Dwa forty. Dziennik indyjski 33

Scenerią tej części mojej opowieści będą dwa forty. Łączy je bardzo podobna historia, lecz poza tym są niemal całkowicie odmienne. Obydwa zostały założone przez Portugalczyków na samym początku ery kolonialnej, im też zawdzięczają swoją nazwę, pomimo przejścia w ręce Holendrów, później Brytyjczyków i wreszcie niepodległych już Lankijczyków. Obydwa z nich stały się zaczynem ważnych lankijskich miast. Założony w 1505 roku fort Galle obecnie jest starówką miasta o tej samej nazwie, zbudowany w roku 1517 fort Colombo przyczynił się do powstania stolicy kraju, wielokrotnie przewyższającej swym rozmiarem i zaludnieniem inne duże miasta Sri Lanki. I jeszcze jedno, ostatnie już, miłe oczom podobieństwo – obydwa forty zajmują położone malowniczo na oceanie, silnie odcięte od pozostałej masy lądu półwyspy.

 

 

   Dotarcie do fortu Colombo nie było trudne. Nie chcąc się przesiadać do innego autobusu zdecydowałem się na ponowny spacer Galle Road od stacji Kollupitiya, aż po sam fort. Trzeba było przejść jakieś trzy kilometry prosto na północ. Liczne oddziały policji i wojska, strzegące ministerstw i ambasad śledziły na mnie cokolwiek nieufnie, gdyż któryś raz z rzędu, zupełnie nieoczekiwanie, przybywałem w te eleganckie i nader bogate regiony Colombo rozklekotanym autobusem Lanka Ashok Leyland. Liczni w tych okolicach biali turyści obierali z pewnością inne środki transportu, zważywszy na to, iż za jedną noc w hotelu płacili dość często dwie średnie lankijskie pensje. Nie zwracając uwagi na otaczających mnie ludzi dotarłem do plaży i wydłużonego trawnika zwanego Galle Face Green. Galle Face kończyło ciągnącą się 117 kilometrów drogę nad południową częścią zachodniego wybrzeża Lanki. Droga utrzymywała konsekwentnie nazwę Galle Road we wszystkich mijanych miastach i przedmieściach Colombo. Była to trasa pomiędzy moimi dwoma fortami… Gdy szedłem nadmorskim deptakiem pełnym budek z ryżem i curry oraz różnymi owocami morza, patrzyłem cały czas na ocean. Jego barwy zmieniały się, gdyż na niebie, jak zawsze, było wiele malowniczych chmur. Co jakiś czas mijały mnie wózki z lodami wygrywające elektroniczne melodyjki, na niebie widać było papierowe latawce puszczane przez młodych Lankijczyków. Zakochane pary schodziły do położonych pod uskokiem nadmorskiej alei wąskich plaż. Grupa młodych mężczyzn o wyraźnie buntowniczych nastrojach pożyczyła ode mnie zapalniczkę i długo próbowała ją uruchomić na wietrze. Nie był to wprawdzie huragan, ale przesuwał nieco tropikalny zaduch wyspy, co niezmiernie mnie uszczęśliwiało. Fort przysuwał się do mnie, co łatwo było zauważyć po dwóch bliźniaczych drapaczach chmur World Trade Center. Nie były one aż tak wysokie jak nowojorskie ofiary terrorystów, lecz i tak wyglądały imponująco. Ich bryły miały wyraźne zaokrąglenia upodobniające jej do wielkich cylindrów. Bardzo lekkie dzięki wielkim oknom na samym dole połączone były oszkloną