Mamy listopad i w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu rozpoczął się wielki festiwal jazzowy zwany Jazztopadem. Trzeba przyznać, że to wdzięczna nazwa, połączenie nazwy miesiąca z jazzem brzmi całkiem melodyjnie. Jak wiedzą już z pewnością wierni czytelnicy moich recenzji, mój stosunek do jazzu nie jest typowy. Z tego co wiem, większość miłośników muzyki klasycznych poza klasyką interesuje się przede wszystkim właśnie jazzem. Wynika to z dwóch rzeczy. Jazz bywa całkiem wyrafinowany w porównaniu z rockiem czy popem, po drugie zaś pozwala spełnić się pragnieniu śledzenia improwizacji na żywo, które w świecie muzyki są bardzo ograniczone jeśli nie liczyć niektórych nurtów muzyki nowej, części recitali organowych i co bardziej śmiałych wykonawców muzyki dawnej, którzy zresztą, gdy improwizują, często nawiązują do jazzu. Ja mam inaczej, gdyż obok naszej muzyki klasycznej szczególnie cenię i świadomie badam klasyczną muzykę Północnych Indii określaną mianem Hindustani Sangeet. Zachęcam zresztą wszystkich melomanów i muzyków od klasyki to spróbowania tej drogi, która jest coraz prostsza dzięki YouTube czy Spotify (lepszy dźwiękowo Tidal jest pod tym względem ubogi). Być może w ten sposób potrzeba improwizowania lub śledzenia improwizacji innych muzyków zostanie zaspokojona jeszcze lepiej. Ale wróćmy do mojej perspektywy. Jest ona w ten sposób nadal dość nietypowa, choć sami jazzmani też fascynowali się niekiedy improwizacjami rodem z Delhi, Kalkuty czy Mumbaju, czego najlepszym świadectwem jest to, że Coltrane nadał swojemu synowi imię Ravi na cześć Raviego Shankara. Pod koniec życia ten legendarny jazzman nawiązywał też wyraźnie do muzyki indyjskiej, co wiązało się z pewnym niezrozumieniem jego muzycznych przedsięwzięć.

Tego roczny Jazztopad rozpoczął się od występu David Murray Quartet występującego w składzie: David Murray – saksofon tenorowy, klarnet basowy; Marta Sánchez – fortepian; Luke Stewart – kontrabas; Chris Beck – perkusja i Francesca Cinelli – głos. Muzycy przedstawiali utwory z najnowszych swoich płyt, czyli między innymi z albumu Birdly Serenade.
David Murray to postać, która od niemal pięciu dekad nieprzerwanie kształtuje pejzaż światowego jazzu. Jego dorobek, obejmujący ponad 200 albumów, setki współprac i niezliczone koncerty, czyni go jednym z najbardziej płodnych i wpływowych muzyków współczesnego jazzu. Murray jest nie tylko wybitnym saksofonistą tenorowym i klarnecistą basowym, ale także kompozytorem, aranżerem, liderem zespołów i edukatorem. Jego twórczość obejmuje szerokie spektrum stylistyczne – od free jazzu, przez post-bop, aż po eksperymenty z muzyką afrokaraibską, gospel, bluesem i funkiem.
David Keith Murray urodził się 19 lutego 1955 roku w Oakland w Kalifornii, a dorastał w Berkeley. Jego matka, Catherine Murray, była organistką kościelną i to ona wprowadziła go w świat muzyki. W młodości Murray pobierał nauki u takich postaci jak Bobby Bradford, Arthur Blythe, Stanley Crouch czy Margaret Kohn, co miało kluczowe znaczenie dla jego rozwoju artystycznego. Studiował na Pomona College w Los Angeles, jednak już w 1975 roku przeniósł się do Nowego Jorku, gdzie szybko stał się częścią dynamicznej sceny loftowej, współtworząc jej awangardowy charakter.
