Boulogne-sur-Mere leży w nadmorskim regionie Boulonnaise, nieco na południowy zachód od Calais. W 1662 roku mieszkańcy tej prowincji zbuntowali się przeciw Ludwikowi XIV, z powodu nadmiernych ich zdaniem obciążeń podatkowych i rekwizycji wojennych. Kolejne rewolty w regionie inspirowali agenci hiszpańscy (z Hiszpańskich Niderlandów czyli Belgii). Pod koniec panowania Ludwika XIV miasto nie liczyło nawet 5000 mieszkańców, z tego 80% pracowało w zawodzie związanym z morzem. W wieku XVIII Boulogne cierpiało na wszystkie przywary miast portowych epoki. Było ono opanowane przez przemytników. Uczciwy handel był bowiem utrudniony przez konkurencję dużych i silnych ośrodków takich jak Dunkierka, Hawr, Cherbourg, Nantes, Lorient i Bordeaux. Sytuacja polepszyła się dopiero w latach 1775-1785. Niestety przez większość wieku codzienność miasta wyznaczały słabe połowy (wiosną łowiono śledzie, a jesienią makrele), niedostatek i choroby .
Il. 1.lud Francji w XVIII wieku, źródło: Z. Libiszowska, Francja Encyklopedystów
W takiej sytuacji przemyt był jedyną szansą na lepsze życie. Od lat dwudziestych XVIII wieku Anglicy przybywali do Boulogne by kupować tam towary obłożone w ich kraju wysokim cłem (mocny alkohol, w tym gin, herbata) i przemycać je do Anglii. Mieszkańcy miasta pomagali w owym przemycie, a potem uczestniczyli w nim na własną rękę. Boulogne zarabiało, mimo ataków piratów angielskich rocznie na przemycie około 4 miliony liwrów (w latach osiemdziesiątych, gdy smogglage było u szczytu – nawet 6 milionów), podczas gdy na rybołówstwie tylko pół miliona) . Władze francuskie nie miały nic przeciw przemytowi, przeciwnie – wspierały go, a miasto demonstrowało swój patriotyzm wystawiając w czasie licznych w XVIII stuleciu wojen morskich nawet do dwustu statków korsarskich do walki z brytyjską flotą i jej korsarzami. Szczególnie podczas wojny o sukcesję austriacką (1744-1748) i wojny siedmioletniej (1756-1763) mieszkańcy byli wyjątkowo aktywni, zdobywając lub przejmując wiele jednostek brytyjskich .
Il. 2. Przemytnicy francuscy z ok. 1780 roku, źródło:
Szkocki pisarz Tobias Smollett (1721-1771), ojciec powieści pirackiej, wybrał się do Francji i Włoch w kwietniu 1763 roku (z żoną, córką przyjaciela i sługą) by podnieść się na duchu po utracie jego jedynego dziecka, 15-letniej Elisabeth. Podróżował z Boulogne-sur-Mere do Nicei, która, ze względu na swój leczniczy klimat była głównym celem podróży; następnie odwiedził kilka z miast włoskich by w czerwcu 1765 roku powrócić do Londynu. W 1766 wydał wspomnienia z podróży pod tytułem: Travels through France and Italy. 23 czerwca 1763 roku Smollett pisał z Boulogne do przyjaciela o zdzierstwie oberżystów w Dover, choć francuskie w Boulogne wydawały mu się jeszcze gorsze. Oba zaś miasta uważał za pełne brutalnych przewodników, którzy ciągle przeklinają i tłuką się (jako pobożny Szkot był tym podwójnie zniesmaczony). W Boulogne zamieszkali u pani B. – żony pewnego Francuza, który polecił ją pisarzowi w Londynie. Za trzy gwinee miesięcznie Smollettowie wynajęli najładniejszą część jej domu z kompletem mebli, 4 Łózkami, dolnym pokojem gościnnym i kuchnią. Mogli też używać piwnicy.
