Bóg ateistów

Przypuszczam, że opublikowany kiedyś przeze mnie zbiór esejów pod tytułem "Chrześcijaństwo niewierzących" był jednym z powodów zaproszenia mnie do wypowiedzi na równie paradoksalnie sformułowany temat „Bóg ateistów". Myślę zresztą, że stanowisko, ku któremu się skłaniam, mogłoby w istocie być określone przez tak brzmiące hasło. Uważam się bowiem za ateistę, ale ateistę, o którym nie bez pewnej racji można powiedzieć, iż „ma swego Boga". Sedno sprawy leży w tym, że nie wierząc w istnienie sacrum religijnego wierzę w istnienie czegoś, co nazwać można sacrum moralnym. Te twierdzenia wymagają jednak pewnych wyjaśnień.

Uważam się za ateistę, gdyż – najkrócej mówiąc – nie wierzę w Boga: nie jestem przekonany o tym, że Bóg istnieje. Reakcją na takie twierdzenie bywa często pytanie, czy wierzę zatem w to, że Boga nie ma: czy jestem przekonany o tym, że Bóg nie istnieje; wtedy tylko bowiem zasługiwałbym na miano ateisty. Problem ten ma związek z szeroko w metodologii dyskutowaną sprawą zasadności twierdzeń o istnieniu i o nieistnieniu czegoś. Między tymi dwoma rodzajami twierdzeń zachodzi pod względem ich uzasadnialności wyraźna asymetria, która sprawia, że w różny sposób ustosunkowujemy się do nich przekonaniowo. Nie mogę tutaj wchodzić w tę formalną kwestię, ale też nie ma potrzeby tego czynić, gdyż sprawę można przedstawić prościej, przez odwołanie się do dwuznaczności słowa „ateista".

Wobec każdego twierdzenia można zająć jedną z trzech postaw: można je przyjąć, odrzucić (czyli przyjąć jego negację) lub wstrzymać się zarówno od przyjęcia, jak i odrzucenia. Otóż ateista w sensie węższym to ktoś, kto odrzuca twierdzenie o istnieniu Boga (czyli przyjmuje jego negację), a ateista w sensie szerszym — to ktoś, kto twierdzenia tego nie przyjmuje (a więc albo je odrzuca, albo zawiesza swój sąd). Co prawda kogoś, kto zawiesza swój sąd w sprawie istnienia Boga, nazywa się raczej religijnym agnostykiem, gdyż słusznie powiedzieć można o nim, iż nie wie, czy Bóg istnieje. Mnie jednak wydaje się uzasadnione stosowanie epitetu „ateisty" do każdego, kto twierdzenia o istnieniu Boga nie przyjmuje, kto nie jest przekonany, że Bóg istnieje. Człowiek taki jest bowiem kimś, kto w rezultacie zmuszony jest „żyć bez Boga". I do takich osób sam siebie zaliczam.

Dlaczego właściwie zajmuję taką postawę? Dlaczego wstrzymuję się od akceptacji dogmatów religii, w której kiedyś zostałem wychowany? Na pytanie to nasuwa mi się odpowiedź dość banalna i prosta. Mam poczucie, że taką postawę przekonaniową zajmuję przede wszystkim ze względów intelektualnych, a nie emocjonalnych. To rozum, a nie uczucie, nie pozwala mi wierzyć w prawdy religijne. Moje odejście od religii nie miało u swego podłoża ani młodzieńczego buntu wobec «bezlitosnego» Boga, ani niechęci do religii czy Kościoła jako «szkodłiwych» społecznie sił i instytucji. Nie wierzę w prawdy religijne po prostu dlatego, że nie znajduję dostatecznych racji do ich przyjęcia. Źródłem mojej niewiary jest mój racjonalizm. Jako uczeń Tadeusza Kotarbińskiego, przedstawiciela Szkoły Lwowsko-Warszawskiej, opowiadam się za postawą racjonalistyczną w dziedzinie przekonaniowej. A jest to postawa nie do pogodzenia z tradycyjnie rozumianą wiarą religijną. Takie stawianie sprawy nie cieszy się dziś uznaniem. Spotyka się z krytyką nie tylko ze strony filozofów wierzących, ale i ze strony «sceptyków», takich jak Leszek Kołakowski. Z jednej strony starają się oni okazać, że właściwie rozumiany racjonalizm nie wyklucza wcale wiary religijnej. Z drugiej strony wyrażają przekonanie, że zajęcie postawy racjonalistycznej jest wyrazem arbitralnej filozoficznej opcji, niemającej za sobą żadnych racji obiektywnych. Nie tutaj miejsce na dyskusję z tymi argumentami (próbowałem to robić gdzie indziej, na przykład w eseju „Problem racjonalności wierzeń religijnych"). A zatem — tylko parę wyjaśnień w celu uniknięcia możliwych nieporozumień.

