Nad planetą wciąż zachodzą słońca. Jak łańcuch wielobarwnych klejnotów ścigają się po niebie. Noc jest tu krótka i trwa przez chwilę. Ściśnięta przez gamy wschodów i zmierzchów przychodzi nagle, by zgasnąć w jasności. W tym królestwie są tylko pustynie. Wiatr przelewa chromatyczne piaski do pustych naczyń horyzontu. Czasem tylko grzebienie strzępiastych skał stają im na drodze, by ustąpić miejsca ginącym w chrzęście ziemi płaskowyżom. Planeta ma dwa małe księżyce, które rzadko można znaleźć na zalanym światłem niebie. Nie one jednak przyciągają uwagę archeologów. Blisko północnego bieguna tego niczyjego świata wznosi się budowla z monolitycznych kamieni. Nakryta rozległą kopułą rzuca cienie na samotność wydm płynących bez końca swym martwym morzem. Poprzedza ją portyk złożony z wysokich, rzeźbionych kolumn, których wzory zadziwiły matematyków. Gmach, mimo wielkich rozmiarów i ogromnej staranności wykonania, wzniesiony był przez stosunkowo prymitywną cywilizację. Mówią o tym ślady prostych dłut, które niekiedy można znaleźć na doskonale dopasowanych kamieniach. Jednak na całej planecie nie odkryto innych obiektów, żadnych śladów dróg, żadnych osad. Nie odnaleziono na niej nawet najprostszych pozostałości życia. Przez dziesiątki lat armie robotów przeczesywały piaski tego samotnego świata i w końcu zakończyły swoją pracę, oznaczając to ciało kosmiczne jako niezamieszkałe. Gdy znalazłem przypadkiem w archiwach wzmiankę o GR5, jak niezbyt wdzięcznie nazwano ten odległy zakątek kosmosu, udałem się tam przy pierwszej nadarzającej się okazji. Po długim szybowaniu w skrzącej się atmosferze osiadłem w odległości kilometra od tajemniczego budynku.
Nie mogę zrozumieć, skąd wzięło się tu tak imponujące dzieło architektury. Dziedziniec poprzedzający sklepione kopułą wnętrze zachwyca elegancją proporcji i misternie kutymi kapitelami kolumn. Poruszam się po nim swobodnie, atmosfera planety składa się z rozrzedzonego tlenu, nie muszę więc nosić skafandra. Najdrobniejsze urządzenie elektryczne mogłoby spowodować eksplozję w tak niezwykłym powietrzu, na szczęście nie mam już ze sobą tak antycznego sprzętu. Grawitacja jest nieco mniejsza od tej, do której przywykłem, czuję więc miłą lekkość ułatwiającą mi mój rekonesans. Moje kroki wzniecają monstrualne echo w ciągnących się aż do zbiegu perspektywy arkadach. Kamienie wydają przeróżne tony. Czasami przypominają one brzmienie jakiejś odległej muzyki, ciągnącego się melancholijnie makamu, w którym znajduję miraże cytr i fletów. Bezwstydne, groteskowe cienie krążą wokół mnie jak tancerki upojone tańcem. Szukam rzeźb, które mogłyby zdradzić tajemnicę twórców tego kompleksu. Niestety, wszędzie ciągną się arabeski umiejętnie tkanych linii, w których mimo całej swojej wiedzy nie rozpoznaję pisma. Muszę jednakże zgodzić się z opiniami matematyków. Dziedziniec przed budowlą zawiera wykład z matematyki, którego imponujące tezy z pewnością pobudzą naszych uczonych. Źródło zawartej w nich wiedzy wydaje się być równie niemożliwe jak obecność tego budynku na martwej od zawsze planecie. Być może będę pierwszym twórcą tutejszego życia, o ile bakterie zawarte w moim oddechu nauczą się przetwarzać tutejsze minerały.
