Cmentarz dla gości, ghazale i krytyczny Nepalczyk. Dziennik indyjski 44

 

   Mało kto lubi Agrę. Jest to milionowe miasto bez zwartego centrum, o dość wątłym życiu kulturalnym. Ludność jest w dużej mierze napływowa. Zwabił ją pośrednio Taj Mahal, przyciągający morze turystów. Ale pomnik miłości do cesarzowej Mumtaz znajduje się na południowych peryferiach dawnej stolicy Mogołów. Jej środek to bardzo zaniedbana starówka przyczepiona od strony lądu do Agra Fortu, który zdaje sobie z niej kpić swoim zadbaniem i zupełnie wyjątkowym pięknem. Lecz nawet przy nim, od strony rzeki Jamuny, przycupnęło trochę rozczochranych bud i przecięły rzekę mosty, wśród których jeden należy do najbardziej chyba niezgrabnych na świecie. Jest to jakby wąski most kolejowy, z którego zdarto szyny, aby puścić nim ruch samochodowy. Co ciekawe, zaraz za nim znajduje się przepiękny, kameralny grobowiec ministra finansów Imtad – ud – Dauli, który był ojcem wielkiej cesarzowej Noorjahan (czyt. Nurdżahan), współpanującej de facto ze swoim mężem Jahangirem (czyt. Dżahangirem), co uwidoczniły monety. Ona też najpewniej ową budowlę zaprojektowała.

 

 

   Pisałem już nieraz o Agrze, lecz trudno mi się uwolnić od jej uroku. Należy ona do najbardziej niebezpiecznym miast Indii, bowiem przybyli tu za chlebem nie zawsze ów chleb w uczciwy sposób są w stanie znaleźć. Mimo to, nawet tak nieudana ludność tego miasta uległa całkowicie cieniom jego przeszłości, spoważniała i stała się w jakiś niezwykły sposób mogolska. Musiała tak uczynić, aby zachować genius loci, gdyż najpewniej większość rdzennych mieszkańców Agry przeniosła się do Delhi, kiedy ostatni Mogołowie ugruntowali stołeczne znaczenie tego miasta, które wcześniej dzieliło się swoją rangą z Agrą. Nie stało się to w czasach Shahjahana, który zapoczątkował ów proces wspaniałymi fundacjami architektonicznymi w Delhi, takimi jak Fort Lal Qila, i rozpościerająca się pod nim miejscowość stanowiąca obecnie twór zwany Starym Delhi (choć w Nowym Delhi nie brakuje wielkich urbanistycznych obszarów starszych od Starego Delhi). Nie stało się to też w epoce jego ortodoksyjnie muzułmańskiego syna Auranghzeba, gdyż ten urzędował de facto w Dekanie, gdzie prowadził nieustającą walkę z ostatnimi hinduistycznymi władcami Subkontynentu, nie oszczędzając przy tym ich bardziej tolerancyjnych, muzułmańskich sojuszników. Czasy Auranghzeba były ciekawe pod tym względem – rozbudowane Delhi pozostawało samotne, w Agrze siedział uwięziony przez syna, zdetronizowany Shahjahan, którego legendarna miłość nie była raczej tylko baśnią, gdyż de facto pozbawiła tego wielkiego wcześniej władcę woli rządzenia. Całkiem możliwe, iż rzeczywiście spędzał on długie godziny wpatrując się we wspaniały grobowiec swojej ukochanej żony przez okna swojego pałacu w forcie agryjskim. Na ten temat w roku 1965 powstał urokliwy film indyjski „Taj Mahal”. Zagrali w nim wielcy aktorzy (między innymi Pradeep Kumar) i zaśpiewali doskonali śpiewacy, co pozwoliło zachować tej dość prostej historii ogromny urok. Film wyreżyserował M. Sadiq. Jedynie choreografia w tym filmie pozostawia pewien niedosyt. Wspaniale odtańczona, opiera się jednakże na cygańsko – ludowych inspiracjach, zamiast na klasycznym kathaku, którego byli Mogołowie wybitnymi znawcami, mecenasami, a nawet – tak jak w młodości Jahangir, wykonawcami.  