W drugim liście z 15 lipca, Smollett ocenił celników francuskich za uprzejmiejszych niż ci w Dover, choć równie podejrzliwych, i opisał procedurę celną. Smollett miał przy sobie jedynie 24 łyżki srebrne, które zostały dokładnie obejrzane w biurze celnym, za których przywiezienie zapłacił 17 liwrów, za pozostałe ukryte w kieszeni sługi nie musiał płacić. Stwierdził a propos, że ordonanse francuskie są zwykle niekorzystne dla cudzoziemców. Książki, jakie pisarz miał przy sobie, zostały odesłane na jego koszt do Amiens, by zbadała je tamtejsza chambre syndicale, po czym miały zostać mu zwrócone, o ile nie zawierają nic przeciw państwu francuskiemu, lub religii – wówczas mogły zostać skonfiskowane. Pisarz nie spodziewał się tego rodzaju utrudnień w kraju cywilizowanym, i stwierdził, że choć urzędnicy są uprzejmi, nie zna kraju bardziej niechętnego obcym, przy okazji zauważał, ze jeśli cudzoziemiec umrze we Francji, jego dobra przejmuje król Francji – zgodnie z prawem zwanym – droit d’aubaine – nawet jeśli dziedzic majątku również jest we Francji. Król przejmuje dobra po turystach-protestantach , których potem nie można pochować – tylko dla narodów zaprzyjaźnionych, jak Szwajcarzy czy Szkoci czyni się wyjątki. Droit d’aubaine, jak zauważa pisarz funkcjonowało wówczas także w niektórych księstwach niemieckich i stanowiło straszak dla ewentualnych obcych kupców, że stratą dla księstw. Smollett żałował, że nie wysłał książek drogą wodną – morzem do Bordeaux, i potem Garonną do Tuluzy – co uczynił z cięższym bagażem.
Po radę dotyczącą książek i cenzury, Smollett zwrócił się, do syna gospodyni 25-letniego monsieura B., poborcy dziesięciny, i handlarza winem, który w przeciwieństwie do jego dwóch pobożnych sióstr, był „małym libertine”, „próżnego jak każdy Francuz”, chętnie korzystającego z przywileju noszenia szabli. Pan B. podawał się za posiadacza wiejskiego zameczku i dworskich koneksji, nieco konfabulując. Utrzymywał fille de joye – metresę i nie ukrywał tego, chwaląc się gościowi w łamanej angielszczyźnie 6 bastardami w ciągu roku. Smollett wszystkie te uwago nazywał: gasconade – tzn. łotrzykowsko-rycerskim stylem typowym ponoć dla Gaskończyków. Pan B. poradził pisarzowi by wysłał petycję w sprawie książek kanclerzowi Francji, by ten zorganizował rewizję książek na miejscu, tj. w Boulogne, przez prezydenta miasta, procureur du roy, lub subdelegata intendenta prowincji. Wysłał Szkota do adwokata, o którym mówił, że byłby zrobił świetną karierę, gdyby nie przywiązanie do butelki. Adwokat sporządził petycję, która była typowo francuska tzn. bardzo pompatyczna, więc pisarz uznał ją za nieodpowiednią dla brytyjskiego poddanego i podziękował. Smollett wolał napisać do ambasadora brytyjskiego Francisa Seymour-Conway, markiza Hertford (1718-1794), pan B. twierdził, że pisarz błądzi myśląc, że brytyjskie ambasador może tyle samo w Paryżu co kanclerz Francji.
W kolejnym liście pisanym 15 sierpnia 1763 roku, Smollett pisze głównie o swym zdrowiu i przeziębieniu, wspomina też, że ambasador nie przybył jeszcze do Francji, ale poinformowany o całej sprawie, już działał pisząc w sprawie książek do paryskiego rezydenta. Zaprzeczył informacji przyjaciela, jakoby Boulogne przypominało ubogą dzielnicę Londynu – Wapping, według Smolletta, stolica Boulonnais było dość ładnym miastem, z szerokimi, dobrze brukowanymi ulicami, kamiennymi przestronnymi domami. Liczbę mieszkańców szacował na 16.000. Gubernator Boulonnais (Smollett pisze: Boulonnois) diuk d’Aumout był niezależny od gubernatora Pikardii. W Boulogne rezydował biskup sufragan Rheims, mający 24.000 liwrów (1200 funtów) dochodu rocznie, i seneszal, od którego decyzji można się było odwołać w parlamencie paryskim, oraz szeryf (bajliw), rada admiralicji i komendant garnizonu składającego się z kilku setek inwalidów wojennych.
Boulogne dzieliło sie na górne i dolne miasto. Pierwsze pełniło rolę cytadeli obronnej, z której rozpościerał się piękny widok na dolne miasto, a przy lepszej pogodzie, na brzegi Anglii, od Dover do Folkstone. W górnym mieście znajdował się plac, ratusz, katedra I 2-3 klasztory zakonnic. W jednym z nich było nawet kilka Angielek, przysłanych tu dla edukacji, która tu jest tańsza (10 funtów rocznie) niż za Kanałem. Pisarz oceniał, że jedyną Reczą przydatną jakiej się tu nauczą to język francuski, przy tym jednak usłyszą wiele przeciw protestantyzmowi i często nawracają się na katolicyzm. Miastem rządził burmistrz i radni, jak w każdym niemal innym francuskim mieście.