W Nowym Jorku Murray zetknął się z czołowymi przedstawicielami free jazzu i awangardy, takimi jak Cecil Taylor, Dewey Redman, Anthony Braxton, Don Cherry czy Lester Bowie. Już w 1976 roku, po pierwszej europejskiej trasie koncertowej, założył legendarny World Saxophone Quartet, z którym zrewolucjonizował podejście do brzmienia i formy zespołu jazzowego. Od tego czasu jego kariera nabrała niezwykłego tempa – Murray nagrywał i koncertował z największymi postaciami jazzu, a jego twórczość ewoluowała od radykalnego free jazzu do bardziej złożonych, synkretycznych form muzycznych, łączących tradycję z nowoczesnością.
Murray był jednym z głównych przedstawicieli tzw. „Loft Jazz Scene” w Nowym Jorku, która w latach 70. stała się inkubatorem awangardowych poszukiwań muzycznych. Scena ta charakteryzowała się otwartością na eksperymenty, łączeniem różnych tradycji muzycznych (jazz, R&B, funk, muzyka afrykańska, klasyczna, world music) oraz demokratycznym podejściem do organizacji koncertów i współpracy między muzykami. Murray, obok Sama Riversa, Arthura Blythe’a, Anthony’ego Braxtona czy Henry’ego Threadgilla, współtworzył ten ruch, który z czasem zyskał miano „New Black Music” – nowej czarnej muzyki, łączącej awangardę z tradycją afroamerykańską.
Jednym z najważniejszych wkładów Murraya w rozwój jazzu jest umiejętność łączenia radykalnej swobody free jazzu z głębokim zakorzenieniem w tradycji – bluesie, gospel, swingu, bopie. W odróżnieniu od wielu saksofonistów swojej generacji, Murray nie uczynił z Johna Coltrane’a jedynego wzorca, lecz czerpał inspiracje z gry Colemana Hawkinsa, Bena Webstera, Paula Gonsalvesa, a także Alberta Aylera i Archiego Sheppa. Dzięki temu jego styl jest niezwykle eklektyczny, a zarazem rozpoznawalny.
Założenie World Saxophone Quartet było przełomem w historii jazzu – zespół ten, składający się wyłącznie z saksofonistów, bez sekcji rytmicznej, stworzył nową jakość brzmieniową i formalną, inspirując kolejne pokolenia muzyków do eksperymentów z instrumentacją i aranżacją. Murray był także pionierem w łączeniu jazzu z muzyką afrokaraibską (projekty Gwo-Ka Masters, Cuban Ensemble), gospel (współpraca z Detroit Gospel Singers) czy poezją (projekty z Amiri Baraką, Ishmaelem Reedem, Francescą Cinelli).
Murray od lat angażuje się w działalność edukacyjną, prowadząc warsztaty, masterclassy i projekty mentoringowe. Współpracuje z młodymi muzykami, zapraszając ich do swoich zespołów i projektów, co widoczne jest szczególnie w najnowszych składach jego kwartetu (Marta Sánchez, Luke Stewart, Russell Carter).
Styl gry Davida Murraya jest niezwykle rozpoznawalny i stanowi syntezę wielu tradycji saksofonowych oraz własnych innowacji technicznych i ekspresyjnych. Murray słynie z potężnego, głębokiego brzmienia saksofonu tenorowego, które łączy w sobie ciepło i ekspresję Colemana Hawkinsa, liryzm Bena Webstera oraz awangardową swobodę Alberta Aylera i Archiego Sheppa. Jego frazowanie jest bardzo elastyczne – potrafi płynnie przechodzić od długich, śpiewnych fraz do gwałtownych, ekspresyjnych wybuchów dźwięku. Często stosuje vibrato, glissanda, growl, a także technikę circular breathing, pozwalającą na wykonywanie niezwykle długich fraz bez przerwy na oddech.
Improwizacje Murraya cechuje duża swoboda formalna, ale także umiejętność budowania narracji muzycznej. Potrafi łączyć elementy free jazzu z klasyczną formą tematu i wariacji, często wplatając cytaty z tradycyjnych melodii, bluesa, gospel czy standardów jazzowych. Jego solówki są pełne kontrastów – od subtelnych, lirycznych fragmentów po gwałtowne, atonalne eksplozje dźwięku.