 

 

   Tymczasem Kaja zaprowadziła mnie do zupełnie niezwykłego zabytku związanego z mogolską przeszłością. Był to cmentarz dla chrześcijańskich gości, założony przez samego cesarza Akbara, największego z mogolskich władców. Wielcy Mogołowie z  życzliwością witali podróżników i dyplomatów z Europy. Interesowała ich też sztuka naszego kontynentu, którą ich znakomici malarze twórczo kopiowali. Architekci imperium wznosili zatem gościom rezydencje, kościoły i jezuickie konwenty. Cmentarz był jednym więcej przejawem tej budowlanej uprzejmości. Okazało się, iż owa nekropolia znajduje się nieopodal miejsca, gdzie Kaja często bywała, czyli obok Sanjay Place. Zupełnie surrealistycznym wydało mi się połączenie rekordowo chaotycznych ulic nowej Agry z tym cienistym miejscem. Nawet do samego zewnętrznego muru ciężko było podejść, tak wiele było po drodze niecierpliwych kierowców, ryksz, handlarek niosących swój towar na głowach, fryzjerów z małymi, przenośnymi zakładami fryzjerskimi itp. itd. Podziwiałem Kaję która zręcznie i bez nerwów poruszała się po tym rekordowym nawet jak na Indie chaosie. Mnie senna i w miarę zorganizowana Lalka do pewnego stopnia oduczyła potrzebnej w tym celu uwagi połączonej z instynktownym refleksem. Zresztą, nawet w Delhi i Chennaju jedynie bardzo szczególne dzielnice mogły równać się z tym, co działo się w Agrze.

 

 

   Koniec końców weszliśmy przez furtę, by ujrzeć tonące wśród niezbyt gęsto rosnących drzew charakterystyczne mogolskie konstrukcje z czerwonego kamienia. Niemal natychmiast napadł nas strażnik, oferując nam płatną wycieczkę po cmentarzu. Kaja nie lubiła go, albowiem czuły na wdzięki pięknych Europejek skutecznie uniemożliwił jej swoimi zalotami korzystanie z tego spokojnego miejsca w celu nauki na łonie przyrody. W okolicach Hindi Central Institute nie było bowiem żadnych parków, jeśli nie liczyć paru aszramów, których furty bywały na co dzień zamknięte. Z przyjemnością przegoniłem strażnika posępną miną i oddaliśmy się zwiedzaniu. Cmentarz wypełniały nagrobki i grobowce z różnych okresów. Najstarsze z nich pochodziły rzeczywiście z XVI wieku, były stosunkowo skromne i, co ciekawe, w większości należały do chrześcijan ormiańskich, przedstawicieli niestrudzonego kupieckiego narodu, który w tym samym okresie błąkał się też po leśnych drogach Rzeczpospolitej, zapełniając sobą na przykład Zamość. Grobowce Ormian były przeważnie białe, pokryte stosunkowo skromnymi kopułami. Z ogromnym zainteresowaniem śledziłem ich ornamentykę, w której zdolni rzeźbiarze obsługujący Mogołów dostosowali się do nowej ikonografii, pomijając całkowicie kaligrafię arabską, dodając za to nieliczne figurki i fantazyjne w swoim ascetyzmie krzyże. Co ciekawe, same tumby grobowe, identyczne jak te adresowane do typowych mieszkańców Hindustanu, były opisane tylko po ormiańsku. Dopiero wiek później pojawiły się inskrypcje arabskie, zapewne w urzędowym języku perskim. I nie schodziły one nawet z grobowców Brytyjczyków, choć zyskiwali oni stopniowo władzę nad subkontynentem. Wśród grobowców z XVII wieku, czyli z czasów Shahjahana, nie brakowało imion francuskich, oraz holenderskich. Idąc dalej ku współczesności pojawiało się coraz więcej zmarłych Anglików. Najwspanialszy grobowiec, podobny do strzelistego stylu monumentu Shafdarjunga, pochodzący z początku XIX wieku i wielki na cesarską skalę, należał do obywatela Imperium Brytyjskiego o pochodzeniu holenderskim, który najpewniej dorastał na… Cejlonie, czyli na niedawno przeze mnie opuszczonej Sri Lance. Zmiana obywatelstwa pochowanego tu mężczyzny miała chyba związek z zawładnięciem przez Brytyjczyków wyspą Rawany. Później działał on przy ostatnich, coraz bardziej zależnych od Londynu Mogołach. Choć grobowiec określał owe działania „znajdowaniem się na służbie”, przypuszczam, iż miały one raczej charakter coraz bardziej władczego nadzoru nad Padyszachami. Grobowiec owego dyplomaty powstał chyba w roku 1805 w pełnym stylu mogolskim, co zbiło mnie z tropu. Czy był to już bardzo wczesny i zadziwiająco wierny pierwowzorom przejaw neostylowego budownictwa brytyjskiego? Czy też ostatni błysk architektury mogolskiej?