galerią. Ciekawy kontrast tworzyły z nimi neoklasycystyczne budynki Sekretariatu, przesłaniające ich dolne partie. Przed nimi rozpościerał się wąski tutaj język łączącego się z morzem Beira Lake, zdobiącego esami i floresami te partie Colombo. Beira Lake, uzupełnione o dość szeroki kanał, tworzyło z półwyspu fortu pełną wyspę. Z północnej strony fortu, niczym włosy na głowie sztucznej wyspy, wiły się kamienno – betonowe naoceaniczne przegrody poszczególnych sektorów portu. Były puste, zaś na oceanie nie było żadnych okrętów. Wrażenie samotności narastało. Dostrzegłem, iż ruch na ulicach wjeżdżających po mostach na teren fortu jest bardzo nikły. Już stąd można było dostrzec żołnierzy, policjantów i liczne bramki zagradzające wiele miejsc wyciętych w tkance miasta. Fort w Colombo dawno już utracił swoje fortyfikacje, usunęli je w XIX wieku Brytyjczycy. Wcześniej podobne zapewne do Fortu w Galle fortyfikacje gwiazdy otaczały całą tę przestrzeń. Dziś na wybrzeżu poznawanego przeze mnie obszaru nie widać było nawet najmniejszego śladu po dawnych bastionach, które przecież nie tak łatwo usunąć… Również wiktoriańska zabudowa w większości odeszła w zapomnienie. Fort został bowiem silnie zbombardowany w trakcie wojny domowej i spora część jego pierwotnej zabudowy przestała istnieć. Zaś to co zostało, tonęło w cieniu wielkich nowoczesnych bloków. Obok WTC zwracały uwagę biurowce Central Banku, Ceylinco i SLT, oraz wielkie i drogie jak w samym sercu Paryża hotele – Ceylon Continental, Galadari i Hilton. Gdy stanąłem tuż przed mostem ostatecznie kończącym Galle Road, ujrzałem ustawione na morskim wybrzeżu zabytkowe armaty. Z drugiej strony miałem Ministerstwo Obrony, na którego lotnisku lądował właśnie z łoskotem wojskowy helikopter. Wokół niego biegali żołnierze. Ja postanowiłem robić nadal zdjęcia, zakładając iż przestanę, gdy ktoś mnie upomni. Niemal na całym terenie fortu fotografowanie było zakazane. Gdy znalazłem się po drugiej stronie fortu, wrażenie czegoś surrealistycznego stało się niemal dojmujące. Widziałem najstarszą część Colombo, która była niemal martwa. Cienie drapaczy chmur padały na obstawione po części bramkami i policją ulice, przez które przemykały tylko do innych części miasta nieliczne ryksze, mające na to zapewne pozwolenie. Wokół mnie praktycznie nie było zwykłych przechodniów. Po chwili zostałem upomniany przez jakiegoś mundurowego co do robienia zdjęć. Zastanawiałem się, czy skierować się dalej brzegiem morza, ale kilka budek wartowniczych i bramek po drodze zniechęciło mnie tym razem. Postanowiłem pójść Janadhipathi Mawatha, jedną z największych alej fortu. Zgodnie z moimi przewidywaniami wkrótce zobaczyłem znajdującą się na jej środku wiktoriańską Clock Tower, której pełna nazwa brzmi „Victorian Lighthouse Clock Tower”. Owa niezwykła budowla została zaprojektowana w wolnych chwilach przez żonę gubernatora, zupełnie jak w pirackich opowieściach. Mając sławić imperium