Dolne miasto rozpościerało się od bram górnego miasta, do portu, rosnąc wszerz w obie strony, przez co było potężniejsze od górnego miasta, miało szersze i ładniejsze ulice i bogatszych mieszkańców. Mieszkali tu wszyscy bulońscy kupcy i bogaci mieszczanie, szlachta jednak żyła w górnym mieście, rzadko spotykając się z kimś spoza swej warstwy. Port dolnego miasta był tak płytki że podczas przypływu hasały w nim dzieci. Statki były wyłącznie małe. Port nie był ufortyfikowany – był tam tylko jeden fort położony ok. mili na wschód od miasta-, wejście do niego szerokie i dość ryzykowne dla statków. Koło fortu Smollett zażywał kąpieli i odpoczywał na miękkim piasku. Na skale ponad portem znajdowała się ruina rzekomo po latarni morskiej Cezara: Turris ardens, przez Bulończyków zwana: Tour d’ordre, ale tak naprawdę ruiny były pozostałością po zamku Karola Wielkiego. Po drugiej stronie portu, naprzeciw dolnego miasta stał dom oficera, który zginął potem w wojnie siedmioletniej. Dom stał na skraju reumatycznego bagna. Zaraz obok znajdował się dom szlachcica, któremu król przyznał teren stale zalany wodą. Szlachic dużym kosztem zbudował potem odpowiednie groble. W dolnym mieście znajdowały się klasztor kordelierów, seminarium duchowne i klasztor kapucynów, niedawno odnowiony głównie z datków brytyjskich podróżników, zebranych przez ojca Graeme, dawnego oficera wojsk Jakuba II, który został księdzem w ramach pokuty po zabiciu przyjaciela w pojedynku. Smollett chwalił sobie konwersację z Graeme’m, który jako przeor klasztoru, nakazał zawiesić brytyjskie godło na kościele, jak również spacery w ogrodzie klasztornym, gdzie zakonnicy zatapiali się we własnych myślach. W Boulogne był też szpital, przytułek z kilkoma setkami biedaków, wykonujących przez cały czas drobne prace, zgodnie z talentami; m.in. szyciem pończoch. Przytułkiem kierował biskup. Smollett stwierdzał panującą tam lekką tendencję do bigoterii i fanatyzmu. Kościoły bulońskie, pisarz oceniał jako marnie zbudowane i mało zdobione, bez obrazów na ścianach.
W kolejnym liście, datowanym 1 września 1763 roku, Smollett pisze w nim o odzyskaniu książek, dzięki aplikacji rezydentury brytyjskiej w Paryżu, dzięki czemu pisarz mógł jechać spokojnie na południe Francji. Pisał jednak jeszcze o wilgotnym, zimnym powietrzu Boulogne, jak uważał – także niezbyt zdrowym. Zima 1762 roku trwająca w Londynie 6 tygodni, w Boulogne miała trwać osiem. Mróz miał zniszczyć korę drzew. Dziwiło to pisarz, ponieważ przeczyło to generalnej zasadzie, że zima jest łagodniejsza w miastach portowych niż w śródlądowych, przez co zima londyńska była surowsza od edynburskiej. Dzieci bulońskie cierpiały dość często na skrofuły i krzywicę, za co pisarz winił klimat i bliskość bagien, oraz twarda woda, przyprawiająca turystów o ból brzucha. Dobrą wodę można było zaczerpnąć z fontanny przy katedrze. W pobliżu miasta znajdowały się kopalnie węgla.
Targowiska miejskie Smollett uznał za dobrze zaopatrzone. Miejscowi mieli ponoć używać wołowiny tylko do zupy. Miejscowe mięsa były dobre, a ryb było mało, zapewne, jak uważał pisarz, z powodu płytkości wody. Rybacy musieli czasem wypływać w ich poszukiwaniu aż po wybrzeża Anglii. Ryby z Boulogne psuły się, zanim dotarły do Paryża, z powodu odległości (150 mil). Pisarz żartował, ze najwyżej murzyni z Gwinei chcieliby je zjeść. Wino bulończycy sprowadzali z Auxerre. Oberżyści jednak dolewali różnych świństw do burgunda. Można było w Boulogne kupić tanie dobre wino zwane preniac, za to miejscowa brandy była kiepska, aż pisarz dziwił się, ze szmugiel jej się opłaca. Smollett konstatował nieprawdziwość opinii o braku owoców w Bolulogne. Były tam dostępne w dużej ilości. Pisarz polecał zwłaszcza gruszki. W Boulogne płacono dwukrotnie niższy czynsz niż w Londynie, choć miasto miało opinie jednego z najdroższych we Francji – tak duża była różnica cen między obu krajami.