   Okazało się, iż strażnik zalotnik posiada uroczą żonę, która wdzięczna za nasze utarcie mu nosa zaprowadziła nas na dach grobowca brytyjskiego urzędnika. Dzięki czemu mogłem ujrzeć z bliska wielką cebulastą kopułę, zobaczyć jak rozmieszczone są w masywnych ścianach wąskie, aczkolwiek eleganckie klatki schodowe, oraz przyjrzeć się pięknym detalom architektonicznym, które zwykle wydają się maleńkie z dołu. Była to wspaniała przygoda, widoki Agry z takiego miejsca nie miały sobie równych. Na samym szczycie trzeba było uważać, gdyż łatwo było spaść na dół. Idealnie wyrzeźbione kamienne bloki urywały się tam nagle, bez żadnego uprzedzenia. Gdy zeszliśmy, spodziewałem się, iż nasza przewodniczka zażąda jakiegoś datku za swoją pracę, która wymagała całkiem długiej wspinaczki po wysokich stopniach schodów. Jednakże nie oczekiwała od nas żadnego wynagrodzenia, spoglądała jedynie spode łba na swojego męża, który miał to szczęście, że mógł się natychmiast schować w którymś z grobowców. Na odchodnym żona strażnika wyjaśniła nam z dumą, iż wielki grobowiec Brytyjczyka jest starszy od Taj Mahalu i twórcy tego ostatniego opierali się na arcydziele będącym pod jej pieczą. Uśmiechnąłem się słysząc ten niezwykły przejaw lokalnego patriotyzmu. O pomyłkę w przypadku niezorientowanej zanadto osoby nie było aż tak trudno – cmentarz był rzeczywiście starszy od Taj Mahalu o prawie wiek. Jedynie większość budowli w nim się znajdująca była nowsza.

 

 

   Pora było znów wyruszyć w podróż. Kaja musiała dalej studiować hindi, ja zaś starać się zdobywać jak najwięcej muzycznych doświadczeń w Delhi. Na szczęście mieliśmy się znów zobaczyć za jakieś cztery dni na dłużej, gdyż zbliżało się Holi. Miałem też ochotę spotkać się z innymi studentami CIH, opowieść o których przerwałem już ładnych parę miesięcy temu. Podróż pociągiem z Agry do Delhi wydawała mi się nadspodziewanie krótka, wobec ostatnich moich kolejowych doświadczeń. Siedziałem w sleeper class z podjeżdżającymi na krótkich dystansach mieszkańcami mniejszych miejscowości, którzy co rusz wsiadali i wysiadali. Znajome widoki za oknem cieszyły moje oczy. Jechałem na New Delhi, więc miałem dobry dostęp do metra, z czego, pomimo dość dużej ilości bagaży, tym razem skorzystałem. Na Sri Lance nabrałem doświadczenia w zdobywaniu wraz z pełnym książek plecakiem i laptopem wąskich wyspiarskich autobusów, metro zatem przestało stanowić dla mnie wyzwanie. Miałem jeszcze naładowaną elektroniczną smart card, nie musiałem zatem nawet stać w kolejce po żetony. Kolejka do bramek antyterrorystycznych na stacji metra New Delhi jak zwykle należała do rekordowo długich ale bardzo sprawnie, niemal w marszowym tempie, kurczyła się. Miało to jakiś sens, bo jednak wszystkie bagaże trzeba było poddać prześwietleniu, a przecież bombę mającą wysadzić metro trudno zmieścić w kieszeni.