brytyjskie swoim nieco przyciężkim, neostylowym przepychem okazała się na tyle wielka, iż praktyczni Brytyjczycy rozbudowali ją o latarnię morską. Do czasu, gdy na terenie fortu wyrosły jak grzyby po deszczu drapacze chmur, jej blade, senne światło unosiło się ponad dachami tej dzielnicy. Obecnie Wiktoriańska Wieża Zegarowa z Latarnią Morską stała się karzełkiem przy nowoczesnej architekturze. Nie mogłem do niej podejść, gdyż dwieście metrów za nią znajdował się dawny Pałac Gubernatora. Budynek ów służył najpierw Holendrom, później Brytyjczykom, wreszcie stał się siedzibą prezydenta Lanki. Chcąc nie chcąc wróciłem na Lotus Road wiodącą pomiędzy WTC a Sekretariatem. Kusiło mnie, żeby zrobić więcej zdjęć tym pięknie kontrastującym ze sobą budowlom, lecz liczni uzbrojeni mundurowi zniechęcali mnie do tego. Postanowiłem posłuchać rady Kowshalyi i udać się do stacji Fort, głównej w Colombo, znajdującej się już poza najstarszą, wyspową częścią fortu. Dopiero, gdy minąłem podchodzącą do granic wyspy buddyjską świątynię, ulice wokół mnie zaczęły ożywać. Nowoczesne bryły biur i hoteli stopniowo przestawały się pojawiać, dzięki czemu czające się dotychczas w ich cieniu neostylowe budynki kolonialne poczuły się śmielej i zaczęły tańczyć przed moimi oczami, wciąż pewne swojego postrzępionego nieco przez czas przepychu. Tak jak przy ważnych stacjach Chennaju, tak i tu mijałem jakieś dawne brytyjskie komory celne, banki i siedziby towarzystw handlowych. Były one oczywiście znacznie skromniejsze niż w dawnym Madrasie. Brytyjczycy podbili Cejlon głównie z uwagi na Indie. Uważali, iż wyspa stanowi ogromnie ważny strategicznie punkt do obrony ich głównej kolonii. Nie mieli zatem żadnej litości do Holendrów, którym innego razu łaskawie pozostawili ogromne wyspy Indonezji. Podstawą Brytyjskiej obronności w tej części świata byłą flota. Dlatego też chętnie zburzyli fortyfikacje Fortu Colombo, rozbudowując dzięki temu port, oraz ówczesną elegancką dzielnicę białych. Ich nowa kolonia stała się ogromnie cenna z przyczyn również ekonomicznych pod koniec XIX wieku dzięki plantacjom herbaty. Wcześniejsze zasoby wyspy, czyli wanilię, cynamon, kauczuk, kość słoniową, kauczuk, umieli Brytyjczycy pozyskiwać w większych ilościach z innych swoich kolonii. Nie wiem, jak było z kamieniami szlachetnymi, których Sri Lanka jest jednym z głównych światowych źródeł. Jeśli chodzi o Holendrów, to podobnie jak w Południowej Afryce, gdzie powtórzyła się podobna brytyjsko – holenderska kolonialna roszada, zostali oni na Sri Lance, stając się głównym trzonem białej lankijskiej ludności zwanej Burgherami. Inaczej jednak niż w przypadku Południowej Afryki i Traansvalu, Burgherzy zatracili z biegiem czasu umiejętność mówienia po holendersku i przeszli na angielski, choć głównym elementem ich wspólnotowej kultury są nadal dawne holenderskie pieśni, kościelne i świeckie, przetłumaczone już jednak dla ich potrzeb na angielski.