Przede wszystkim chciałbym mocno podkreślić fakt, że ów racjonalizm, za którym się opowiadam, pojmowany jest w sposób skrajnie liberalny. Nie pokrywa się on bynajmniej ze scjentyzmem. Za racjonalne gotów jestem uznać nie tylko poznanie naukowe, ale i poznanie aksjologiczne (w szczególności etyczne), a nawet metafizyczne. O racjonalności przekonań bowiem decyduje nie tyle rodzaj doświadczenia, do którego się one w ostatecznej instancji odwołują, co stopień ich uzasadnienia. Moje przekonanie jest racjonalne, jeśli żywię je dlatego, że przemawiają za nim dostateczne racje uzasadniające, i jeśli siła tego przekonania dostosowana jest do siły owych racji. Otóż wydaje się, że w przypadku typowych przekonań religijnych warunki te nie mogą być spełnione. Nie sposób tu rozważać sprawy uzasadniania twierdzeń religijnych; jednak chyba wszyscy zgodzą się z tym, iż trudno mówić o niezbitych dowodach ich prawdziwości. Racjonalna względem nich postawa musiałaby więc polegać na traktowaniu ich — w najlepszym razie —jako niepewnych, prowizorycznie przyjętych hipotez. Jeżeli wierzący traktuje je jako niewzruszone prawdy, motywem tej akceptacji nie są racje uzasadniające dane twierdzenie. Jego przyjęcie jest aktem wiary, która ex definitione polega na przekonaniu przyjętym bez dostatecznych racji uzasadniających. „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli".

Ten zarzut nieracjonalności wierzeń religijnych spotyka się z różnymi replikami. Często kwestionuje się w ogóle stosowalność kryteriów racjonalności do zjawiska takiego, jak wiara religijna. Wiara ta ma być pewnym fenomenem pozapoznawczym, sprowadzającym się nie do stanów przekonaniowych, lecz do postaw emocjonalno-wolicjonalnych, takich jak postawa ufności czy miłości. Wiara religijna to nie tyle «wiara w Boga», co „wiara Bogu" — akt zaufania, zawierzenia Bogu. Stanowisko to wydaje się jednak trudne do obrony. Za owymi postawami bowiem kryją się z konieczności określone przekonania. Ufam zawsze komuś, kocham kogoś, a więc muszę wierzyć co najmniej w istnienie przedmiotu mych uczuć. Wydaje się, że niezależnie od innych swych składników wiara religijna obejmuje zawsze pewien zespół przekonań. Jest więc — między innymi — pewnym poznaniem i jako takie podlega kryteriom racjonalności. Jak twierdzą jednak inni, „rozum powinien znać swe granice". Dlaczego właściwie mielibyśmy rozciągać postulaty racjonalności na całość naszego poznania? Czyż nie jest to sprawa naszego wolnego wyboru? Moja odpowiedź na to pytanie głosi, że jest to sprawa wyznawanego przez nas systemu wartości, a ten bynajmniej nie jest sprawą wolnego wyboru. Wartości to coś, co odkrywamy, a nie coś, co wybieramy. Jedną z takich wartości — i to wartości autonomicznych, a nie instrumentalnych jedynie — jest zgodnie z moim odczuciem wartości, racjonalność myślenia. Wiąże się ona ze sprawą godności człowieka jako istoty myślącej. Akceptacja przekonań, za którymi nie przemawiają dostateczne racje uzasadniające, wydaje sic czymś niegodnym istoty rozumnej. Człowieka obowiązuje „lojalność wobec własnego rozumu" —jak pisał niegdyś Leszek Kołakowski.