   Do Ganga Nivas dotarłem już po zmierzchu. Studenci obchodzili właśnie pożegnalne Holi, cali zatem byli unurzani w kolorowych farbach. Na schodach do hostelu siedział wyraźnie melancholijny Rajnish, nie mogący zrozumieć, dlaczego wszyscy się rozjeżdżają do domów. Okazało się, iż powrócą dopiero w maju, na egzaminy. Mój przyjaciel z Varanasi był zły również na mnie, jako że kontakt pomiędzy Lanką a Indiami był dość utrudniony. Taka dziecinna zaborczość w przyjaźniach jest charakterystyczna dla mieszkańców Północnych Indii, machnąłem więc na nią ręką licząc na to, iż rozsądek z czasem ostudzi pełną emocji wyobraźnię Rajnisha. Shubhan natomiast ogromnie się ucieszył z ponownego spotkania i zagłębiliśmy się w oglądaniu zdjęć z Lanki. Do Ganga Nivas przybyli nowi studenci. Mój sublokator, Sachin, również wyjechał, natomiast jego miejsce zajął nad wyraz sympatyczny i kulturalny Kowshal zwany też Kowshikiem. Z początku przedstawił mi się jako osobnik pełen żelaznej woli i nieposkromionych ambicji. Jego celem było przejście od wykształcenia ekonomicznego, które krok po kroku zdobywał, do świata polityki. Szybko jednak zorientowałem się, iż jest on naprawdę miłą i wrażliwą osobą, posiadającą jedną tylko wadę, jaką było zamiłowanie do chodzenia w moich butach i klapkach. Jako, że to też było niejako immanentną cechą Hindusów z Północy, machnąłem na to ręką, zwłaszcza, że po tropikalnej Sri Lance to raczej moje, nie zaś jego, stopy stanowiły ewentualne źródło infekcji.

   Shubhan, mający najwyraźniej słabość do mieszkańców Nepalu, przedstawił mi nowego studenta z tego kraju – Rajkumara. Ten pochodzący z rodu braminów młody człowiek okazał się niezwykle ciekawym i inteligentnym rozmówcą. Rozbawił mnie też swoim pełnym ironii, krytycznym stosunkiem do Hindusów. Podobnie jak Kowshal również studiował ekonomię, której to studiowanie szczególnie chyba było modne o tej porze roku. Rajkumar zajmował się ekonomią tylko ze względów praktycznych. Z zamiłowania był raczej matematykiem i informatykiem, polubił zaś pracę przy edycji dźwięku w nepalskich studiach filmowych. Z dumą, ale bez naiwności mówił mi o swoim kraju, odnosząc się do indyjskiej korupcji i braku higieny. Najbardziej ze wszystkich był ciekaw opowieści o innych krajach i w ogóle o wszystkim, co ciekawe. Stwierdził, iż Nepal ma podobne problemy jak Sri Lanka, żyjąc w cieniu indyjskiego słonia z jego quasi imperialną polityką zagraniczną. Cieszył się, że Chińczycy zbudują kolej do Katmandu, gdyż uwolni to trochę Nepal od indyjskich wpływów. Na pytanie, dlaczego studiuje w Indiach, a nie w Chinach, odpowiedział, iż owszem, wielu studentów z Nepalu przebywa w Państwie Środka, gdzie uczelnie mają wysoki poziom, są jednakże tam problemy z ocenami na koniec, które – jego zdaniem – przyznaje się w sposób daleki od rzeczowego obiektywizmu. Choć miał krytyczny stosunek do Delhi, jako jedyny poza mną mieszkaniec Ganga Nivas zwiedził niemal wszystkie jego zabytki. W porównaniu z nim nawet Kowshal wypadał blado, choć też był mimo wszystko całkiem jak na indyjskiego studenta zainteresowany nowym miejscem. Rajkumar co rusz zarzucał Hindusom prosto w oczy nie tyle korupcję (jak to mawiał), lecz brak honoru i społecznej solidarności. Nie wyglądał przy tym na zabijakę, raczej na młodego intelektualistę, choć niezbyt drobnego. Owe zarzuty czynił w na tyle miły i spokojny sposób, iż nikt z Hindusów póki co nie uniósł się patriotycznym gniewem. Najczęściej go zbywano, w czym mistrzem był Kowshal, który szybko zaprzyjaźnił się z niepokornym Nepalczykiem. W akademiku pojawiło się więcej mieszkańców himalajskiego kraju, jednakże odstawali oni swoim behawiorem od Rajkumara. Wyglądali raczej na spóźnione dzieci kwiaty skrzyżowane z romantycznymi rockmanami snującymi swe ballady przy ognisku.