 

 

   Rozmyślając o tym wszystkim wszedłem w końcu na most, który odsłaniał malowniczą, choć iście po indyjsku zanieczyszczoną odnogę kanału utworzonego przez zawężenie wijącego się jeziora Beira. Nie ujrzałem jego rozszerzającej się powierzchni, gdyż drogę przesłaniał mi stary, żelazny most kolejowy, oraz znajdujący się za nim kolejny most drogowy. Po drugiej stronie zaczynała się piętrzyć na dobre gęsta, śródmiejska zabudowa, zamieniająca się spontanicznie w wielki bazar. Tysiące sklepików i biur urozmaicało coś, co roboczo nazwałem pomnikiem telefonii komórkowej. Była to wysoka na pięć metrów kamienna ręka z telefonem komórkowym. Po krótkim marszu znalazłem się przy dworcu. Było tam bardzo wiele okienek, nad którymi wypisano ceny poszczególnych połączeń dla trzeciej i drugiej klasy. Pierwsza na Lance nie istniała, jeśli zaś chodzi o rezerwację miejsc, to można jej było dokonać tylko do tzw. „wagonów widokowych”, występujących tylko w nielicznych pociągach. Nie wszedłem na samą stację, gdyż aby tego dokonać, trzeba było uiścić specjalną opłatę, chyba, że miało się bilet. Pociągi i urocze perony widać było też z zewnątrz. Dworzec stanowił pomieszanie brytyjskiej budowli neostylowej z późniejszą, utrzymaną w wstrzemięźliwym stylu, przebudową. Nad peronami wiodły ładnie wykonane co najmniej wiek temu, ozdobne żeliwne pomosty. Pociągi przypominały nieco chennajską kolej miejską, lecz wyglądały na bardziej zadbane. Istniała też klasa „Intercity”, lecz nie wiem, czy coś z tego, co widziałem, należało do niej. Jak już wspomniałem, sieć kolejowa Lanki jak na stosunkowo małą wyspę jest bardzo rozbudowana. Jednocześnie większość linii składa się tylko z jednego toru, dzięki czemu ilość wolnych pociągów musi być bardzo ograniczona. Większość dużych miast Lanki ma zatem funkcjonujące dworce, choć pociąg (przynajmniej ze stolicy) zjawia się na nich raz na dobę.  Z Colombo, stanowiącego ewidentne centrum sieci kolejowej, można wyjechać w czterech kierunkach. Na południe, wzdłuż wybrzeża, odchodzi linia do odległej o 161 km miejscowości Matara. Z dużych miast po drodze jest odległe o 117 km Galle. Duże miasto na Sri Lance zaczyna się od 60 tysięcy mieszkańców i rzadko sięga 200 tysięcy. Aglomeracja Colombo, posiadająca trzy milionową populację stanowi absolutny wyjątek. Większość 20 milionowej populacji kraju mieszka w wioskach i małych miasteczkach. Siedemdziesiąt procent z nich to rolnicy. Kolejnym linia z Colombo wychodzi na północ, również wzdłuż wybrzeża, przechodząc przez Negombo i kończąc się na małych wioskach za odległą o 134 km miejscowością Puttalam. Najbardziej imponująca jest linia północno – wschodnia, która rozgałęzia się kilkukrotnie. Z miejscowości Polgahawela odchodzi na wschód linia górska. Wpierw dochodzi do sławnego Kandy, odległego od stolicy o 116 km i położonego u podnóża gór zajmujących środek południowej części wyspy. Następnie zaczyna się wić w zupełnie nieokiełznany sposób i raz dziennie dociera do Hatton, gdzie miałem okazję brać udział w warsztatach Nalina. Kończy się w miejscowości Badulla (229 km ), przechodząc przez największą herbacianą miejscowość, Nuwara Eliya, położoną o 178 km od Colombo. Druga odnoga idzie prosto na północ, docierając do starożytnej stolicy Lanki, Anuradhapury, odległej od stolicy o 209 km . Wcześniej znów można odbić pociągiem na wschód i dotrzeć do średniowiecznej stolicy Lanki – Pollonaruwy, odległej od Colombo o 216 km . Dalej znów następuje rozwidlenie i dwie odrębne linie prowadzą do największych miast wschodniego wybrzeża – Trincomale (252 km ) i Batticaloa ( 302 km ). Wracając do północnej linii – za Anuradhapurą mamy znów dwie odnogi – jedną do miasta na cyplu zachodniego wybrzeża Mannar (315 km ) i drugą, która dawniej szła aż do tamilskiej Jaffny (395 km ), na sam północny skraj Lanki, lecz teraz kończy się tylko na małej miejscowości Vanuniya (254 km ). Zamknięcie linii zostało najpewniej spowodowane zniszczeniami wojennymi. Było to wszystko dość niezwykłe, z jednej strony imponująca ilość połączeń zważywszy na to, iż nie mogą wyjść poza samą wyspę, z drugiej ekstremalnie wolne pociągi jeżdżące z intensywnością od jednego do czterech na dobę. Również ruch towarowy musiał być ogromnie utrudniony, z uwagi na najczęściej jeden jedyny dostępny tor w obie strony…

