Amerykański wrzesień.

Amerykański wrzesień to okres, kiedy pod hasłem „back to school” wraca się do corocznej rutyny, ale jednocześnie dużo się dzieje, a w szkołach znowu spotyka się znajome twarze, dlatego klimat września jest wciąż radosny i pełen entuzjastycznej energii, niestudzonej straszliwymi opowieściami z jeszcze bardziej straszliwej historii. Początek września w Nowym Jorku jest zazwyczaj słoneczny, a wilgotność spada, zatem wreszcie można uwolnić się od domowej klimatyzacji i spać przy otwartych oknach. Manhattan uwalnia się wtedy od azjatyckich i europejskich turystów, którzy skuszeni przez swoje biura podróży widokówkami miasta robionymi w listopadzie, próbują otrząsnąć się z szoku i „zaliczać” najważniejsze punkty w swoim turystycznym jadłospisie. A szok jest dotkliwy, bo sierpień to najbardziej wilgotny miesiąc na wschodnim wybrzeżu, stąd niewiele widać naokoło, za to spacery po Manhattanie potrafią być trudne. Wyspa jest zbudowana na skale, co w połączeniu z zabudową tworzy klimat mikrocieplarniany. Efekt jest taki, że po zachodzie słońca temperatura często wzrasta, a mokra mgła otula Nowy Jork doszczętnie. Dlatego, kiedy pewnego razu na wyraźne życzenie naszych europejskich gości zaprowadziłem ich na jedną z wież World Trade Center, okazało się, że nie ma tam po co wjeżdżać, bo ze 107 piętra nic nie było widać. Tabliczka z napisem „No visibility” tłumaczyła wszystko. Dlatego wrzesień, kiedy większość z mieszkańców jest już na swoich pozycjach startowych, a pogoda jest ciepła i łagodna to czas przyjemny i przyjazny. A mógłby nie być, bo od 15 lat ten czas nie jest już taki sam.

Jako jeden z tych, którzy otarli się blisko o nowojorską tragedię 11 września 2001 roku, wciąż uważam się za szczęściarza, że nie znalazłem się w jej środku. Tego dnia zmierzałem w godzinach rannych na dolny Manhattan, czyli dokładnie tam, gdzie nastąpił atak. W ostatniej chwili, minuty przed atakiem zmieniłem zdanie, pomimo że odbyłem już większość codziennego ślęczenia w korku przed tunelem Lincolna i wyjechałem z niego ostatnim zjazdem w New Jersey prowadzącym do Weehawken. Po prostu: zrezygnowałem i zawróciłem. Kilka minut potem samolot American Airlines lot 11 z prędkością 790 km/h wbił się w północną wieżę World Trade Center.

Gdybym był religijny, w tym miejscu mógłbym dorobić sobie wiele fantazyjnych teorii. Ale nie jestem. Dlatego zapamiętałem, że najważniejsze w tamtym dniu były dla mnie dwie rzeczy: po pierwsze – byłem niewyspany i kombinowałem jak tu przenieść mój manhattański wyjazd na dzień następny, po drugie – stojąc w korku usłyszałem, że opóźnienie w tunelu jest nieco większe niż normalnie (zamiast zwyczajowych 30 minut było 40). Dla postronnego nie ma to znaczenia, ale dla nas dojeżdżających na Manhattan dzień w dzień miało to znaczenie ogromne, gdyż te dodatkowe 10 minut mogły szybko urosnąć, a po przejechaniu ostatniego zjazdu w New Jersey można wtedy tylko stać w długiej betonowej rynnie drogi Interstate 495 i czekać, aż się poprawi. Dlatego cud się nie stał i całą tragedię oglądałem zza rzeki Hudson, ponieważ jednak wieże WTC stały po zachodniej stronie dolnego Manhattanu (zwanego wśród tubylców „baterią”), cały spektakl był niemniej dramatyczny i przerażający.

11 września 2001 roku był słoneczny, nad Manhattanem nie było jednej chmurki. Wciąż pamiętam, że najważniejsze tematy na forum publicznym były dwa: Wall Street i bazy na Marsie. Wall Street, bo kiedy giełda wreszcie się ruszy ? Bazy na Marsie – czy już czas na nie, czy nas stać, czy nas nie stać. Po upływie 15 lat brzmi to groteskowo, ale to były nasze główne problemy. Były tak odległe od tego, co miało nastąpić, że celowo je zanotowałem już po ataku, żeby ich nie zapomnieć.