Można, rzecz jasna, odrzucić taki system wartości, ale — przy założeniu trafności moich intuicji wartości — byłoby to odrzucenie pewnych aksjologicznych prawd. Bo też w odniesieniu do naszych wypowiedzi wartościujących gotów jestem mówić o prawdzie i fałszu, a nie tylko o ekspresji pewnych emocji czy postaw. Mimo wielokrotnie stwierdzanego faktu rozbieżności głoszonych przez nas ocen i trudności w intersubiektywnym ich rozstrzyganiu, skłonny im jestem przypisywać wartość prawdziwościową i traktować jako wyraz przeżyć poznawczych. .

Dotyczy to przede wszystkim naszych ocen moralnych. Jestem przekonany, że istnieje obiektywne dobro i zło, i że my w naszych przeżyciach wartości zdolni jesteśmy do niego dotrzeć. Nie trzeba odwoływać się w tym celu do żadnych źródeł nadprzyrodzonych (co więcej, odwoływanie się do nich zakłada już naszą przyrodzoną zdolność moralnego sądzenia). Przyznać trzeba, że nasza intuicja moralna nie jest niezawodna, że człowiek stopniowo tylko dochodzi do moralnej prawdy — zarówno w swej historii indywidualnej, jak i gatunkowej. Nie zgadzam się jednak z nihilistycznymi konkluzjami Nietzschego czy Dostojewskiego. „Śmierć Boga" nie musi wcale pociągać moralnego nihilizmu, jak to przekonująco okazują krytycy głośnej książki Leszka Kołakowskiego. Nie sądzę w szczególności, aby źródłem moralności miała być «bojaźń Boża». Myślę, że jest nim ludzka zdolność do współczucia. Człowiek postępuje moralnie dobrze nie dlatego, że boi się przekroczenia religijnego «tabu», ale dlatego, że jest zdolny do litości. Zgadzam się z tymi, którzy najdoskonalszy wyraz owej «etyki litości" upatrują w Kazaniu na Górze. (Dodam, iż na moją świadomość moralną pewien wpływ wywarł również Lew Tołstoj, którego myśl była wielkim przeżyciem mojej młodości.) Ta — „ewangeliczna w treści, a laicka w formie" — idea moralna nie opiera się na żadnych przesłankach religijnych. Jedyną jej podstawą są "oczywistości serca». I nie ma w tym, jak sądzę, żadnej niekonsekwencji.

 

 

Zbytnim uproszczeniem byłoby jednak twierdzenie, że mój intelektualny stosunek do świata pozbawiony jest całkowicie wymiaru metafizycznego. Na określenie takie bowiem zasługują pewne poczucia, jakie — mniej lub bardziej wyraźnie — skłonny jestem żywić wobec świata jako całości. Bardzo trudno uchwycić ich notorycznie niejasny sens. Dominuje w nich poczucie niepojętości świata czy — mówiąc bardziej górnolotnie — tajemnicy Istnienia. W pewnych tego rodzaju przeżyciach świat realny zdaje się jawić jako «zasłona Mai» przesłaniająca właściwą istotę bytu, jako znak jakiejś rzeczywistości innej. „Alles Vergängliche ist nur ein Gleichnis" —jak głosi chorus mysticus w końcowej scenie Fausta. Przy całej swej nieokreśloności to poczucie tajemnicy istnienia ma doniosłą wagę egzystencjalną. Jest czymś, co nie pozwala na definitywny osąd świata, na jego potępienie — mimo całego zawartego w nim zła i cierpienia. Skłania do patrzenia na świat jako na wielkie, choć niepojęte misterium.

Czy żywiąc takie poczucia, nie zdradzam wyznawanego przez siebie ideału racjonalności? Podkreślałem już, jak liberalnie ideał ten chciałbym rozumieć. Nie utożsamia on, jak wiemy, kryteriów racjonalności z kryteriami naukowości. Zasadnicza cezura między myśleniem racjonalnym a irracjonalnym nie przebiega między poznaniem naukowym i nienaukowym.

O tym, czy przyjmując dane przekonanie, postępuję racjonalnie, rozstrzyga mój stosunek do racji uzasadniających to przekonanie. Jeśli żywię je dlatego, że przemawiają za nim takie racje, i czynię to w stopniu takim, na jaki racje te pozwalają, nie sprzeniewierzam się postulatowi racjonalności.