 

 

   Gdy wróciłem do domu, okazało się, iż plany zmieniły się na moją korzyść. Już wcześniej Kowshalya i Tushita skłaniali mnie, abym pojechał do sławnego Galle, gdzie mieli mieć warsztaty z młodzieżą. Niestety, nie mieli miejsca w hotelu na noc, tak jak Nalin w przypadku Hatton. Gdy zobaczyłem abstrakcyjnie wysokie ceny hoteli w tej ultraturystycznej miejscowości, stwierdziłem, iż nie mogę pojechać. Jak się okazało, moi przyjaciele też nie chcieli jechać na noc i ostatecznie mogliśmy udać się tam rano i wrócić tego samego dnia. „Rano” oznaczało wyjście z domu o godzinie 4.30, co niezbyt mi przypadło do gustu, lecz udało się. Było jeszcze ciemno, gdy złapaliśmy pierwszy autobus miejski i na znanym tylko autochtonom, małym przystanku przesiedliśmy się na klimatyzowany, szybki bus, który nadjechał niemal natychmiast. Ruszyliśmy sławną Galle Road, niemal nie odrywającą się od oceanu. Oczy kleiły mi się straszliwie, mimo to starałem się nie spać, lecz zanurzać się w nadoceanicznym świcie. Odkryłem, iż lankijskie linie kolejowe posiadają jeszcze jedną niezwykłą właściwość. Co najmniej przez 60 km na południe od Colombo, tak jak i w samym mieście, tory (a później tor) biegły tuż przy brzegu. Co oczywiście przekreślało plażową turystykę w tym rejonie. Dla mnie jednak oznaczało to możliwość obserwacji prawdziwych relacji ludzi z oceanem, który służył im tak jak w dawnych czasach tylko do połowu ryb i transportu. Domy poszczególnych wiosek i miejscowości łączyły się z błękitnym żywiołem w zachwycający, naturalny sposób. Świt rozbłyskiwał nad rybakami w małych łodziach i nad osamotnionymi sklepikami niemal padającymi pastwą przypływu. Gdzieniegdzie otwierały się widoki na wspaniałe plaże z palmami, zupełnie jak z opowieści o bezludnych wyspach, tyle tylko, iż owa bezludność posiadała połączenie kolejowe.  

   Gdy kolej oderwała się od torów, zrobiło się natychmiast turystycznie. Galle Road biegła teraz bliżej morza, tory widoczne były po drugiej stronie. W pewnym momencie dwutorowa linia stała się oczywiście jednoszynową. Żadnego pociągu oczywiście nie widziałem, gdyż za rzadko takie zjawisko występowało. Wysiedliśmy w końcu na będącym po części w przebudowie zbiegu dróg stanowiącym centrum Galle. Nieopodal znajdowała się potężna, zasłonięta budynkami świątynia hinduistyczna, poddawana właśnie solidnemu remontowi, na który czekała zapewne od czasu tsunami. Oplecione dziwnymi sieciami masywne wieże wyglądały niezwykle malowniczo. Ja jednak byłem bardzo głodny i spragniony herbaty, moi przyjaciele zatem zostawili mnie w pobliskiej restauracji, sami zaś ruszyli pospiesznie innym autobusem do dzielnicy Galle, gdzie czekali na nich kursanci. Po zjedzeniu jakichś dwóch posypanych cukrem ciastek nie będących ryżem (i nawet z ryżu!) ruszyłem w stronę holenderskich fortyfikacji gwiazdy, przed którymi znajdowało się boisko krykieta, oraz gąszcz miejskich i pozamiejskich autobusów (z uwagi na osiąganą szybkość wyglądających tak samo). Owo boisko krykieta otoczone było mroczną legendą. To na nim toczył się jakiś ważny mecz, gdy wielometrowe fale tsunami dosłownie zmiotły grających i pobliskie pojazdy, nie pozostawiając wielu żywych światków. Stąd jeszcze mogłem zobaczyć malowniczy dworzec w Galle, o którego dach roztrzaskało się wtedy kilka autobusów, co uwiecznił jakiś fotoreporter, poruszając tragedią tsunami cały świat. Galle było jednym z najbardziej zniszczonych przez tsunami miast. Natomiast mury fortu, które piętrzyły się majestatycznie za feralnym boiskiem, w owych dniach jeszcze raz spełniły swoje zadanie. Zamknięci w ich objęciach ludzie ocaleli, choć sam fort znajduje się na głęboko wciętym w morze cyplu.

