Uwielbiam neologizmy Lema. Powinen był zostać mianowany dyktatorem słownictwa technicznego w latach 80, zanim jeszcze zalała nas fala marnych tłumaczeń książek, czasopism dla komputerowców i systemów operacyjnych i zostawiła nas z dżojstikami, małspadami, windowsowym „wierszem polecenia”, w którym zadziwiająco mieści się więcej niż jeden wiersz i jedno polecenie, i kunkatorskimi technologiami które się wspierają albo nie wspierają. Próby buntu ze strony analnodetalicznych inżynierów owocujące propozycjami typu „manipulator stołokulotoczny” były z kolei zupełnie pozbawione gracji.
Rozwijająca się dziś z wolna debata o przyszłości i roli człowieka w świecie, w którym sztuczna inteligencja pozbawia go pracy, a wirtualny świat ze swoim scenariuszem i bodźcami jakie oferuje zaczyna być ciekawszym miejscem niż jednostajna, powtarzalna i chaotyczna rzeczywistość, nie różni się wiele od dylematów podjętych przez Lema w „Summa Technologiae”. Oczywiście lemowska intelektronika brzmi o wiele lepiej niż AI, a fantomologia powinna oficjalnie zastąpić w słowniku pokrakę wirtualnej rzeczywistości. Dzisiejsza debata jest bardziej pragmatyczna niż filozofowanie Lema, bo oto nagle jego fantazje technologiczne stały się rzeczywistocią i on w przeciwieństwie do nas, nie musiał myśleć o rozwiązaniach.
W Dolinie Krzemowej karierę robi słowo disruption, które nie ma idealnego odpowiednika w języku polskim, bo ani to do końca zakłócenie, ani do końca wstrząs, ani do końca chaos. Po części jednak oznacza każdą z tych rzeczy, opisując moment, w którym nagle przychodzi nowe i kompletnie rozbija stare. Z kolei nasz zlepek „rewolucja technologiczna” brzmi zaskajująco miękko. „Technologiczna” oswaja „rewolucję” ograniczając ją do bezpiecznej domeny postępu i wyłącznie pozytywnych konotacji. „Disruption” to odważniejsze słowo, które mówi: zniszczymy stare, będą ofiary na rynku, będą ofiary w społeczeństwie, ale postęp jest koniecznością. Odwaga niszczenia i odbudowywania jest głęboko zakorzeniona w libertariańskiej filozofii przedsiębiorców z doliny krzemowej. Słynne „Fail fast, fail often” („Popełniaj błędy jak najszybciej i jak najczęściej”) to mantra wszystkich koderów z Palo Alto i sposób prowadzenia poważnych wielomilionowych projektów, gdzie architekci tworzą systemy ograniczające konsekwencje i koszty błędów, aby pozwolić programistom wyzbyć się obawy przed błędem i tworzyć jak najwięcej okazji by na błędach się uczyć.
Pytanie, czy nasz globalny system ekonomicznych zależności może się całkowicie załamać, pod wpływem liczych drobnych „dysrupcji” technologicznych w kolejnych branżach. Wiemy już że jest bardzo wrażliwy przez swoje splątanie, doświadczyliśmy tego w 2007 roku. Wiemy też, że ekonomia jako nauka poniosła wtedy spektakularną porażkę, nie przewidując niczego, z tego co nastąpiło i co przygniata nas właściwie do dziś. Cała nowoczesna ekonomia ze swoimi modelami i matematyką bazuje ściśle na ekstrapolacji powojennej rzeczywistości i spektakularnego wzrostu dobrobytu i bogactwa w latach 40-80, wspieranego między innymi technologią. Techologia jest naszym zaufanym kumplem – dużo nam pomogła. Pomogła nam porzucić nisko opłacane prace, na rzecz bardziej złożonych. Skłoniła nas do edukacji, by nadążyć za złożonością jej i świata. Przeniosła na nas zyski ze zwiększonej produktywności, pozwalając nam więcej zarobić. Spirala nakręcała się przez dziesięciolecia w górę.
Skąd jednak pewność, że tak będzie zawsze? Widzimy przecież, jak od lat 70 płace w krajach zachodnich ulegają stagnacji i „odrywają” się od rosnącej produktywności i zyskowności. Widzimy też jak płace, są coraz mniejszym składnikiem kosztów. I to z uwzględnieniem kosmicznych pensji współczesnych menedżerów. Kryzys, podczas którego masowym zwolnieniom towarzyszyły niespotykane wzrosty zyskowności korporacji, ukazał w jaki sposób zatrudnienie jest balastem. Kryzys był też dobrym pretekstem by ten balast zrzucić, zainwestować w większą automatyzację i odkryć, że w zasadzie nie trzeba nowych ludzi, tylko sprawniejszych procesów. Stąd obserwowany w USA i w Anglii fenomen wyjścia z recesji z dużym bezrobociem (jobless recovery). W Anglii zatrudnienie wyglądało nieco lepiej, ale gdy się przyjrzeć charakterowi tego zatrudnienia, zobaczymy olbrzymią ilość osób pracujących znacznie poniżej swoich kwalifikacji i zarabiających mniej niż przed kryzysem.
W USA olbrzymia część siły roboczej pracuje dziś w sektorze detalicznym lub gastronomicznym za minimalne stawki. Czasy gdzie praca oznaczała dom i samochód zmieniły się w czasy gdzie pracownicy sklepów i gastronomii są na zasiłkach by nie umrzeć z głodu, a korporacje w których pracują notują rekordowe zyski. Państwo pokornie dorzuca się do pracownika, a może czas by się zastanowić, kto w tej sytuacji jest utrzymankiem państwa? Ludzie, czy korporacje?