Otóż warunek taki spełniać mogą również wspomniane przekonania metafizyczne. Ze względu na rodzaj doświadczenia, na którym się opierają, trudno upatrywać w nich coś więcej niż niejasne i niepewne domysły. Ale jeśli traktujemy je w ten sposób, nie wykraczamy poza granice racjonalnego myślenia. Czynimy to dopiero wtedy, gdy tym, co nas skłania do przyjęcia danego przekonania, jest coś innego niż wzgląd na racje logiczne, które za nim przemawiają. Taka sytuacja wydaje mi się nieunikniona w przypadku typowych twierdzeń religijnych. I to jest powód, dla którego dziedzina wiary religijnej jest dla mnie niedostępna —jakkolwiek cenna i pożądana wydawałaby mi się perspektywa jej przekroczenia. 

 

Artykuł ukazał się pierwotnie na humanizm.net.pl

O autorze wpisu:

9 Odpowiedź na “Bóg ateistów”

  1. Żadnych komentarzy… Jak zwykle, gdy idzie o filozofię… Nie wiem, czy sie wymądrzać, czy dać spokój, bo i tak nikt nie odpowie… 

    🙂 😉

  2. >>Co prawda kogoś, kto zawiesza swój sąd w sprawie istnienia Boga, nazywa się raczej religijnym agnostykiem, gdyż słusznie powiedzieć można o nim, iż nie wie, czy Bóg istnieje.<<

    -Nikt nie wie czy bóg istnieje, bo jak sami wierzący mówią to nie kwestia wiedzy ale wiary. Nawet ktoś silnie przekonany, że wie, że bóg istnieje jest tylko przekonany. Ateista na podstawie dostępnych informacji i braku poszlak na korzyść teorii istnienia boga uważa, że coś takiego nie istnieje. Wierzący albo ślepo wierzy, albo brnie w teologiczne rozważania i na podstawie tych samych danych wmawia sobie i innym wiarę. Ewentualnie jest deistą. Agnostyk z kolei, według definicji twz. silnego agnostycyzmu (poglądu w mojej opinii mało racjonalnego), to ktoś uważający, nie wiem na jakiej podstawie, że nigdy nie będzie możliwe udowodnienie isnienia, ani nieistnienia boga.

  3. Ateista posługujący się paradygmatem naukowym, nie tyle wierzy – czy uważa – że Bóg (stwórca czy nadzorca) nie istnieje, co stwierdza, że koncepcja Boga – jako niefalsyfikowalna – jest mu do niczego niepotrzebna i nieprzydatna, więc nie ma co uczestniczyć w spekulacyjnych rozważaniach.

    Co , oczywiście, nie znaczy, że nie warto zgłębiać religijności (czyli konsekwencji wiary w B.) jako teorematu filozoficznego i socjologicznego. Przeciwnie, jest to niezbędne do zrozumienia mechanizmów psychologicznych wiary – jako najpotężniejszego narzędzia do manipulacji jednostkami i społecznościami.

    1. No ale chrześcijaninowi, żydowi lub buddyście posługującemu się paradygmatem naukowym, także koncepcja Boga nie jest do niczego potrzebna i nieprzydatna – gdy uprawia naukę, seks, ogródek… albo gdy wysmarkuje nos w chustkę.
      Paradygmat naukowy to jest tylko metodologia mająca zastosowanie w nauce, w inżynierii, w procedurch medycznych, w diecie, higienie osobistej itp., ale nie jest to deklaracja światopoglądowa.

      1. Paradygmat naukowy nie może posługiwać się wiarą – robiąc to, przestaje być naukowy. To, że istnieją „wierzący naukowcy”, znaczy tyle, że cierpią na swoiste „rozdwojenie jaźni”, albo po prostu dla celów merkantylnych (stosunki rodzinne, kariera, czy tzw. święty spokój) udają, że wierzą.
        Jest to oczywiste, jesli przyjąć, że „wiara” nie może być stopniowana – tak samo jak „świeżość” czy „ciąża”.
        Jeśli ktoś jest wierzący, to powinien wypełniać WSZYSTKIE zalecenia swojej religii – moralności, postów, ubóstwa, uczestnictwa w rytuałach, i.t.d – a naukowiec-religiant – powinien w swoich dokonaniach naukowych mieć co najmniej jeden problem rozwiązany (czy dowodnie objaśniony) dzięki „nauce kościoła”.