 

 

   Wszedłem przez typową, podobną do tunelu, XVII wieczną bramę i znalazłem się w forcie. Miałem wiele godzin na delektowanie się tym miejscem. Było jeszcze wcześnie, i nie było prawie żadnych turystów. Po ulicach starówki kręcili się wprawdzie biali ludzie, ale byli to lankijscy Burgherzy, których wielu mieszkało w tym miejscu, nie jako oddychając w nim swoją holenderską przeszłością. Większość budynków fortu pochodziła z czasów kolonialnych, holenderskich i brytyjskich. Po portugalskich założycielach zostały tylko gruntownie przebudowane mury najstarszych budowli. Portugalczycy nie otoczyli swojej placówki kolonialnej trwałymi fortyfikacjami, uczynili to dopiero Holendrzy. Były one zachowane w bardzo dobrym stanie. W przewodniku można było wyczytać, iż fort jest małą, ale jedną z nielicznych tak dobrze zachowanych w Azji osad kolonialnych. Moim zdaniem mury obejmowały całkiem spory obszar, godny niejednego europejskiego miasta w XVII wieku. Jednakże zabudowa była bardzo niska, co świadczyło o ogromnie taniej sile roboczej w czasie wznoszenia fortyfikacji i niespełnionej być może nadziei holenderskich urbanistów na napływ większej ilości osadników do miasta.  Część fortu położona przy bramie miała najmniej turystyczny charakter. Toczyło się tutaj zupełnie normalne życie, nad którym dominowała zbudowana przez Brytyjczykach na murach wieża zegarowa. Solidna, kamienna i bardzo wysoka, aż się prosiła o dodanie do niej opcji „latarnia morska”, lecz tego nie uczyniono, gdyż odrębna latarnia morska znajdowała się w innej części fortyfikacji. W tej części starówki znajdowało się kilka collegów o postbrytyjskim rodowodzie, oraz dwa ładne place, z których jeden szczególnie zachwycał wielkimi figowcami tłocznie zaludnionymi przez miejscowe ptaki. Plac otaczały swego rodzaju sukiennice, upodobniające go do niektórych polskich, kresowych miast. Ruszyłem dalej Light House Street, mijając XIX wieczny kościół metodystów i uroczą, podobną do architektury rodem z westernów, publiczną bibliotekę miejską z początku XIX wieku, jedną z najstarszych na wyspie. Wokół mnie pojawiały się malowniczo zarośnięte kwiatami i krzewami domy z charakterystycznymi kolumnadami i stosunkowo wielkimi, jak na tropiki, oknami. Większość z nich nosiła w sobie ślady holenderskiej przeszłości, lub do nich nawiązywała. W owych domach zaczęły się pojawiać galerie sztuki, małe i niewyobrażalnie drogie restauracyjki, oraz prywatne muzea. Co mnie jednak ucieszyło, funkcja turystyczna nie wypierała oryginalnego nastroju miejsca. Stoiska i plansze reklamowe nie zasłaniały fasad, oraz nie psuły miłej ciszy tych holenderskich Kresów. Między szaleńczo drogimi zdzieralniami dla turystów znajdowały się też normalne, zapuszczone, miasteczkowe sklepiki, gdzie równie dobra kawa, czy herbata kosztowała pięćdziesiąt razy mniej.

