Bezduszna duchowość ateistów

Zamykając książkę lubię się zastanawiać, co z niej mam ochotę opowiedzieć innym. A tu piękna historia, która zostanie ze mną na długo. Przyjeżdża cywilizowany do dzikich i pyta jednego, jak tam u was, towarzyszu, z duchowością. Dziki, jak to dziki, prosi o podanie definicji. Męczy się cywilizowany jak potępieniec, żeby w przystępny sposób sprawę wyjaśnić, dziki słucha uważnie, żąda dodatkowych uściśleń, żeby nie było wątpliwości, a w końcu mówi, że oni to nazywają życiem. 


Amerykańska dziennikarka, Katherine Ozment, poświęciła kilka lat na tropienie bezdusznej duchowości ateistów i właśnie otrzymaliśmy polskie tłumaczenie rezultatu jej badań, czyli książkę pod tytułem Dusza bez boga. W poszukiwaniu sensu, celu i wspólnoty w świeckim życiu, wydaną w Wydawnictwie Stapis w serii „Bez bogów”.

Dobrze, żywo napisana, czyta się i  skłania do refleksji. We wstępie autorka opisuje jak jej kilkuletni syn obserwował przez okno procesję. Najpierw poprosił o wyjaśnienie, kim są ci dziwni ludzie idący tłumnie ze świecami w dłoniach. Potem zapytał, dlaczego nie idą tam razem z nimi. Matka cierpliwie wyjaśniała, że to są ludzie wierzący, że idą do cerkwi, powiedziała jak nazywa się ich wyznanie. Powiedziała, że to są prawosławni. A kim my jesteśmy, zapytał młody człowiek. Spontaniczna odpowiedź okazała się paskudną gafą. Matka odpowiedziała, że „niczym”, a potem długo próbowała się z tego wyplątać. W pewnym sensie ta książka jest konsekwencją tamtej nieroztropnej odpowiedzi.


Jeszcze pół wieku temu w amerykańskim społeczeństwie ateiści stanowili skromny margines, ale ten skromy margines był pierwszą falą młodych ludzi otwarcie rozstających się z religią. W latach 50. ubiegłego wieku 99 procent Amerykanów deklarowało się jako wierzący, w latach 70. niemal 10 procent otwarcie rozstało się z religią, dziś to już około jednej trzeciej. Równocześnie otwarte zerwanie z religią to daleko nie wszystko. Bardzo wielu ludzi nadal deklaruje się jako wierzący, ale albo zupełnie przestali praktykować, albo pojawiają się w kościele od wielkiego dzwonu i religia straciła w ich życiu znaczenie. (O czym świadczy również lawinowy wzrost małżeństw między ludźmi różnych wyznań.) Kościoły próbują przystosować się do nowej rzeczywistości i jedne oferują powrót do religijnego fundamentalizmu, inne podejmują najdziwniejsze (czasem wręcz karkołomne) próby pogodzenia religii z nowoczesnością.


Autorka pisze w tytule o poszukiwaniu sensu, celu i wspólnoty, ale wiele wskazuje na to, że sens i cel sprowadzają się do poszukiwania wspólnoty, w której MY jest większe niż JA. Zwycięstwo indywidualizmu przyniosło również atomizację, rozbicie tradycyjnych więzi społecznych i poszukiwanie czegoś, co mogłoby je zastąpić.

„…religia oferuje tak wiele: przynależność, społeczność, historię, rytuały, gotowy zestaw wierzeń, nadający życiu sens i znaczenie.”

Równocześnie religia jest konserwatywna i zaborcza, autorytet jej przywódców jest coraz bardziej problematyczny, zarówno ten moralny, jak i ten wynikający z wiedzy. Ucieczka od religii jest albo efektem głębokiego zawodu, poczucia, że religia, w której człowiek został wychowany i w której dorastał, jest nie tylko niedoskonała, ale wręcz odrażająca. Często jest tu również konflikt między wiarą i wiedzą. Religia często oferuje „prawdy” sprzeczne z nauką i staje się coraz bardziej niepoważna. Odchodząc od religii szukamy celu „większego od nas”, sprawy lub spraw, które nadają naszemu życiu sens. Poszukiwanie autorytetu moralnego traci swoją podstawę – zakotwiczenia w wielopokoleniowej ciągłości. Zostajemy sami z dylematami moralnymi lub szukamy nowej wspólnoty, której możemy się podporządkować. Potrzeba wspólnoty większej niż my okazuje się nieodparta.


Czytając te rozważania przypomniałem sobie opowieść znakomitego eseisty, Jerzego Stempowskiego (w paryskiej „Kulturze” pisał głównie jako Paweł Hostowiec), który opisywał jak zaraz po pierwszej wojnie światowej szedł sobie w upalne popołudnie ulicą małego kresowego miasteczka i dobiegające odgłosy mówiły mu, że zbliża się do jesziwy, kiedy dotarł do otwartego okna, z którego dobiegały głosy, okazało się jednak, że ożywiona dyskusja dotyczyła już Kapitału Karola Marksa.        


Na pytanie kim jestem, odpowiadamy przez wskazanie wspólnoty, do której należymy, która jest dla nas najważniejsza, która podtrzymuje „nasze” wartości.  Również nasz najbliższy krąg przyjaciół to zazwyczaj ludzie z tej większej wspólnoty. Religia długo ułatwiała tę sprawę. Plemię i religia były jednością, wspólnota lokalna skupiała się głównie wokół świątyni, kapłan był przewodnikiem we wszystkich sprawach. Innymi słowy przez stulecia grupa odniesienia mieszkała po sąsiedzku, a przywódca był namaszczony.      