        Nie wiem, czy wierzący może zapominać o Bogu smarkając, czy uprawiając ogródek, ale z całą pewnością musi o nim pamiętać uprawiając seks! Przecież jest powszechnie wiadomym, że seks jest obsesją wszelkiej religii, a już chrześcijaństwa szczególnie! Natomiast nauka – jak sam stwierdzasz – istotnie, koncepcji Boga nie potrzebuje.
        A paradygmat to nie jest metodologia, a tym bardziej „tylko metodologia”

        1. Pardygmat naukowy ma zastosowanie w nauce i w wysmarkiwaniu nosa, ale nie ma zastosowania w religii – podobnie jak nie ma zastosowania np. w muzyce, malarstwie albo relacjach międzyludzkich, np. w miłości.
          "Naukowiec" domagający się naukowych dowodów miłości od żony zostanie uznany za socjopatę a domagając sie od muzyka naukowych dowodów na piękno jego utworów – za durnia. W obu przypadkach wykaże też zboczenie zawodowe – czyli mieszanie metody swojej profesji tam, gdzie nie ma ona zastosowania.
          .
          Co do kwestii moralnych – które także nie są domeną nauki (tezy moralne sa niedowodliwe) – trzeba pemiętać o nich nie tylko uprawiając seks, ale ZAWSZE. Także uprawiając naukę (np. należy unikać groźnych eksperymentów na ludziach lub na środowisku).
          Tylko nihlilsta nie przejmuje się moralnym aspektem tego co robi.

          .

          Jest oczywiste, że wiara JEST stopniowalna. Podobnie jak świeżość.

  4. "Sedno sprawy leży w tym, że nie wierząc w istnienie sacrum religijnego wierzę w istnienie czegoś, co nazwać można sacrum moralnym."
    .
    Trudno się nie zgodzić.
    Moralność ma u podstaw pewne założenia, które są nie tylko niedowodliwe (więc nienaukowe), ale też są to założenie pewnych niezbywalnych i niezależnych od naszej woli (i wiedzy) wartości, których nie należy naruszać. Czyli jest to pewne sacrum.

    1. Czyli na przykład ludożerstwo homo z sąsiedniego stada, albo niewolnictwo homo o innym kolorze skóry, albo inne jakże niewinne praktyki, uznawane przez eony za nic niemoralnego, to są przypadki sacrum, których nie nalezy naruszać?

      Światkowski: "założenie pewnych niezbywalnych i niezależnych od naszej woli (i wiedzy) wartości"

      Panie Tomaszu – straszne głupoty Pan pisze. Moralność zawsze zależała od naszej wiedzy, kondycji fizycznej i od poziomu rozwoju technologii. I w jakim sensie jest niezbywalna?

      Czy prawo do posiadania niewolników jest niezbywalne?

      Czy prawo do stosowania przemocy religijnej jest niezbywalne?

      Czy prawo do ukrywania pedofili wewnątrz kościoła jest niezbywalne?

      Kto decyduje o niezbywalności? Kto decyduje o moralności?

      I na jakiej podstawie te decyzje są podejmowane? Świątkowski dzwoni do pana boga się zapytać?

      I jeszcze niech mi Pan wytłumaczy Panie Tomaszu jak mam nie zdechnąć ze śmiechu, gdy klechy Kościoła Katolickiego,  który ratuje doktora Mengele, a zwalcza Owsiaka, pierdzą coś o moralności?

      1. Każdy kto twardo głosi jakiekolwiek przekonanie moralne zakłada istnienie wartości, które wg niego są obiektywne. A ponieważ ich istnienie jest niedowodliwe, to są one dlań rodzajem sacrum. Tylko całkowity nihlilsta i relatywista moralny nie uznaje de facto moralnego sacrum.
        .
        .
        Tematem tego wątku jest moralność, a nie "katolickie klechy", więc tylko po to, by wybawić cię od zdechnięcia z pustego rechotu odpowiem: klechy (jak każdy inny) mogą nięć stępiony zmysł moralny lub mogą być niekonsekwentne.
        Z tym jednak zastrzeżeniem, że osoba która pomogła Josefowi Mengele zwiać do Argentyny to nie była ta sama osoba, która tępi Owsiaka. Bo gdy Alois Huddal zmarł, to Owsiak miał zaledwie 10 lat. Masz więc ostre urojenia anonimie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dziesięć − dwa =