 

 

   Holandia… Ciężko sobie wyobrazić ludzi z połowy XVII wieku, którzy znaleźli się nagle w tym tropikalnym świecie. A Portugalczycy? Rok 1505. W Polsce nie dokonana została jeszcze renesansowa przebudowa Wawelu, nie zaczął pisać Jan Kochanowski… Patrząc z innej strony, prawie pół tysiąca lat trwały zmagania Lankijczyków z europejskimi kolonialistami. Droga Latarni Morskiej była równoległa do trzech innych ulic – Church Street i noszącej wciąż holenderskie miano Leyn Baan Street. Przecinała je Pedlar Street i wąskie, mniej regularne uliczki. Całość okrążała Rampart Street, zaś część położona przy bramie składała się ze znacznie mniej regularnych ulic. Pedlar Street skusiła mnie wieżycą całkiem sporego, neoromańskiego kościoła. Po drodze do niego mijałem przysadziste, jakby szkatułkowate barokowe budowle. Dziwnie je było widzieć zaledwie 6 stopni od równika! Aby dopełnić kontrastu, minął mnie jakiś pomarszczony, stary Syngalez, ostrożnie palący papierosa schowanego w zwiniętej w muszlę dłoni. Był w doti, czyli tradycyjnym, różnorodnie układanym z jednego prostego kawałku materiału, zakryciu dolnych partii ciała. Dotarłem wreszcie do wielkiej anglikańskiej bazyliki, wokół której pięły się palmy i inna egzotyczna roślinność. Wielki krab przemknął pospiesznie pod moimi stopami, zaś ciężki orzech kokosowy z hukiem potoczył się pod dachu. Poprawiłem turban na mojej głowie i powędrowałem ku XVII wiecznej budowli, mającej formę wielkiego, wydłużonego, leżącego półwalca, i będącej małą stocznią sprzed ponad trzystu lat. To tutaj kolonia mogła uzupełniać własną flotę, przetrzebioną po walkach z korsarzami. Obecnie w budowli mieściło się muzeum morskie, zaś wyłowione z morza pordzewiałe kotwice dawnych galeasów opierały się o wygięty barokowo mur z herbami dawnych inwestorów.

   Wróciłem się w kierunku bramy (co nie znaczy, że ją widziałem, głównie uliczki Galle były naprawdę długie), gdyż właśnie tutaj skupiło się szczególnie wiele dawnej architektury. Ujrzałem piękny barokowy Grote Kerk, z wykutym nad portalem rokiem 1755. Z przewodnika dowiedziałem się, iż budowla była o sto lat starsza, lecz w połowie XVIII wieku pilnie wymagała plac remontowych. Nawet mur ją okalający zachował się w oryginalnej postaci. Pomiędzy kościołem a murem znajdowały się, jak to było w owych czasach, cmentarz. Najstarsze nagrobki, niosące w sobie wyraźne echo średniowiecza, były jeszcze portugalskie. Nowsze pochodziły z okresu baroku. Za nimi wijący się mur odsłaniał najbardziej eleganckie kamienice z czasów naszych Wazów. Ze wszystkich stron otaczały mnie widoki niewiele zmienione od 300 lat, broniące przy tym swej europejskości przed najdrobniejszym choćby lokalnym wpływem.

 

 