 

 

   Okazało się, jak zwykle, iż tuż przed moim przyjazdem do Delhi odbywało się mnóstwo arcyciekawych koncertów. Występował na przykład Asad Ali Khan, wielki winista, jeden z największych indyjskich artystów. Nie brakowało też wspaniałego Hariprasada Chaurasii etc. Ja pierwszego dnia udałem się na ciekawie zapowiadający się koncert do India International Center. Okazało się jednakże, iż plan IIC został zmieniony dla potrzeb jakichś spotkań, przemów i prelekcji. Tak niegdyś mnie zachwycający IIC coraz bardziej mi podpadał. Natomiast honoru delhijskiego życia kulturalnego (na które po Chennaju nie mogłem już patrzeć z tym samym entuzjazmem co niegdyś) broniło coraz mocniej India Habitat Center. Tym razem jednak odbywał się w nim tylko dziwny koncert starych piosenek filmowych, przełożony zresztą z innego dnia. Jako, że głosy śpiewaków nie miały się nijak do mających ogromne umiejętności filmowych wokalistów, uciekłem po półgodzinie. Nie byłem jednak zły. Znalazłem się ponownie wśród drzew i grobowców Lodi Gardens, a wieczór wydawał mi się niezwykle przyjemny i chłodny, choć wszyscy narzekali na upał. Cóż, nie byli tam gdzie ja…  A, zapomniał bym dodać! Odbywał się też kolejny festiwal kina europejskiego, gdzie puszczono po jednym znaczącym filmie z niemal każdego kraju naszego kontynentu. Nasz kraj reprezentował „Killer” Machulskiego przedstawiony jako największy komercyjny sukces naszej kinematografii. Zaraz po naszym Machulskim wyświetlano Czecha Zelenkę, też z komedią oczywiście.

   Następnego dnia Rajkumar ogromnie mnie zaskoczył. Gdy na pytanie o religię stwierdziłem iż nie wierzę w boga, natychmiast znalazł w zasobach swej pamięci odpowiednie słowo „ateista” i nie poczuł się zaszokowany. Później rozmawialiśmy o systemie kastowym, który obarczyłem winą za część indyjskich problemów. Raj powiedział mi, iż w Nepalu jest przeogromna liczba kast, jednakże nie przeszkadza to nowoczesności. Jego rodzina na ten przykład przestrzega tylko kastowych powinności w domu, nie przyjmując doń gości z niższych kast. Jednakże w przestrzeni publicznej przynależność kastowa nie ma żadnego znaczenia. Nepalczyk dodał też, iż on nie nosi nawet paska przynależności do wyższej kasty, sznurka, który zakłada się przedstawicielom wyższych kast w wieku chłopięcym tak, aby przepasał pierś i którego najbardziej ortodoksyjni Hinduiści nigdy nie zdejmują. Kowshal, którego też bardzo polubiłem, miał inne podejście do rzeczywistości. Co wieczór i co rano oddawał się modlitwie do ulubionych bogów, zakrywając swoje dłonie barwną tkaniną.  Zafascynował go fakt, iż piszę „Pamiętnik indyjski” i pytał mnie o szczegóły. Sam, podobnie jak większość młodych hinduskich studentów i studentek też prowadził pamiętnik, choć chyba bardziej osobisty od tego, który masz przed oczami Czytelniku. Nie dziwiło mnie to. Ludzie z Indii, żyjąc w prawdziwym tłumie współrodaków, czuli ogromnie silną potrzebę zaistnienia, choćby nawet w pamięci jednej osoby. Dlatego na przykład zawsze ogromnie chętnie pozowali do fotografii. W związku z powyższym Kowshal uraczył mnie też swoimi prezentacjami multimedialnymi, zawierającymi między innymi jego wyprawę z bratem do Shimli i Mussoorie, oraz wręczenie mu nagrody Kotak Banku. Na tę ostatnią uroczystość, która odbywała się w eleganckim prowincjonalnym hotelu, zaproszone zostały też tancerki z Mumbaju, tańczące niekiedy jako tło z gwiazdami srebrnego ekranu. Ich taniec bardziej bazował na nader śmiałych strojach i gestach, niż na precyzji i choreografii. Ale takie też było zapotrzebowanie. Dyrektorzy znanego w Indiach banku, którego bankomaty spotyka się na każdym kroku, zachowywali się jak dyrektorzy z komedii wyprodukowanej w PRL. Ze swoimi wielkimi brzuchami dołączyli radośnie do ponętnych tancerek i zabawa zaczęła się na dobre, lecz zawstydzony Kowshal przewinął ten arcyciekawy materiał. Widać było, iż należał już do nowej, bardziej wyrafinowanej generacji adeptów ekonomii.