Zaskoczyły mnie drzwi prowadzące do wnętrza budowli. Ich surowiec przypomina drewno, jednak moje detektory chemiczne wskazują na proste, nieorganiczne związki węglowe. Wnętrze budynku zadziwia swoim pięknem. Kopuła wspiera się na czterech półkopułach, które pną się na rzędach delikatnych kolumn. Niezliczone rzędy elipsoidalnych okien odbierają ścianom ich ciężar. Łagodnie profilowane linie pną się po ścianach tworząc estetyczne wzory, co do których matematycy mieli podzielone opinie. Możliwe, że są one kontynuacją rozważań z dziedzińca, jednakże wykraczają poza znane nam teorie i systemy. Całkiem możliwe, że to w nich tkwi rozwiązanie tajemnicy tej samotnej konstrukcji. Wnętrze budowli jest czyste, ułożone z kolorowych płyt posadzki pokrywają tylko wątłe płaty piasku. Mój wzrok zatapia się w niszach, których geometria przyciąga nieodparcie uwagę, zdaje się płonąć ogarnięta własnym, tajemniczym ruchem. Unoszę głowę do góry. Cięta w pasy okien kopuła budzi we mnie lęk niezwykłą śmiałością swojej skali. Fioletowe światło rozcina przestrzeń nade mną tłustymi smugami. Lęk, który odczuwam już od jakiegoś czasu, każe mi opuścić głowę. Również we wnętrzu architektonicznego kompleksu, gdzie nie dociera wiatr, słyszę muzykę. Jest to zapewne dźwięk kształtów, symfonia załomów ścian, których nieznanej logiki nie jestem w stanie pojąć. Być może chaotyczny ruch cząsteczek tutejszego powietrza ożywia te ukryte w murach smyczki i trąbki.
Choć mój niepokój jest coraz bardziej wyrazisty, nie mogę wyjść z wnętrza samotnej świątyni. Czas płynie niepojętą dla mnie drogą. Fioletowe światło ustępuje miejsca krwistej czerwieni. Przechodząc pod centralną częścią kopuły odczuwam nagłe uderzenie spokoju, dziwnej harmonii zmysłów i uczuć, która zmusza mnie do tego, abym usiadł. Opadam na chłodną posadzkę, zamykam oczy i wsłuchuję się w ogarniającą mnie muzykę. Moja percepcja wyostrza się i rozpoznaję temat zawarty w dźwiękach. Myśl przewodnia utworu powraca, ciągle zmieniając się w karkołomnych inwersjach, wariacjach i zmianach tempa. Mam wrażenie analogii pomiędzy wypełniającym mnie dźwiękiem, a wzorami pokrywającymi budowlę. Zastanawiam się, czy matematycy odkryli tą zależność. Będę musiał im udostępnić mój rejestrator myśli, z którego ciągle korzystam. Próbuję użyć nieco staromodnego mikrofonu, ale nie wykrywa on żadnej fali akustycznej. Natura słyszanych przeze mnie dźwięków musi być zatem bardziej złożona, z pewnością ma jakiś aspekt elektromagnetyczny, wpływający bezpośrednio na mój układ nerwowy. Po chwili jednak mój zestaw pomiarowy wykrywa jakiś dźwięk. W ogarniającej mnie muzyce pojawia się lekki dysonans. Odwracam głowę i dostrzegam podobną do węża istotę pełznącą w moim kierunku. Podobieństwo do ziemskiego gada jest tylko powierzchowne, przybysz przypomina bardziej korzeń drzewa pokryty mchem. Rozpoznaję jakieś narzędzia, albo też strój, który nie stanowi ciała intruza. Nieoczekiwany gość, albo też i gospodarz tej budowli jest zapewne istotą inteligentną. Włączam podręczną encyklopedię, nie odnajduje ona jednak opisu przybysza. Przełykam nerwowo ślinę. Miliony inteligentnych istot zamieszkujących tą część kosmosu dawno zostały poznane, spotkanie kogoś innego jest