W 2001 roku telefony komórkowe już były, ale nie smartfony. Mobilny internet był jeszcze na wczesnym etapie ewolucji, stąd radio i telewizja były wciąż głównymi kanałami informacji. My, poruszający się stale po aglomeracji nowojorskiej wyposażeni byliśmy w komunikatory, które miały jednocześnie funkcje komórki i CB radia. Dzięki temu niedługo po pierwszym ataku wiedziałem już, co się stało i że był to (jak mówiono „przypuszczalnie”) atak terrorystyczny. Nie dla wszystkich było to jednak oczywiste, bo kiedy zatrzymałem się kilka minut później w przydrożnym Deli jakaś „błyskotliwa” prezenterka FOX 5 News wciąż zastanawiała się, czy nie jest to przypadkiem błąd pilota. Na szczęście nie byliśmy jedynie skazani na inteligencję prezenterów telewizyjnych, bo to byłaby następna tragedia. Niedługo potem samolot United Airlines lot 175 wbija się w górną część (pomiędzy piętrami 77 i 85) w południową wieżę WTC. Nie ma już żadnych wątpliwości, że to zmasowany atak terrorystyczny.

To dziwne, ale bezpośrednio po tych atakach niewiele poza dolnym Manhattanem się zmienia. Większa część metropolii nowojorskiej żyje swoim życiem, niektórzy co najwyżej próbują zmienić swój plan dojazdu do miasta. Nowojorczycy pomni nieudanego ataku na WTC w roku 1993 nie zdają sobie jeszcze sprawy z powagi sytuacji. Powoli jednak napięcie rośnie i rzeczywistość staje się wyraźniejsza. Kilka minut po drugim ataku FAA (Federal Aviation Administration) zatrzymuje start wszystkich lotów w kierunku nowojorskich lotnisk, a niedługo później zamyka przestrzeń powietrzną nad całą aglomeracją i krajem. Niebo nad Nowym Jorkiem cichnie. Dla nas mieszkających tu przyzwyczajonych do codziennej sytuacji, kiedy w każdej chwili na niebie widać 3-4 samoloty to coś nienormalnego, tak jakby ktoś nagle wyłączył światło. Wtedy po raz pierwszy na ekranach dróg prowadzących do miasta widzę po raz pierwszy w życiu napis rodem z filmów fantasy: „New York City Closed”.

W czasie tego ataku nasze media nie zawsze były bardzo pomocne. Niedługo potem dowiedzieliśmy się o ataku na Pentagon, ale niektóre agencje mówiły również o następnych 8 porwanych samolotach. Ta informacja okazała się nieprawdziwa, ale jej destrukcyjny wpływ na ogólną, napiętą atmosferę w tamtym czasie nie był bez znaczenia. 9/11 odsłonił bezlitośnie wady istniejącego systemu medialnego. Nie można było na nich polegać. Nie można było też polegać na prezydencie. Nikt nie wiedział, gdzie on jest, a media podawały sprzeczne informacje na jego temat.

Nikt też nie wiedział (może poza wtajemniczonymi), że wieże mogą się zawalić. Stacje telewizyjne i radiowe koncentrowały się na bohaterstwie strażaków i służb ratowniczych. Trudno już obecnie to ocenić, ale nie ulega wątpliwości, że wielu z tych ludzi bez wahania wzięła udział w akcji ratowniczej świadomych związanego z tym, ogromnego ryzyka. Wielu z nich przypłaciło tę decyzję własnym życiem.

Uznając własną bezsilność wobec skali tych tragicznych wydarzeń, kieruję się na południe. Radio CB wciąż działa, więc jeden z kolegów pyta, czy mogę po drodze zabrać kogoś, kto utknął na lotnisku Newark. Kiedy wjeżdżam na lotnisko, słyszę przez radio, że właśnie wali się południowa wieża WTC. Szok i zaskoczenie. Nikt nie ostrzegał nas, że tak się może stać, a przecież w tej wieży byli ludzie z wieżowca i strażacy. Wciąż jednak pozostaje nadzieja, że północna wieża wytrzyma. Została uderzona jako pierwsza, a wciąż stoi. W tym samym czasie słychać zbliżające się samoloty. Ludzie oczekujący w terminalach wpadają w panikę, wybiegają na zewnątrz, ktoś się przewraca, ktoś krzyczy. Nad lotniskiem przelatują nisko, z dużą prędkością dwa myśliwce F-16 i zataczając półokrąg, kierują się w stronę Manhattanu. Ulga. To nie są wrogie samoloty.

Przez radio słyszymy, że samolot United Airlines rozbił się w Pensylwanii. Wciąż nie wiemy na pewno, ile jeszcze porwanych samolotów jest w powietrzu, dlatego wiadomość o następnych wciąż wisi w powietrzu i wieje grozą. Nikt jej nigdy nie odwołuje.

Przez rzekę widać jak na dłoni unoszącą się chmurę dymu i pyłu powstałą po zawaleniu się wieży południowej. W tym samym czasie w tym kłębowisku coś zaczyna przyśpieszać. Radio podaje, że właśnie wali się wieża północna. Ogromna chmura przykrywa cały dolny Manhattan

Depresja, smutek, rezygnacja, bezsilność. To tak jakby w Polsce ktoś nagle zburzył Wawel, zatruł wodę w Warszawie i podpalił Belweder. Po co ? Dlaczego ? Nie ma sensownych pytań i nie ma sensownych odpowiedzi.