Jedną z najważniejszych cech stylu Murraya jest umiejętność łączenia różnych idiomów muzycznych. W jego grze słychać wpływy bluesa, gospel, funku, muzyki afrokaraibskiej, a także klasyki jazzowej i awangardy. Murray często sięga po nietypowe metra, polirytmie, a także eksperymentuje z formą utworów, łącząc elementy kompozycji i improwizacji.
David Murray jest często porównywany do największych saksofonistów w historii jazzu – Johna Coltrane’a, Sonny’ego Rollinsa, Colemana Hawkinsa, Bena Webstera, Alberta Aylera, Archiego Sheppa. Jednak jego styl jest na tyle oryginalny, że trudno go jednoznacznie sklasyfikować. W odróżnieniu od wielu współczesnych mu saksofonistów, Murray nie ogranicza się do jednego idiomu – jego gra to synteza tradycji i nowoczesności, swobody i struktury, ekspresji i liryzmu.
W kanonie jazzu Murray zajmuje miejsce obok takich innowatorów jak Anthony Braxton, Sam Rivers, Arthur Blythe, Henry Threadgill, Hamiet Bluiett czy Julius Hemphill. Jego wkład w rozwój jazzu polega nie tylko na wirtuozerii instrumentalnej, ale przede wszystkim na otwartości na dialog, eksperyment i poszukiwanie nowych form wyrazu. Wielu krytyków uważa go za jednego z najważniejszych saksofonistów swojej generacji i jednego z najbardziej wpływowych muzyków jazzowych ostatnich pięciu dekad.
W latach 2024–2025 David Murray pozostaje niezwykle aktywny artystycznie, wydając dwa znakomicie przyjęte albumy studyjne z nowym kwartetem: „Francesca” (2024, Intakt) oraz „Birdly Serenade” (2025, Impulse!). Oba albumy spotkały się z bardzo pozytywnym odbiorem zarówno wśród krytyków, jak i publiczności. Francesca była drugim albumem, na którym, obok Birdly Serenade, oparł się wrocławski koncert.
Album już został wydany rok temu, można zatem znaleźć w sieci wiele opisów wrażeń po jego wysłuchaniu. Czytamy, że album „Francesca” to powrót Murraya do bardziej melodyjnego, post-bopowego idiomu, z wyraźnymi wpływami soulu i bluesa. W składzie kwartetu znaleźli się młodzi, utalentowani muzycy: Marta Sánchez (fortepian), Luke Stewart (kontrabas), Russell Carter (perkusja). Krytycy podkreślają, że Murray jest tu liderem, ale daje dużo przestrzeni współpracownikom, a muzyka jest emocjonalna, melodyjna, oparta na tradycji, ale z nowoczesnym sznytem. Album został uznany przez New York Times za jeden z najlepszych albumów jazzowych roku 2024, a Downbeat umieścił go w czołówce rocznych podsumowań.