Mieszkańcy Boulonnois cieszyli się kilkoma przywilejami. Byli zwolnieni od podatku solnego – gabelle i podatków nakładanych na sól. Bulończycy uchodzili za niezależnych, samodzielnych, zazdrosnych, ambitnych, gwałtownych i mściwych (wiele morderstw zarówno w mieście jak i na wsi wokół). Smollett część winy przypisywał arbitralnej władzy absolutnej monarchii, która rzekomo negatywnie oddziaływała na morale ludu. O chłopach pisał Smollett, że byli wynędzniali i brudni. Prawo działało wadliwie. Pewnie kupiec spokojnie prowadził swe interesy, choć kilka lat wcześniej zabił w okrutny sposób pewnego biedaka. Miał być zgodnie z prawem łamany kołem, jednak wstawił się za nim miejscowy dostojnik. Źle prowadzący się ksiądz, któremu biskup odmówił nadania święceń, dźgnął go nożem, gdy biskup wychodził z katedry. Napastnika złapano, choć dobroduszny biskup sugerował by pozwolono mu na ucieczkę. Podczas egzekucji wykrzyczał, że jest niesprawiedliwością, że kupiec za brutalne morderstwo nie doznał żadnej kary, natomiast on, który zranił tylko „bezużytecznego prałata”, musi cierpieć męki.
Szlachta z Boulogne miała być próżna, biedna i gnuśna. Nieliczni tylko mieli dochód rzędu 6.000 liwrów (ok. 250 funtów) rocznie. Zamiast rezydować w swych okolicznych dobrach i ulepszać we własnym interesie techniki rolne, przesiadywali mieście, gdzie życie było droższe, i pozwalali swym domom wiejskim popadać w ruinę. Miejskie siedziby ich były niewygodne i małe, a oni sami źle ubrani, niewykształceni. Byli skończonymi domatorami, chyba, ze próżność wygnała ich w końcu z domostwa. Jedynie bigoci przebywali większą część dnia z księżmi, albo w kościele albo w domu. Prócz gry w karty o niewielkie stawki, właściwie nie znali rozrywek, nie wydawali nawet kolacji dla przyjaciół, oszczędzali nawet na herbacie i kawie, choć towary te w Boulogne były bardzo tanie. Nie myśleli też o jakimkolwiek przysłużeniu się lokalnej społeczności, wystrzegali się nawet korespondowania z kupcami, których postrzegali jako nędznych plebejuszy. Wystrzegali się też kontaktów z cudzoziemcami, ukrywając swą biedę pod maską majestatyczności. W przeciwieństwie do większości francuzów byli ponurakami. Byli demonstracyjnie i zabobonie religijni. Ich życie składało się z nieprzerwanej serii mszy, postów, procesji, pielgrzymek, spowiedzi, pobłogosławień i innych ceremonii religijnych. Smollett stwierdzał, że Kościół Katolicki utrzymywał ich w „religijnym terrorze”. Pisarz kpił z tworzenia przez mieszkańców swych własnych świętych, tak jakby nie wystarczała im niekończąca się lista świętych, którzy naprawdę istnieli. Mimo ponuractwa bigoteryjnej szlachty, Smollett porównywał katolicyzm do komedii (ciągłe pompatyczne ceremonie i święta), a szkocki kalwinizm do tragedii (skupienie i wieczny rachunek za grzechy). Większości radosnych Francuzów kalwinizm nie odpowiadał, bo był dla nich zbyt poważny i zbyt introsceptyczny, stąd reformacja nie mogła we Francji wygrać. Katolicyzm obarczał Smollett winą za miejscowe lenistwo i biedę.