niemożliwe, jeśli nie liczyć pojawiających się to tu, to tam archeologicznych rewelacji. Ogarnia mnie niezwykły atawizm. Nie wiem, jak zachowa się mój nieoczekiwany sąsiad. Odczuwam strach, myślę nawet o groteskowych przedmiotach obronnych, które widziałem kiedyś w muzeum sztuki prehistorycznej. Na szczęście intruz spaceruje bez pośpiechu po budowli, nie zwracając na mnie uwagi. Aby się uspokoić przeprowadzam inne pomiary. Struktura biochemiczna istoty jest dość zbliżona do typu ziemskiego, od biedy można by nazwać ją roślinną. Uśmiecham się w myślach widząc dalekiego kuzyna. Organizmy białkowe są bardzo rzadkie w znanym wszechświecie, stanowią obiekt fascynacji przedstawicieli dużo bardziej popularnych odgałęzień procesu ewolucji. Tymczasem istota kończy swoją przechadzkę i bez pośpiechu kieruje się w moją stronę. Włączam translator, którego oprogramowanie po milionach lat kosmicznych spotkań zostało doprowadzone do całkowitej perfekcji. Posiadanie tego urządzenia jest niepoprawnym przejawem romantyzmu, gdyż już od wielu eonów wystarczają zwykłe słowniki. Jak widać romantyzm czasem ma swoje praktyczne uzasadnienie.
– Pokój z tobą! – mówi istota. Spoglądam na lśniące punkciki, które są zapewne zmysłem optycznym tego roślinnego bytu.
– I z tobą! – odpowiadam, dziwiąc się nie po raz pierwszy uniwersalności tego pozdrowienia. Rzecz jasna słowo „pokój” występuje już tylko w słownikach języków antycznych, mimo to nadal większość mieszkańców kosmosu wygrzebuje to archaiczne słowo przy pierwszym kontakcie. – Czy to twoja budowla? – pytam.
– Tak – odpowiada przybysz.
– Mam nadzieję, że nie naruszyłem twojego spokoju z nią związanego – kontynuuję.
– Nie – pada odpowiedź.
– W jakim celu została wzniesiona ta konstrukcja? – istota zwija się w kłębek wokół mnie i spogląda na translator. Wygląda na zdezorientowaną.
– Nie rozumiem – mówi w końcu.
– Po co wzniesiono ten budynek? – nie daję za wygraną, jednak z translatora nie dobiega żaden dźwięk. Sprawdzam układy zasilające, jednak nie wyglądają na uszkodzone. Zapada cisza. Istota nie wygląda na zdziwioną, ja jednak patrzę nerwowo na urządzenie. Wreszcie odkrywam źródło problemu. Wyświetlacz oznajmia brak zgodności mentalnej. Najwyraźniej cywilizacja tych roślinnych istot nie zna pojęcia przyczyny i kontynuacji. Przełączam sygnał zgodności na pasmo akustyczne.
– Mam na imię Jasin ad–Din. Jak ty masz na imię? – zadaję pytanie natury bardziej osobistej.
– Brak zgodności mentalnej – oznajmia translator.
– Czy jesteś świadomością zbiorową? – ustalam z determinacją urzędnika biura klasyfikacji.
– Nie – tym razem istota mnie rozumie.
– Skąd się tu wziąłeś, nie widziałem jak tu przyleciałeś? – rzeczywiście, detektory w moim statku powinny mi były zgłosić ruch na orbicie planety, zaś mój detektor uprzedziłby mnie o teleportacji w promieniu 40 kilometrów.
– Brak zgodności mentalnej – stwierdza translator cokolwiek tajemniczo.
– Mieszkasz tu? – zastanawiam się dalej, nie mogąc sobie jednak wyobrazić jak tak złożony organizm mógłby egzystować samotnie na powierzchni tej planety, nie mając nawet węgla koniecznego do fotosyntezy. Jeśli nie liczyć drzwi na przekąskę.
– Nie. Ta planeta nie jest mieszkaniem.
– A czym jest? – dziwię się.