Powoli sytuacja jest opanowywana. Już wiadomo gdzie jest prezydent i wiadomo, że nie ma więcej porwanych samolotów nad nami. W powietrzu unoszą się myśliwce i helikoptery wojskowe. Dolny Manhattan wciąż płonie. Wieczorem ludzie z dystryktu finansowego przewożeni są w okolice Giant Stadium, a stamtąd do domów. Rozpoczyna się liczenie strat i oczekiwanie na tych, którzy nigdy z pracy nie wrócili.

11 września nie kończy się o północy. Pomimo patriotycznych gestów zarówno ze strony prezydenta, jak i strażaków oraz służb miejskich kompleks World Trade Center dopala się jeszcze tygodniami. Słodkawy dym wydobywa się jeszcze przez wiele dni po zawaleniu się wież, zwanych przez Nowojorczyków „bliźniakami” (Twin Towers). Niektórzy nazywają go „smell of death” odnosząc się do zaginionych w czasie ataku ponad 3 tysięcy ofiar, inni przypominają, że w czasie budowy WTC standardy budownictwa były inne od obecnych i w kompleksie znajdowało się wiele toksycznych materiałów budowlanych, w tym azbestu.

Szok powoli ustępuje miejsca zdumieniu. Ludzie nie mogą zrozumieć skali nienawiści, która w swym amoku poświęca nawet własne życie, aby tylko zadać innym ból i cierpienie. Niesamowita jest też konsekwencja w działaniu w tym szale niszczenia. Trudno zrozumieć, dlaczego ludzie, którym zawsze brak energii i woli, aby zbudować sobie znośne warunki do życia dla siebie i swojego otoczenia, potrafią wykazać tyle konsekwencji i zacięcia, aby zniszczyć i zatruć życie innym.

15 lat później w miejscu, gdzie stały „bliźniaki” WTC stoi teraz imponujący One World Trade Center. W naszej okolicy, na szczycie pobliskiego wzgórza stanął nieduży pomnik w kształcie amerykańskiego orła upamiętniający ofiary 9/11, a na przystani, gdzie ludzie zbierali się wieczorami i z zapalonymi świeczkami oczekiwali swoich bliskich, jest teraz miejsce, gdzie wmurowane w chodnik płytki noszą ich nazwiska. Rocznica jest pamiętana, ale nie rozpamiętywana. Pamiętana jest też gorzka lekcja o zbrodniczej sile fanatyzmu, ale nikt tu nie nakręca spirali pretensji i nie wymaga śmiertelnej powagi na co dzień. Wrzesień znowu jest ciepły, szkoły radosne. Normalność zwyciężyła.

O autorze wpisu:

Krzysztof Marczak – zarządza kapitałem na giełdach amerykańskich. Wykładowca inwestycji i finansów. Dodatkowo zajmuje się lingwistyką i komunikacją międzykulturową. Mieszka w aglomeracji nowojorskiej.

11 Odpowiedź na “Amerykański wrzesień.”

  1. Krzysztof zauwazyl bardzo istotna sprawe reakcji Anmerykanow na ten potezny akt teroru.
    Najpierw bylo zamieszanie bo nie bylo wiadomo co sie dzieje .Ale juz wieczorem (czas na zachodzie w Seattle) zycie wracalo do normy. Ja dostalem telefon od zony w pracy ktora powiedziala „Otworz telewizor”. W Seattle byla okolo 8:00 rano. W NJ 11:00.Jeszcze moglem zobaczyc pewne sceny w real time. Podobnie jak speakerka mialem poczatkowo watpliwosci czy to co widze jest rzeczywistym wydarzeniem.

  2. Warto prześledzic ceny ropy po zamachu – przez 5 lat wzrosły 7-krotnie.

    A jakie państwo żyje z wysokich cen ropy? Rosja? No bo raczej nie Izrael prawda?

    1. Przypisywanie Putinowi nadludzkich mocy to też forma religii, czy też nieświadomego zaakceptowania mitu wielkiej Rosji 🙂

      1. NIe nadludzkich mocy tylko sponsorowania terrorystów w celu podniesienia cen ropy. Chyba nie negujesz faktu że Szakal był szkolony przez sowieckie służby? A Putin to były agent KGB

  3. Czasami osobisty i z serca miasta tekst powie więcej niż sto gadających mądrych głów. Z tamtym czasów i opowieści znajomych z Manhattanu najbardziej utkwiło mi, że nazajutrz na Manhattanie była taka cisza, że po raz pierwszy usłyszeli ptaki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

17 − cztery =