Z kolei „Birdly Serenade” to album inspirowany śpiewem ptaków i naturą, powstały w ramach Birdsong Project producenta Randalla Postera. Płyta została nagrana w legendarnym Van Gelder Studio i wydana przez Impulse! Records – co samo w sobie jest wydarzeniem, bo Murray dołącza tym samym do grona takich legend jak John Coltrane czy Archie Shepp. Album zawiera osiem utworów, w tym kompozycje z tekstami poetyckimi Francesci Cinelli, wokalizy Ekep Nkwelle oraz partie spoken word. Muzyka łączy melodyjność, dyscyplinę formalną i otwartość na improwizację. Krytycy podkreślają, że Murray jest tu bardziej zainteresowany własnymi kompozycjami niż reinterpretacjami standardów, a kwartet osiągnął wysoki poziom „telepatycznej współpracy”. Album został bardzo dobrze oceniony przez JazzTrail, Jazz Weekly, Everything Jazz i inne media, a utwory takie jak „Birdly Serenade”, „Black Bird’s Gonna Lite Up the Night” czy „Nonna’s Last Flight” uznane za szczególnie wyróżniające się. Wiele już czytałem o roli Van Geldera i jego studia w rozwoju muzyki jazzowej, choć dziwię się, że te płyty stały się niejako fetyszami audiofilów. Instrumenty dęte są na nich często przesterowane i dochodzi do przykrych „skrzypień”, które, jak sprawdziłem dzięki kanałowi YouTube Ana(dia)log występują także na samym szpulowych masterach nagrań Johna Coltrane’a. Źle traktowany jest też przez Geldera występujący często w zespołach jazzowych fortepian, nagrywany zawsze w tle, z pomniejszoną dynamiką. Jednak obecność Murraya w Van Gelder Studio musiała wywrzeć na nim spore wrażenie, gdyż ciekawa pianistka Marta Sánchez grała w jego zespole nieco za bardzo w tle, jakby chciała się zmieścić na fonogramie a la Van Gelder. Ostatnie parę lat poświęciłem na poznawanie muzyki jazzowej i gdy pierwszy raz sięgnąłem po legendarne nagrania Van Geldera miałem kilka razy wrażenie, że mam uszkodzone kolumny. Na szczęście dla mojego portfela, a na nieszczęście dla zarejestrowanej muzyki były to błędy nagrania, nie zaś odtworzenia.
Co ciekawe, po koncercie podeszła do mnie osoba związana z NFM i spytała co o nim sądzę. Oczywiście po krótkiej rozmowie zorientowałem się, że jest ona znacznie bardziej osadzona w świecie jazzu, niż ja, przychodzący do tej fascynującej ale i nadal trudnej dla mnie krainy ze świata sonat i rag. W mojej krótkiej podróży przez brzmienie saksofonów, fortepianów, trąbek i kontrabasów, oraz perkusji zorientowałem się, że cenię free jazz, najbliższy często muzyce nowej, oraz (zapewne) post-bop, jeśli chodzi w nim o kontynuację dokonań zbieżnych z estetyką Coltrane’a.
W koncercie David Murray Quartet podobały mi się elementy freejazzowe, jak i pojawiające się dość często mocne, nasycone brzmienie całego zespołu. To właśnie dzięki tej estetyce solówki kontrabasu i perkusji były jakby kamienne, ekstrawagancko stojące w miejscu, zatrzymujące niemal muzyczny czas. Solówki samego Davida Murraya były bardzo bogate i ekstrawaganckie, były to nagłe freejazzowe wybuchy. Zastanawiałem się jednak, czy one są związane z ogólną muzyczną narracją, czy też czy są swego rodzaju cytowanymi wzorcami gęstych improwizacji. Takie zdarzają się na przykład w improwizowanej Hindustani Sangeet i, co za tym idzie, są one prekomponowane. Mają robić wrażenie, choć co bardziej świadomi słuchacze wiedzą, że tylko wielcy mistrzowie (panditowie, ustadowie) mogą stworzyć rzecz taką ad hoc, rzeczywiście w ramach płynącej na żywo muzyki. Z tego, co dowiedziałem się o Davidzie Murrayu wynika, że jest ona właśnie takim jazzowym panditem, więc może z pewnością tworzyć ad hoc eksplozje gęstych improwizacji. Nadal jednak zastanawiam się, na ile wyrastały one z ogólnej narracji. Lecz również w niej partia saksofonu i klarnetu basowego była swobodna, elegancka w swojej niezależności. Więc może rzeczywiście nie były to przygotowane wzorce, ale improwizacja na żywo… Z przytoczonym przeze mnie wcześniej informacji wynika, że David Murray lubi oddawać pole młodym muzykom, których wychowuje w swoich zespołach. Tak było i tym razem, David Murray zaczynał dany utwór, po czym na większość czasu odchodził od centrum sceny i dawał szaleć reszcie zespołu. Jednakże ta reszta zespołu zostawała z zawieszoną frazą i zagęszczała ją, upiększała, nie szła jednakże z narracją muzyczną do przodu. Ruch w metastrukturze muzyki pojawiał się dopiero na koniec, gdy David Murray wracał i wieńczył dany utwór grając jeszcze parę fraz z resztą zespołu. Mogę śmiało powiedzieć, że było go trochę za mało w pierwszych ogniwach koncertu. Dziwię się też, że pozostali muzycy, którzy dowiedli swojego świetnego brzmienia, ciekawych osobowości i sporych muzycznych umiejętności nie szli dalej bez Murraya. Jeśli już wspominam o pewnych moich „prywatnych kontrowersjach” to szkoda, że Marta Sánchez grała tak bardzo w tle (Van Gelder sound). Gdy wsłuchiwałem się w jej grę, obok pasaży – wypełniaczy, które rzeczywiście nie zasługiwały na pierwszy plan, pojawiały się też niezwykle ciekawe, śmiałe interwałowo, zainspirowane muzyką nową improwizację. To był potencjał na niezależne podążanie muzyki do przodu bez Davida Murraya, który, moim zdaniem, trochę zbyt często odrywał się od muzyki.