 

 

   Tym razem wieczorem program był znacznie ciekawszy. Odbywało się wręczanie jakiejś nowej nagrody wielkiej tancerce, laureatce Padma Vibhushan, Yamini Krishnamurti. Przy okazji pokazano krótki film, przedstawiający jej dokonania w dziedzinie bharatanatyam. Artystka tańczyła zawsze z rozwianymi, długimi czarnymi włosami. Teraz była już siwą staruszką, lecz nadal pozostawała ogromnie charyzmatyczna. Nagrodę wręczała jej drobna, skromna kobieta w średnim wieku, Zila Khan. Jak się później okazało, ona również była laureatką jednej Padma Vibhushan, przysługującego tylko najlepszym z najlepszych. W swoim przemówieniu dziękczynnym laureatka nawiązała do swojej przyjaźni z ustadem Vilayatem Khanem, jednym z największych indyjskich sitarzystów. Zdziwiło mnie to nawiązanie do tego nieżyjącego już mistrza, lecz koncert Zili Khan który nastąpił po części poświęconej tancerce rozwiązał zagadkę. Otóż Zila Khan należała do rodu Vilayata. Sama zajmowała się sztuką ghazalu, czyli (w przypadku Indii) półklasyczną muzyką wokalną związaną z poezją miłosną w urdu. Gdy tylko zaczęła śpiewać, poczułem w pełni, że jestem w Indiach! Cały świat wokół mnie zawirował pod wpływem pięknego głosu artystki i ogarnęły mnie barwne, potężne uczucia wyrażane przez wielkich, muzułmańskich poetów Subkontynentu. Brakowało mi tak wielkiej sztuki na Sri Lance. Po kilku kompozycjach w urdu śpiewaczka przeszła do starszej poezji irańskiej, popularnej w Indiach, zanim w pełni uformował się urdu. Publiczność z ogromnym uznaniem przyjmowała sposób, w jaki artystka interpretuje wieloznaczne wersy liryków. Niektóre z nich były powtarzane po wielokroć, zawsze w inny sposób, odsłaniający coraz głębsze tajemnice w nich zawarte. Zila słysząc adresowane do niej pochwały kuliła się skromnie i wskazywała w górę, co miało znaczyć, iż jej inspiracja w pełni należy do Allacha. Nie jestem teistą, ale lubię tego typu pokorę. Również uważam, iż nie jesteśmy w pełni twórcami naszej inspiracji. Sztuka wymaga ogromu pracy, lecz jej podstawy są naturalnym dziedzictwem, takim, a nie innym układem genów, wpływającym na szczególną wrażliwość. W jakimś sensie wyrażamy więc za sprawą naszych umiejętności – moim zdaniem – cały ocean życia naszych przodków, również tych zupełnie jeszcze nie ludzkich. Wiedza o tym, że jesteśmy tylko małą kroplą wśród wielkich fal natury i jej przemian, może tylko pomóc, a nie zaszkodzić. A jaki był Allach Ziji? Z pewnością niezbyt typowy, gdyż członkowie Imdadkhani Gharany od zarania byli bardzo nieortodoksyjnymi sufimi. Czułem się więc naprawdę dobrze na tym koncercie.

