Po znakomitym otwarciu sezonu z doskonałym wykonaniem I Symfonii Brahmsa Wrocławscy Filharmonicy zachwycili mnie wieczorem muzyki Arvo Pärta. Pod batutą Tõnu Kaljuste muzycy przedstawili cztery symfonie estońskiego kompozytora, promując jednocześnie najnowszą płytę dla ECM, której recenzję (bardzo pozytywną) przedstawiłem niedawno.
Recenzja była pozytywna, ale i tak niesprawiedliwa wobec samych utworów. W doskonałej akustyce przypominającej pudło rezonansowe skrzypiec Sali Głównej Narodowego Forum Muzyki zbliżyłem się bardziej niż kiedykolwiek do tej lubianej przez wielu muzyki. Pomogło mi to, że tylko IV Symfonia Pärta, obdarzona przydomkiem Los Angeles, została napisana w typowym dla dojrzałego Pärta stylu minimalistycznym. Poprzedzające ją trzy symfonie świadczyły natomiast o bogactwie wyobraźni kompozytora i ogromnym talencie do wciągania w muzyczną akcję, do czynienia muzyki żywą, do jej komunikatywności i błyskotliwości.
Tõnu Kaljuste / fot. Marco Anelli / ECM
Wrocławscy Filharmonicy 5 października 2018 roku zagrali na najwyższym światowym poziomie. Brzmienie wszystkich sekcji orkiestry było perfekcyjne. Frazy muzyczne wyrzeźbiono w białym marmurze. Zróżnicowanie barwowe było swobodne i przemyślane. Duża w tym zasługa Tõnu Kaljuste, laureata Grammy w roku 2013 za płytę Adam’s Lament z muzyką Pärta i ogólnie cenionego wykonawcy muzyki Pärta i pokrewnej muzyki nowej. Kaljuste okazał się wysokim mężczyzną, dyrygującym z ogromną elegancją i mającym w sobie tę charyzmę, która pomaga się skupić orkiestrom. Sądzę, że po tak dobrej płycie z Symfoniami Pärta współpraca Wrocławskich Filharmoników z dyrygentem i legendarną firmą ECM będzie dalej rozkwitać, z pożytkiem dla melomanów. ECM to świetna rekomendacja jeśli chodzi o muzykę Pärta. Monachijska firma nie jest bowiem oficyną typową. Od zawsze dba ona o specyficzny, chłodny i nieco oddalony nastrój prezentowanej muzyki. Znam wielu melomanów, których wciągnął niemal całkowicie świat ECM i idą przez muzyczny świat głównie śladami wyborów tego wydawnictwa, które oprócz muzyki klasycznej wydaje także jazz i muzykę świata. Nawet dla osób sceptycznych wobec chłodu i osamotnienia tak promowanych przez ECM estetyka tej wytwórni jest ważnym punktem odniesienia w zakresie prezentacji i wyboru koncertów oraz dzieł muzycznych.
Wracając jednak do utworów wykonanych na koncercie. Najpierw wykonano I Symfonię „Polyphonic” (zadedykowaną prof. Heino Ellerowi). Tym razem prawie wcale nie usłyszałem w niej neoklasycyzmu, lecz ciekawe eksperymenty Pärta polegające na zagęszczaniu głosów, na zestawianiu muzycznych faktur. Mimo śmiałości muzycznego laboranta, estoński kompozytor zachował jednak atrakcyjność i pewną prostotę tej muzyki. Niesamowita był II Symfonia, gdzie orkiestra zabrzmiała niebywale organicznie, jak jeden organizm. W utworze pojawiły się brzmienia nietypowe, perkusiści chwycili za gumowe kaczuszki i szeleszczące kartki oraz worki. Zestawienie tych dziecinnych dźwięków z brutualistyczną masą głównych motywów symfonii było karkołomne, jednakże Pärtowi i znakomitym wykonawcom jego muzyki udało się złączyć te niemożliwe z pozoru do pogodzenia światy i wyszło coś pięknego. Dodam, że kaczuszkowe dźwięki były też parafrazą muzyki Czajkowskiego.
Najbardziej zachwyciła mnie trzecia symfonia zadedykowana Neeme Järviemu. Pärt musi ogromnie cenić tego dyrygenta, gdyż za dedykacją kryje się dzieło niezwykłej wręcz urody. Symfonia nawiązuje do muzyki renesansowej i średniowiecznej, w brzmieniu jest jakby Bachowska dzięki specyficznemu zestawieniu smyczków i blachy, jakby rozświetlonemu. W całości przywołuje na myśl jakąś ogromnie heroiczną i pełną siły organową chaconnę. Jednocześnie, mimo ewidentnej archaizacji, praca tematyczna jest w tym dziele bardzo świeża i oryginalna, wciągająca bez reszty. Tym właśnie utworem Pärt przekonał mnie bardziej do swojego muzycznego świata, co jednak nie byłoby możliwe bez doskonałych pośredników, jakimi okazali się Wrocławscy Filharmonicy.
Ostatnia, IV Symfonia Los Angeles była najbliższa Pärtowskiemu minimalizmowi. Zrobiło mi się po III Symfonii wręcz smutno, gdy usłyszałem samoograniczenie się estońskiego mistrza. Usłyszałem podobne jak w wielu innych utworach motywy i frazy, oraz bardziej jakby rytualne niż muzyczne operowanie ciszą, głębokimi pauzami, muszącymi nastąpić nieuchronnie sekwencjami. To umiłowanie pewnych motywów i rytualne traktowanie obowiązkowych sekwencji zbliża Pärta do minimalizmu Philippa Glassa, tyle, że inne są te „magiczne zestawienia tonów” i inna poetyka, inna głębie, do których obaj twórcy dążą. Jednakże po innych znacznie bardziej swobodnych stylistycznie dziełach Pärta pomyślałem, że w oceanie dźwięków teorii, eksperymentów to samoograniczenie się ma ogromną moc przebicia. Gdyby nie asceza dojrzałych dzieł Pärta zapewne nigdy bym nie usłyszał choćby III Symfonii, która wywarła na mnie wstrząsające wrażenie. Prócz tego owe rytualne sekwencje z których słynie obecnie Pärt są jednak swego rodzaju ikonami współczesnej muzyki, rodzą w nas niepowtarzalne napięcie, któremu, nawet mimo antyminimalistycznego sceptycyzmu, ulegamy.
Co ciekawe, stosunkowo nowe dzieło Swansong zaprezentowane na koniec koncertu i nieobecne na płycie (koncert trwał około 90 minut – musiałyby być wtedy dwie płyty) stanowiło dalekie odejście od stylu „tintinnabuli”. To dobrze, bo Pärt ma o wiele więcej do powiedzenia, niż to, co najczęściej z nim kojarzymy.