W kolejnym liście z 12 września pisał o chudych owcach i o wsi zwanej Samers, do której wybrał się z kapitanem L. i panią B . Zaraz po tym Smollett znów opisuje mieszkańców Boulogne. Mieszkało w nim wielu kupców, sklepikarzy i rzemieślników. Wśród tych pierwszych było sporo takich, którzy zbili majątek podczas wojny siedmioletniej. Wielu armatorów posiadało brytyjskie statki, wzięte jako łup podczas wojny, ogromna większość zaś było kilkukrotnie uwięzionych przez Brytyjczyków podczas wojny. Zasada była taka, że jeśli brytyjski liniowiec zażądał poddania się, czynili to od razu, szukano od razu nowego kapitana, i strata armatora była niewielka.
Z towarów jakimi handlowali kupcy wymienił Smollett, oprócz znanych nam już, także olej importowany z Hiszpanii. Ryby (roczny zysk z połowów Smollett szacował nieco wyżej niż powiedzieliśmy – na 900.000 liwrów, czyli ok. 35.000 funtów) , których nie łowiono zbyt wiele, eksportowano m.in. do Portugalii. W Boulogne były 2 lub 3 duże domy brytyjskich handlarzy winem Bordeaux. Większość statków w porcie, były to kutry przemytników. Było tam też ok. 12 płaskodennych łodzi, których obawiano się w Anglii podczas wojny i jak zauważa Smollett zupełnie bez przyczyny, sugerował jednak, że zbudowano je w celu odstraszania. Przemytnicy z Kentu i Sussex płacili swą złotą monetą za francuskie brandy i herbatę. Przy okazji kupowali też kolorowe druki i inne drobiazgi, które nie były wprawdzie lepsze, czy taniej wyprodukowane niż ich angielskie odpowiedniki, ale dla brytyjskich snobistycznych gustów miały tą zaletę, że były z Francji. Brytyjczycy lubili kupować w Dunkierce wyprodukowane m.in. w Boulogne wstążki, lniane tkaniny i koronki, by ominąć brytyjskie cła. Chociaż przemytników brytyjskie władze łapały całymi tuzinami, proceder był zbyt nęcący, by czynnik odstraszania zadziałał. Dotąd herbata francuska pita w Sussex długi była, jak twierdził Smollett (pił ją raz w uzdrowisku w Hastings), okropna w smaku, lecz czyniono postępy i wkrótce jakość wyrównała się. W Boulogne funt herbaty kosztował 9 liwrów, w Londynie zaś 14 szylingów – czyli niemal jeden funt (20 szylingów), podczas gdy jak widzieliśmy 1 funt był w 1763 wat niemal 26 liwrów). Kupcy w Boulogne żyli w wygodnych domach na wzór angielski (nieco tylko bardziej staroświecki wyposażone niż te w Anglii np. w łóżka z kurtyną) i mieli liberalne angielskie poglądy. Najbiedniejszy kupiec w Boulogne zakładał do obiadu serwetkę i jadł srebrnym czterozębowym widelcem trzymanym w prawej ręce. Rzadko używali noża, bo mięso gotowali długo (Brytyjczycy woleli i nadal wolą krwiste). Podłogi w ich domach jednak były brudne i nie przykrywali ich dywanami. W każdym pokoju stały zwykle niedbale wykonane komody. Drzwi i okna często się nie domykały, tak niedbale były wykonane. Kominy były tak szerokie, że słońce i deszcz wbijały opary do domostw. Różnice kulturowe były spore. Francuzi, tak jak ich widział Smollett, zbawiali swe damy potokami bon mots, wzbogaconymi żywą gestykulacją, lekceważyli wymogi higieny, choć np. nie pili z kufli, z których piło już wcześniej tuzin innych osób jak to czyniono w Anglii.