Człowiek staje się więc coraz poważnieszym balastem dla firmy, która musi dorównać zyskownością konkurentom w branży, by móc przetrwać w następnych latach. Tymczasem technologia jest coraz większym sprzymierzeńcem biznesu. I jest coraz tańsza, bo zgodnie z prawem Moore’a rośnie wykładniczo.
Pewien amerykański przedsiębiorca pracuje właśnie nad automatem do hamburgerów. I to nie takich jak z Makdonalda, tylko wersji luksowej z możliwością dowolnego wybierania mięs, dodatków i sosów. Automat będzie kroił i smażył na świeżo, jak robot zastępujący dobrego restauracyjnego kucharza. Wizja Makdonalda niemal bezzałogowego, z o wiele lepszym i zdrowszym jedzeniem, jest całkiem realna.
[divider] [/divider]
Tymczasem nobliwy IBM powstanowił wrócić do gry ze swoim Watsonem – super inteligentnym systemem, który posługuje się językiem naturalnym. Zamiast premiery, IBM wystawił Watsona do pełnego gry słów i niuansów językowych teleturnieju Jeopardy. Watson wygrał milion dolarów i gdyby nie to, że IBM obiecał przeznaczyć wygraną na cele charytatywne, byłby pewnie najbogatszym robotem.
Każdy na pewno pamięta wzburzenie i strajki francuskich taksówkarzy, którym twórcy Ubera zafundowali małą 'dysrupcję’. Małą, bo za chwilę przyjdzie duża w formie automatycznego samochodu. Nie każdy jednak wie o wzburzeniu wykładowców z katedr literatury angielskiej brytyjskich uczelni na wieść, że pewne uczelnie z olbrzymim sukcesem zaczęły stosować sztuczną inteligencję do sprawdzania studenckich esejów.
Po cichu, na naszych oczach, dokonuje się przełom w dziedzinie algorytmów samouczących się. Algorytmy świetnie sprawdzają się jako specjaliści, ale wciąż są i długo będą słabymi generalistami. Mogą nas ograć w szachy, wygrać teleturniej, lepiej przyjrzeć się zdjęciu radiologicznemu i zdiagnozować coś standardowego. Problem jednak w tym, że rynek pracy potrzebuje głównie specjalistów. I jak widać problem erozji zatrudnienia nie musi ograniczać się do „małpiej roboty” pracownika makdonalda i równie dobrze może dotknąć lekarza, prawnika, czy doktoranta. Czyli wszystkich tych zawodów, które polecamy naszym dzieciom, jako absolutne pewniaki na przyszłość.
Nasze dzieci z jednej strony staną więc do walki o pracę z coraz bardziej przemądrzałymi robotami i mogą przeżyć w związku z tym generalny kryzys motywacji (po co mam cokolwiek robić skoro one robią to lepiej), a z drugiej będą coraz bardziej kuszone łatwym i szybkiem spełnieniem w wirtualnej rzeczywistości, gdzie będą mogli być zwycięzcami, dowódcami, gdzie będą przeżywać przygody, na które w normalnym świecie coraz trudniej osiągalne. Doświadczanie ciekawych rzeczy w świecie realnym stanie się „luksusową restauracją”.
Jedynym rozwiązaniem powyższego problemu o jakim się dziś mówi jest powszechna wypłata. Usilnie zabiegają o to libertariańscy technokraci z doliny krzemowej, co wydaje się na pozór sprzeczne z ich filozofią, ale gdy się zastanowić, to przecież oni kreują nową technofeudalną przyszłość, w której sami będą panami, dlaczego więc nie zobowiązać państwa do zaopiekowania się niebezpiecznie niezagospodarowaną masą, która może się przeciw panom zbuntować. Ze swojej strony mogą jedynie zaoferować tani i wieczny sen na jawie, czyli wirtualną rzeczywistość.
I cóż ludzkość uczyni z taką ilością wolnego czasu? Moim zdaniem schroni się w „bezpiecznych” świątyniach i mentalnie cofniemy się o paręset lat. Feudalizm bez pracy może się okazać trudniejszy do przeżycia niż feudalizm z pracą.
Liczyłem na dyskusję pod tym tekstem, bo sprawa jest niesłychanie istotna. Dotyczy nas wszystkich i nie unikniemy skutków nadchodzących zmian. Tymczasem jak widać zainteresowanie jest niemal zerowe.
Zwróciłem więc uwagę na co innego. Jak to jest, że nawet na tym racjonalistycznym portalu największe dyskusje dotyczą teologii lub innych kwestii powiązanych z religiami i religijnością? Chyba jako społeczeństwo jesteśmy tym tak pochłonięci, że wszystko inne nie jest warte przemyślenia.
Cóż nadchodząca przyszłość nas zaskoczy (niebawem). Pewnie jako społeczeństwo odwołamy się wtedy do Boga, wrócimy do źródeł i będziemy sobie żyć w skansenie.
To jest właśnie niepokojące, że nauka, technika, gospodarka, sztuka przyciągają mniej zainteresowania niż religie i ideologie polityczne. Pisałem i mówiłem o tym niedawno.
A nie jest trochę tak, że tu po prostu nie ma z czym polemizować? Bo co napisać w komentarzu? „Tak, to straszne”?