianistka i było naprawdę intrygująco. Okazało się, że Sophie Pacini dysponuje techniką i dźwiękiem, który śmiało można nazwać szkołą włoską w pianistyce, o ile za mistrza tej szkoły można by uznać tak bezkompromisowego indywidualistę, jakim był pilot, rajdowiec i wielki pianista Arturo Benedetti Michelangeli. Nie mówię tu o podobnym graniu, tożsamym mistrzostwie (to akurat niemożliwe), ale o dość podobnej wrażliwości stylistycznej. Pacini grała bardzo addycyjnym, jasnym, precyzyjnym i punktowym dźwiękiem. Pod jej palcami fortepian zbliżył się nieco swoim charakterem do klawesynu, oczywiście bez rezygnacji z cieniowania i dynamicznego różnicowania poszczególnych dźwięków. Jednocześnie dało się odczuć idące za taką stylistyką omijanie romantycznych cienistych wąwozów, choć można przecież bardzo Brahmsowskiego Dvořáka grać w ziemisty, ciemny i rozlewny sposób. Niecodzienna wrażliwość pianistki utworzyła rewelacyjny kontrapunkt dla grającego znacznie bardziej romantycznie (choć precyzyjnie i nierozwlekle) Kwartetu im. Karola Szymanowskiego. Mieliśmy zatem nie tylko znakomitą interpretację kwintetu czeskiego twórcy, ale niezwykle świeży i trafiony eksperyment estetyczny pozwalający spojrzeć na znany utwór w innym, orzeźwiającym świetle. Świetny koncert i doskonałe jego zwieńczenie!