 

 

   Następnego dnia również miałem okazję posłuchać ghazali. Tym razie wreszcie w IIC, gdzie odbywało się właśnie zakończenie dni Parsów. Chodziło w nich o promocję kultury coraz bardziej nielicznych Zoroastrian, którzy pomimo swej niewielkiej liczebności zawsze byli ważni dla sztuki Subkontynentu. Podobnie jak poprzedniego dnia, pierwsza część wydarzenia była mówiona. Przemawiała między innymi jedna z założycielek IIC, mająca już prawie sto lat. Jak się okazało, była wyjątkowo dzielną pozytywistką, gdyż w całych Indiach powstało dzięki niej wiele instytucji promujących coś więcej niż proste dążenie do ekonomicznego sukcesu. Przypomniałem sobie wspaniały klimat India International Center sprzed trzech lat i zacisnąłem kciuki w nadziei, iż obecny rok to tylko jakiś wyjątek w regule. Ghazale w wykonaniu Penaz Masani, wysokiej i ubranej w niezwykle błyszczące sari, nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia po Zili Khan. Dużo mniej wartościowe muzycznie były od nich tradycyjne pieśni samych Zoroastrian. Tym niemniej sam fakt śpiewania ghazali przez przedstawicielkę społeczności Parsów był niezwykły. Przed moim wyjazdem na Subkontynent  miałem okazję  uczestniczyć w wykładzie Parsów na temat ich kultury na wrocławskim Brave Festival. Muzułmanie w ich opinii stanowili główny czynnik, który sprowadził ich onegdaj irańską kulturę do brzegu wymarcia.

   Wróćmy do języka urdu. W CIH Kaja studiuje hindi zabarwiony nowo utworzonymi słowami, zawsze odsanskryckimi i niekiedy bardzo dziwacznymi. Te słowa nie są częstokroć znane zwykłym użytkownikom hindi. Osłabiło to morale wielu studentów CIH, gdyż poczuli oni, iż ich studia nie zawsze pomagają im w zdobyciu rzeczywistych umiejętności językowych. Niejeden tolerancyjny Hindus uważa, iż nie istnieją języki urdu i hindi, lecz tylko hindustani. W CIH pojawili się jednakże złośliwcy sugerujący, iż tak naprawdę jeszcze nie tak dawno temu istniał tylko urdu, zaś hindi jest w zasadzie sztucznym tworem tworzonym przez sztuczne zapożyczanie słów z martwego już sanskrytu. Wydaje mi się to być bardzo śmiałym wnioskiem, lecz faktem jest, iż po rozkwicie literatury hindi we wczesnej nowożytności w Północnych Indiach dominował urdu. Obydwa te języki, które równie dobrze mogłyby być uznane za dialekty jednej mowy, rozdzielają od siebie religia i polityka. Ciężko zatem znaleźć prace ukazujące obiektywnie ich genezę i wzajemne relacje. W każdym bądź razie treść ghazali w urdu była całkowicie zrozumiała dla hindijęzycznej widowni. Ta muzułmańska w swej genezie poezja cieszy się też ogromną popularnością wśród wielu hinduistów nie cierpiących na co dzień religii swoich ubranych w białe czapeczki, brodatych sąsiadów.

 

 

 