Urbanizacja przeniosła nas do anonimowych mrowisk, w których więź lokalna utraciła znaczenie, a nasze grupy odniesienia są terytorialnie rozproszone. Skrzykujemy się pod różnymi hasłami, żadna grupa nie posiada nas w całości. Zdaniem autorki ludzie wierzący znacznie częściej doświadczają komfortu wspólnoty, jeśli nie totalnej, to znacznie głębszej niż mogą dostarczyć różne stowarzyszenia. W tej sytuacji okazuje się, że ludzie, którzy rozstali się z wszelką religią, poszukują porządkujących życie rytuałów, nowych wspólnot dających głębsze poczucie jedności. Kto wie, może to jeden z powodów atrakcyjności świeckich idei totalitarnych wśród ludzi, którzy porzucili religię. (Ale jeśli ani Marks, ani Jezus, to faktycznie można się zastanawiać, gdzie szukać swojego kółka różańcowego.) Religie przez tysiąclecia dostarczały nam dominującej tożsamości wykraczającej poza najbliższą rodzinę. Religijna tożsamość była dziedziczna. Nie było wątpliwości. Czy odchodząc od religii zaczynamy szukać jej namiastki? Z całą pewnością stajemy przed pytaniem: kim jesteśmy i jest to oszałamiające pytanie. (W szczególności, że bardzo często otwarte zerwanie z religią jest połączone z konfliktem z rodziną i grupą dotychczasowych przyjaciół.)    


Czy wierzący są szczęśliwsi niż niewierzący? Podobno. Próbujący to zbadać amerykański socjolog doszedł do wniosku, że to poczucie szczęścia/zadowolenia z życia jest dziwnie skorelowane z liczbą przyjaciół w wyznaniowej wspólnocie. To nie częstotliwość praktyk religijnych daje poczucie zadowolenia, a inni ludzie. Równocześnie Katherine Ozment obserwowała niezliczone próby tworzenia środowisk ludzi niewierzących, które pod wieloma względami przypominały wspólnoty wyznaniowe. Poczynając od niedzielnych spotkań (włącznie z przypadkami zakupu nieczynnych kościołów), poprzez stowarzyszenia młodych rodziców organizujących regularne spotkania dla całych rodzin, stowarzyszenia dobroczynne i grupy dyskusyjne, w których regularność i przemyślne formy tych spotkań zastępowały utracone wraz z religią rytuały. 

„Między rokiem 2005 a 2015 Amerykańskie Stowarzyszenie Humanistyczne zanotowało wzrost liczby oddziałów z 59 do 180 w 46 stanach i w Dystrykcie Kolumbii. Tam gdzie świeckie grupy w zeszłym stuleciu zwykle składały się z siwiejących  członków dyskutujących o małej wiarygodności istnienia Boga, dzisiejsze przyciągają głównie milenialsów, studentów, i rodziców małych dzieci. Oferują im szeroki zakres działań, w tym możliwości pracy dla społeczności,  świeckie rytuały, ćwiczenia medytacyjne i pomoc psychologiczną dla nastolatków.”

Jak pisze autorka, widać w tych działaniach poszukiwania magii, świętości i rytuału. Nabożne traktowanie medytacji, obyczajów żywieniowych, rytuałów, w tym świeckiego obchodzenia różnych religijnych świąt, które daje poczucie ciągłości z religią i obyczajami przodków.


Autorka kończy tę książkę listem do swoich dzieci, żeby nie obawiały się ani rytuałów, ani poszukiwania magii, ani zainteresowania religiami. Budowanie dających oparcie świeckich wspólnot ma sens, pozwala znaleźć przyjaciół, z którymi mamy wspólne wartości, które często zakorzenione są w historii zarówno wiary, jak i niewiary. Warto szukać również magii w sztuce i w nauce, a rytuały mogą nam porządkować rytm życia, zaś poczucia sensu dostarcza praca dla innych.


W Polsce obserwujemy lawinowy proces  odchodzenia młodych ludzi od religii. Bardzo wielu   uczy się dziś życia bez pomocy księdza proboszcza. Ta książka nie jest poradnikiem, po prostu daje okazję, żeby popatrzeć jak sobie radzą z tym Amerykanie i jak to widzi amerykańska dziennikarka, która wyrosła w religijnym środowisku i przygotowuje do samodzielnego życia drugie pokolenie  „nonów”, czyli coraz większej rzeszy tych, którzy na pytanie w ankiecie o wyznanie wybierają ostatnią opcję, – none of the above  (nic z tego co powyżej).

O autorze wpisu:

O Andrzeju Koraszewski, jednym z najwybitniejszych polskich racjonalistów, można by napisać całą książkę. Polecamy zatem wpis o nim i jego przyjaciołach z portalu Andrzeja - "Listy z naszego sadu". Oto on: http://www.listyznaszegosadu.pl/autorzy

2 Odpowiedzi na “Bezduszna duchowość ateistów”

  1. Cywilizowany pyta dzikich o duchowość? Raczej to dzicy się pytają i dziwią, że religia nie ma znaczenia w życiu wśród cywilizowanych. Cywilizowany ewentualnie jedzie do dzikich i studiuje ich zabobony i modły. Cywilizowany religiant to forma pośrednia między dzikim a cywilizowanym.

  2. Z trzeciego akapitu mogłoby wynikać, że jedna trzecia Amerykanów deklaruje się jako (ogólnie mówiąc) niewierzący. Tymczasem wartość ta dotyczy jedynie grupy wiekowej 18-29 (badanie z 2012 roku). W całości populacji odsetek ten wynosi 22,8% (2012).
    Myślę, że warto być w tej kwestii precyzyjnym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

thirteen − 8 =