– Brak zgodności mentalnej.
– Te rysunki na ścianach to zapewne odbicie waszych odkryć w dziedzinie nauki? – zmieniam temat.
– To sztuka, malarstwo realistyczne – oznajmia przybysz. Oglądam mury budowli. Istota najwyraźniej odbiera rzeczywistość za pomocą formuł matematycznych. Zupełnie jak Pitagoras, stworzenie żyjące na Ziemi na miliony lat przed ukształtowaniem się tam pierwszej cywilizacji. – Niezbyt udane – dodaje istota.
– Jakie planety są waszym mieszkaniem? – pytam.
– Nie mieszkamy na planetach. Jak można tam mieszkać? To kompletnie niemożliwe – dziwi się istota.
– A gdzie mieszkacie? – dociekam z nadzieją.
– Brak zgodności mentalnej.
– Wiele istot inteligentnych mieszka na planetach – tłumaczę mojemu rozmówcy.
– Nie, to nieprawda – stwierdza istota.
– Ależ tak. Ja na przykład mieszkam w układzie (podaję współrzędne).
– Ale przecież ty nie jesteś istotą inteligentną, jesteś (brak zgodności mentalnej).
– Wedle obowiązujących definicji jestem istotą inteligentną – tłumaczę łagodnie.
– (brak zgodności mentalnej) wydaje się, że są inteligentne – istota unosi w górę przednią część ciała.
– Ale dlaczego? – wzdycham.
– Brak zgodności mentalnej.
– Wydaje mi się, że twoje wnioski są nieobiektywne – stwierdzam. – Przecież rozmawiamy.
– Istoty inteligentne nie rozmawiają.
– A co robią?
– Brak zgodności mentalnej.
– No dobrze – stwierdzam nieco złośliwie. – Ale ty przecież rozmawiasz.
– Interesuję się zoologią – mówi, prawdopodobnie spokojnie, istota. Nie wiem za bardzo co odpowiedzieć. Istota prostuje się powoli i udaje się na dalszą przechadzkę po swojej galerii nieudanego malarstwa. Widzę, jak wyciąga dłuto i zaczyna poprawiać rysunki na jednej ze ścian. Nie mając już nic więcej do roboty, ja też wstaję i udaję się do wyjścia. Mój gospodarz nie zwraca na mnie uwagi. Zapewne nie byłem dla niego przyrodniczą rewelacją.
Będąc już w drodze do teleportu 129990879 OPI włączam ponownie rejestrator myśli. Jeśli chodzi o spotkania z nowymi cywilizacjami, wyczerpaliśmy już istniejące w tej części wszechświata możliwości. O ile oczywiście translator, sprawdzony w tylu milionach sytuacji, działa rzeczywiście niezawodnie. Przed nadchodzącymi wyborami do Rady Światów nasuwają się dwa postulaty. Albo trzeba będzie zwiększyć nakłady na konstrukcję nowych typów inteligencji, albo opracować w końcu nową metodę teleportacji, która otworzy nam pozostałe części wszechświata. Przeglądając archiwa z ostatnich dwóch tysięcy lat natknąłem się, ku swojemu ogromnemu zdziwieniu, na wiele przykładów spotkań ujętych definicją „niepełne”. Za każdym razem zarówno Ziemianie, jak i inne rasy inteligentne były uznawane za przejawy fauny, nie wzbudzające ani zainteresowania, ani tym bardziej chęci zawiązania jakiejś bliższej współpracy cywilizacyjnej. Obawiam się, że nasze priorytety są złe i staczamy się w otchłań barbarzyństwa. Rozwój naszych cywilizacji stał się zapewne zbyt linearny i za bardzo oderwany od rzeczywistości. Jako argument koronny przytoczę historię mojej własnej cywilizacji (podaję numer w archiwach). Dopiero po długich, bezowocnych próbach wyłoniła się ona z form atawistycznych, które nie były zresztą odbierane przez samych zainteresowanych jako formy zwierzęce.