   Gdy wróciłem z wieczoru zoroastriańskich ghazali, który odbywał się na dziedzińcu IIC zwanym „Fontain Lows” (gdyż były tam fontanny), Kowshal uraczył mnie niezwykłą opowieścią. Otóż, podobnie jak wielu hinduistów, wierzy on, że każda religia jest dobra i każdy bóg warty uczczenia. Poszedł zatem pewnego razu do kościoła przy Connaught Place, który wydaje się architektonicznie ciekawy, ale jeszcze nie miałem go okazji zwiedzić. Z tą jego wyprawą wiązało się pytanie do mnie. Zaczął mi pokazywać rękami coś, co otrzymał w kościele i pytać co to było. Początkowo nie mogłem zrozumieć, o co mu chodzi. Po dłuższych próbach doszedłem do tego, iż prawdopodobnie otrzymał w kościele różaniec gdy ukląkł i zaczął się modlić. Ale to nie było to. „Rodzaj biszkopta” – stwierdził Kowshal i pokazał, iż to się je. Poczułem się zaszokowany. Ktoś sobie siedział na ławach w kościele i dostał opłatek? Ale nie – okazało się, iż Kowshal, wierzący we wszystkich bogów, podszedł wraz z wiernymi podczas mszy aby otrzymać „Ciało Chrystusa”. Później nastąpiło ciekawe zdarzenie. Jak opowiadał Kowshal, w momencie, kiedy nie wiedział, co ma zrobić z „biszkoptem”, ktoś spytał go, czy jest chrześcijaninem. Gdy Kowshal zaprzeczył, ów jegomość przebiegł wilgotną ręką po jego czole i wszyscy poczuli się uspokojeni. Kowshal jednakże nadal nie wiedział o co chodzi, dlatego parę dni później spytał mnie o zastosowanie okrągłego przedmiotu z ciasta, którego najwidoczniej nie zjadł.

   Postanowiłem już nie drążyć tego tematu, czekając być może do momentu, gdy Kowshal pójdzie do meczetu i zachęcony przez kogoś zaśpiewa trzykrotnie „la illahe illa llah wa Muhammad rasullu llah”, co jednak zważywszy na napięte relacje muzułmanów z hinduistami wydawało się mniej prawdopodobne. Spytałem go o jego własny hinduizm i opisał mi go w dość niezwykły sposób. Otóż nie czuł się on blisko związany z abstrakcyjnymi bóstwami takimi jak Wisznu, czy Sziwa. Cenił sobie natomiast bogów urodzonych w Indiach, takich jak Rama, czy Kriszna. Wydawali mu się oni przez to bliżsi i bardziej realni. Spytałem go zatem o Buddę, który rzeczywiście urodził się w Indiach, lecz Kowshal nigdy nie zetknął się z buddyzmem, ani o nim nie myślach. Miał jednakże wiele marzeń. Wszystkie z nich zasłonięte były przegrodą o nazwie „egzaminy”. Po egzaminach mój współmieszkaniec miał zamiar udać się do Tajlandii, gdzie, jak mu powiedziałem, zetknie się z buddyzmem. Innym zjawiskiem zakrytym ścianą egzaminów dla Kowshala były dziewczyny. Obecnie podkochiwał się w Wietnamce drogą internetową, miał też za sobą nieudany związek, który jednakże musiał być niezwykle niewinny. Kowshal starał się ze wszelkich sił wierzyć w aranżowane małżeństwa, gdyż należały one do niezbywalnej tradycji jego rodziny ze Stanu Harijana. Przekonywał mnie bez przekonania, iż aranżowane małżeństwo są lepsze, gdyż związki z miłości udają się tylko w jednym procencie („bowiem rodziny wyrzekają się dzieci” – kwadratura koła). Ja zaś uznałem słuchając tego wszystkiego, iż aranżowane małżeństwo są szczególnie bolesną rzeczą, jeśli chodzi o równouprawnienie kobiet i zacząłem mu opowiadać o paniach kierujących tirami czy taksówkami w Europie, oraz o tym, że dziewictwo wymagane przy ślubie uwłacza kobiecie, jak również jej tradycyjna rola pani domu, a nawet takie przywileje, jak miejsce siedzące ze względu na płeć tylko, czy specjalny przedział w metrze. Później rozmawialiśmy o zazdrości mężczyzn wobec swoich wybranek. W Indiach jest ona znacznie mniej potępiana niż w Europie, starałem się zatem przedstawić argumenty dotyczące zaufania jako dowodu miłości i (lub) szacunku. W Indiach było wśród wielu ludzi nie do pomyślenia, aby czyjaś żona pracowała na przykład z obcymi mężczyznami. Delhi, gdzie takie sytuacje należały do częstych, było więc bardzo swobodne obyczajowo…

 

Przeczytaj inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dwadzieścia − osiem =