Mieszczanie w Boulogne w południe spożywali zupę i bulion, a pieczeń z sałatą na kolację, zaś po każdym posiłku podawano deser owocowy. W dni postu jedli ryby, omlety, smażoną fasolę i różne przysmaki jajeczno-cebulowe. Po południu pili herbatę z cukrem i gotowanym mlekiem. Był zwyczaj próbowania z każdego talerza, każdej potrawy. Jeden u uczestników bankietu wydanego przez gospodarza Smolletta, były gwardzista pałacowy w Wersalu, wykrzykiwał przeciw jezuitom i dzierżawcom podatkowym, którzy jego zdaniem rujnowali Francję. Potem zaś zapytał pisarza, czy Anglicy nie piją co dzień zdrowia madame la marquise, czyli madame Pompadour. Smollett początkowo nie skojarzył o co chodzi, więc podarł, ze Brytyjczycy zawsze honorują niewiasty. Wtedy ex-gwardzista rzekł, że markiza jest największa przyjaciółką Anglików, bo gdyby nie namówiła Ludwika XV do wystąpienia przeciw nim, nie mogliby się oni chwalić zdobyczami wojny siedmioletniej. Smollett odparł, że jedyne większe zwycięstwo francuskie tej wojny – zdobycie portu w Mahon – było dziełem jednego z wybranych przez nią oficerów. Wolał jednak nie kontynuować dyskusji, pamiętając inną z innym Francuzem w Gent w 1749 roku, kiedy to ów Francus, próbował wmówić pisarzowi, ze wszystkie zwycięskie bitwy księcia Marlborough nad armiami francuskimi w czasie wojny sukcesyjnej hiszpańskiej (1701-1714), były celowo przegrane przez francuskich dowódców, którzy chcieli w ten sposób pogrążyć dworską fakcję dewotów pod przywództwem madame de Maintenon. Tego typu pomysły dowodziły, zdaniem Smolletta, wielkiej narodowej próżności Francuzów. A przecież rodzice we Francji nadal straszyli niegrzeczne dzieci księciem Marlborough. Raz syn pana B., wychowywany przez opłaconego wieśniaka, uciekał przed zamierzającym dać mu klapsa ojcem, w ramiona matki, ze słowami: Faites sortir ce vilaine Malbroug („spraw by ten zły Marlborough wyszedł”). Francuzi byli bardzo czuli na punkcie potęgi swego państwa I zapewniali, że jego dochody dochodzą do 400 milionów liwrów, czyli ok. 20 mln funtów, choć de facto było to niewiele połowa tego rocznie. Pomstowali na fermiers generaux – przekupnych dzierżawców podatków, którzy podnoszą podatki, a z zebranej sumy ledwie 2/3 oddają władcy. Typowym Francuzem w oczach Smolletta był niejaki pan L—y, który siedział przy jakiejś podstarzałej damie, patrzył na nią pożądliwie, bardziej dla sportu i galanterii niż szczerze, wzdychał i śpiewał czułe piosenki, i kapitan B., którego Smollett porównywał do Sancho Pansy.
Gdy mieszczanin z Boulogne chciał zaczerpnąć świeżego powietrza, wynajmował za pół korony dziennie cabriolet – powóz jednokonny, lub powóz czteroosobowy. Powozy te były bardzo niewygodne i mało solidne. Najczęstszym środkiem transportu były jednak osły i konie. Francuskie kobiety, tak samo jak włoskie jeździły po męsku czyli okrakiem.
Francuzi, których Smollett napotkał w Boulogne-sur-Mer, lubili sobie dowcipkować z religii, jednak ponure dewotki (les devotées) były, których zdaniem pisarza prawie nie można było spotkać w Anglii, tam były bardzo liczne. Przemieszały się one ze spuszczonym wzrokiem miedzy domem a kościołem, o każdej porze dnia i nocy. Najbogatsze dewotki pozwalały swym spowiednikom rządzić całym swym życiem, rodziną i domem. Smollett uważał fanatyków tego rodzaju za hipokrytów i oszustów, którzy nie potrafili wcale – wbrew swoim zapewnieniom – panować nad własnymi namiętnościami.
Rybacy i żeglarze mieszkali we własnej dzielnicy (quartier des matelots) byli podzieleni na klasy i mieli spisane obowiązki wobec króla. Byli wytrzymali i kościści. Mieli dużo dzieci. Wierzyli w opiekę obrazu Maryi, co roku niesionej przez nich w procesji. Wierzyli, że obraz powrócił do Francji w łodzi, po porwaniu go przez rycerzy Henryka VIII. Rybacy i żeglarze byli zwykle bladzi, co Smollett przypisywał temu, że rzadko jedli mięso, a ich brudna skóra utrudniała oddychanie skóry. Wśród żeglarzy była grupa biednych Kanadyjczyków, którzy zostali wysiedleni z wyspy Św. Jana, w zatoce Św. Wawrzyńca, gdy tereny przejęli Brytyjczycy. Kanadyjczyków utrzymywał król płacąc im żołd w wysokości 5 sous (2,5 pensa) dziennie, lub 3 sous plus wikt. Żołnierze miejscowi (weterani-inwalidzi) nie mieli chyba nic przeciw temu, zwłaszcza że sami byli dobrze zaopatrzeni i ubrani (zdaniem Smolletta lepiej niż weterani w Chelsea). Wspomniany ostatni list z Bolugne, pisał Smollett na 10 dni przed planowanym odjazdem.
Polecam książkę A. Lottina, Histoire de Boulogne-sur-Mer, Le Téméraire, 1998.