Narodowe Forum Muzyki we Wrocławiu odwiedził naprawdę wybitny pianista – Aleksiej Orłowiecki. Sądząc po tym jak grał w pogodny wieczór 14 listopada 2018 roku, można go zaliczyć do ścisłej czołówki współczesnych mistrzów młoteczków i strun. Orłowiecki zjawił się w NFM-ie dzięki Towarzystwie im. Ferenca Liszta, które ma wyjątkowy dar wynajdowania mistrzów fortepianu, czasem takich, którzy mimo ogromnych talentów nie są bardzo znani i w związku z tym wiążą się chętnie z melomanami wiedzącymi co jest naprawę istotne w grze na czarnych i białych klawiszach.
Orłowiecki uczył się u legendarnego mistrza Grigorija Sokołowa, uznawanego przez wielu melomanów za niekoronowanego króla współczesnej pianistyki. Obaj należą do tak zwanej szkoły rosyjskiej, lecz dzięki ogromnej biegłości i inteligencji wymykają się stereotypom związanym z tą skądinąd nader godną tradycją.
Aleksiej Orłowiecki / fot. archiwum TiFL
Aleksiej Orłowiecki rozpoczął swój recital od Sonaty C-dur Hob. XVI:48 Józefa Haydna. Już na wstępie urzekło mnie wielobarwne i pełne subtelności brzmienie fortepianu pod palcami Rosjanina. A był to dopiero przedsmak tego, co miało nastąpić później. Haydn Orłowieckiego brzmiał bardzo proporcjonalnie, obok osadzonego mocno na ziemi ogólnego zarysu konstrukcji sonaty mieliśmy wspaniałą wiodącą narrację kantylenę, w której można było się zagubić bez reszty.
Sonata d-moll op. 31 nr 2 „Burza” Beethovena zwiodła mnie trochę. Spodziewałem się po Orłowieckim czegoś w stylu Horowitza, gdyż dźwięk tego wieczoru miał równie wspaniały. Zamknąłem oczy i nastawiłem się na mocną, pełną kontrastów narrację. Zwłaszcza w części pierwszej światło i cień miały pojawiać się nagle po sobie, jakby nad nami sunęły ciężkie ołowiane chmury. Tymczasem nic z tego. Zamiast żywiołów natury była delikatna poezja i jakieś niezwykłe oczarowanie, zawarte zwłaszcza w wolnej części środkowej, gdzie wyczucie czasu Orłowieckiego było wręcz nieziemskie. „Ale co z burzą?” – pytałem się w duchu mimo piękna Adagia. Dopiero druga część koncertu pozwoliła mi się upewnić, że Orłowiecki jest bardzo świadomym artystą i niczego nie zostawia na pastwę losu. Jego „Burza” była po prostu Szekspirowska. Nie chodziło o pioruny i gwałtowną ulewę, ale raczej o zaczarowany ogród przemian. Całkiem możliwe, że tą samą drogą podążał i Beethoven, choć ja jednak lubię zmoknąć nieco i ogłuchnąć od grzmotów przy tej jego sonacie.
Pierwszą część koncertu zwieńczyła II Suita samego Orłowieckiego, łączącego talent pianisty z umiejętnościami kompozytorskimi. Nie była to zdecydowanie muzyka awangardowa, ale też wymykała się łatwemu przypisaniu do neoromantyzmu czy neoklasycyzmu. Zwłaszcza w pierwszej części suity Orłowiecki połączył jasne, quasi-Mozartowskie pasaże z wiodącym cantus firmus melodii przywodzącej na myśl ludowo – rosyjskie inspiracje Prokofiewa. Ta oderwana od modnych kontekstów muzyka broniła się mimo swego oczywistego eklektyzmu znakomicie, pozwalała też na epatowanie słuchacza wyjątkową wirtuozerią, z czego Orłowiecki ze swobodą korzystał. Mimo efektowności suity, była w niej także głębia.
Część druga rozwiała moje wątpliwości tlące się we mnie Beethovenowskiej burzy. Orłowiecki zaczął od Paderewskiego, jednego z ojców naszej niepodległości. Pieśni wędrowca op. 8 zabrzmiały w zadziwiający sposób. Zniknęły niemal całkowicie elementy mniej trafione estetycznie, co się Paderewskiemu zdarzało, gdyż ulegał on swoistemu muzycznemu populizmowi, mając w sobie nie tylko artystę, ale i wytrawnego polityka. Po raz pierwszy Paderewski mimo towarzystwa Haydna, Liszta czy Beethovena nie raził mnie, ale wydawał się trafionym dodatkiem do sprawdzonych arcydzieł. Nieco secesyjnie ujęte tematy ludowe przeistoczyły się we wciągające opowieści – miniatury, których słuchało się z zapartym tchem.
Po Paderewskim nastał czas Schuberta. Usłyszeliśmy Impromptu c-moll op. 90 nr 1 i Impromptu Es-dur op. 90 nr 2. Tu barwy fortepianu zaiskrzyły się od swej arcymistrzowskiej wielości. Tak pełnego życia, kolorów i oddechu Schuberta nigdy chyba nie słyszałem na żywo. Oba Impromtu osadzone zostały przez Schuberta na pięknych, rozległych melodiach. Orłowiecki zrobił z tych tematów coś absolutnie metafizycznego. Czułem się tak, jakby same prawa fizyki zaczęły śpiewać, jak jakiś chór o nieskończonych możliwościach.
Après une lecture du Dante. Fantasia quasi Sonata ze zbioru Années de pèlerinage Ferenza Liszta było następnym krokiem w stronę romantyzmu I konstruktywizmu. Orłowiecki swoim kunsztem uczynił z brzmienia fortepianowych strun jakąś bezkresną melodię, mieszczącą pod swą kopułą nie tylko noc i dzień, ale liczne gwiazdy. Dzięki wyjątkowemu zróżnicowaniu kolorystycznemu Orłowiecki uwolnił tę genialną muzykę od obsesji i teatru, pozostawiając w niej tylko wolę muzycznego poety i ślady jego obecności w nawiedzonych przez diabły i anioły gigantycznych nawach.
Na koniec były dwa bisy, wpierw Rachmaninow, po nim zapewne własna kompozycja Orłowieckiego. Z NFM wychodziłem zupełnie oczarowany. Tak doskonałych mistrzów fortepianu można nie znaleźć na wielkich festiwalach pełnych uznanych sław. To był piękny wieczór w NFM, z pewnością jeden z muzycznie najlepszych.