Jeśli chodzi o elementy poetyckie w koncercie, Francesca Cinelli przedstawiła wpierw francuski wiersz o miłości i było to trochę zbyt egzaltowane, a za mało muzyczne. Znacznie lepszy był drugi utwór poetycki odnoszący się do śmierci matki artystki, tym razem wyrecytowany po angielsku. Szkoda, że nie było w tym żadnych elementów śpiewu jazzowego, który obecnie dość trudno jest usłyszeć w ciekawej formie. Jednak, koniec końców, udział Francesca Cinelli dodawał barw i ekspresji całemu koncertowi, pobudzał też Davida Murraya do znacznie intensywniejszej partycypacji w wykonywanej muzyce.
Jakie są zatem moje końcowe wrażenia? Zauważyłem, że publiczność pozostała nieco chłodna po tym koncercie, choć może przez jakiś czas wszystkie reakcje publiczności będą wydawać mi się chłodne. W końcu widziałem i słyszałem co się działo po recitalu Chopinowskim Tianyao Lyu. Porównanie tych reakcji pokazuje, że jazz to jednak muzyka dość niszowa, zaś muzyka klasyczna jest w centrum muzyki jako takiej. Jeśli coś przykuca przy jej tronie, to raczej pop i rap w przypadku młodych melomanów. Jazz to nisza. A myślę tak dlatego, że mimo licznych zastrzeżeń, które mogliście przeczytać powyżej, uważam, że Jazztopad zaczął się we wspaniały sposób. Mieliśmy Davida Murraya, który z jednej strony czuł się już zbyt zmęczony wiekiem, aby grać na pełnych obrotach częściej. Z drugiej jednak strony to jak grał było żywe, wspaniałe i pełne wyobraźni, nawet jeśli najbardziej freejazzowe odloty były trochę same dla siebie. Mieliśmy też pozostałych członków kwartetu, którzy najwyraźniej przejęli pełen klasy styl Murraya, nie mający w sobie nic z plastiku niektórych współczesnych jazzowych realizacji. Urzekało ich brzmienie – mięsiste, ciężkie, solidne. To był bardziej świat bliski Coltrane’owi niż jakimś muzyczkom w tle. To była muzyka, a nie relaksacyjne granie do kotleta. I to świetna muzyka. Tu zastrzeżeniem jest nie podążanie do przodu bez swojego jazzowego „pandita”. Sytuację ratowały piękne solowe prezentacje, choć nie szły one poza pozostawioną przez Murraya „sytuację dźwiękową”, a moim zdaniem powinny to robić. I wreszcie element dramatyczny, liryczny, aktorski, czyli Francesca Cinelli. Nieco pretensjonalna, ale też ciekawa i dająca impuls muzyce i jej znaczeniom. Nic w tym złego, że wiekowy jazzman skłania się ku poezji. Nic w tym złego – wręcz przeciwnie. Może zresztą do ciężkiego jazzowego brzmienia David Murray Quartet nie pasowałaby jazzowa śpiewaczka, dodająca do swoich poetyckich wizji znacznie więcej muzyki?