   Po dłuższej chwili skierowałem się w górę Church Street. Dawne domy splatały się tam z nieco nowszymi, była nawet piękna willa w stylu modernizmu organicznego, ogromnie udana. Pod koniec ulicy natknąłem się na okazały, brytyjski neostylowy gmach, zamieniony obecnie w szkołę koraniczną. Otaczały go tablice z arabskimi napisami, natomiast z wnętrza słychać było głośną lekcję tego pięknego, nazbyt obecnie obarczonego podtekstami religijnymi, języka. Dalej znajdowały się piękne, na poły drewniane budynki z długimi werandami, otwierające się na Rampart Street, okalającą od wewnętrznej strony mury. Wspiąłem się na nie natychmiast i oto moim oczom ukazał się przepiękny widok. Bastiony fortyfikacji gwiazdy wpadały prosto w szmaragdowy ocean, którego białe fale najeżdżały je nieustannie i cierpliwie. Cypel Galle miał trzy bastiony od strony lądu, na najwęższym boku nieregularnego sześciokąta i jedenaście bastionów od strony oceanu, choć również dwa z tych pierwszych trzech stykały się od jednego boku z błękitnym żywiołem. Bastiony w pełni morskie połączone były długimi odcinkami prostych murów. Bastiony lądowe były oczywiście bardziej masywne i gęściej rozmieszczone. Idąc wzdłuż muru nie mogłem się opanować i wypatrywałem żagli portugalskich, bądź angielskich okrętów. Ocean przede mną urozmaicało kilka maleńkich skalnych wysepek. Woda miała kolor, którego nigdy nie zapomnę. Najbliższy bastion wspaniale łączył się z naturalną formacją skalną, która została wykorzystana przy projekcie przez doświadczonego architekta. Gdy wszedłem do niego, łatwo rozpoznałem kamienne wypusty utrzymujące przy ziemi armaty, których już tu nie było. Nie natykałem się jeszcze na turystów, zamiast nich widziałem grupki młodych Syngalezów oddawających się pogawędkom w tym przepięknym miejscu. Spacery po murach fortu Galle należą do ulubionych rozrywek lokalnych mieszkańców, co jak każdy wie, nie zawsze ma miejsce wśród ludzi mieszkających w pięknych miejscach. Z drugiej strony murów można było dostrzec przepiękne, malownicze dziedzińce tworzone przez starą zabudowę. Część z nich zamieniona została na urocze pensjonaty dla turystów, z balkonikami, ogrodami pełnymi jakichś niezwykłych roślin, których nie powstydziłby się żaden szanujący się ogród botaniczny.

   Idąc dalej natknąłem się na kolejny bastion. Z drugiej strony widać było najnowszą chyba budowlę na starówce, czyli buddyjską świątynię. Pomiędzy mną a nią pojawiły się skalne stoły, porośnięte po części barwną roślinnością. W tej części holenderskiej twierdzy nie można było zapewne zbudować żadnych domów. Zszedłem do świątyni, która wpasowała się świetnie w to miejsce. Szybko odkryłem, iż połączona z nią sala została zaadoptowana z neogotyckiego kościoła. W środku siedzieli mnisi i ich uczniowie, co pod żebrami ostrołukowych sklepień wyglądało całkiem niezwykle. Słońce świeciło coraz mocniej, więc wróciłem do części miasta znajdującej się przy bramie. Po drodze rzuciłem okiem na najstarszy hotel na Lance, wybudowany w XVII wieku i przebudowany w XIX wieku. Koło neogotyckiego budynku college nabyłem bardzo tanią herbatę w pięknej filiżance i ciastka kokosowe. Po chwili dołączyła do mnie grupka policjantów i zamówiła to samo. Pani sklepowa była bardzo sympatyczną staruszką. Co chwila przybiegały do niej uczennice w niezwykłych mundurkach obejmujących nawet białe kokardy we włosach, a ona, garbiąc się, niespiesznie podawała im różne drobiazgi. Oblizując się po pysznej, świeżej cejlońskiej herbacie postanowiłem zobaczyć wieżę zegarową. Wznosiła się ona na murach, które w tej części miasta były szczególnie wysokie, gdyż broniły go od strony lądu. Widoki z tego miejsca okazały się również niezwykle malownicze. Z jednej strony miałem autobusy, feralne boisko krykietowe i dworzec z malowniczo biegnącą żelaznymi pomostami nad kanałami linią kolejową. Po bokach widziałem – z jednej strony morską zatokę wraz z kolejnym półwyspem na którym wznosiła się hinduistyczna świątynia tonąca w drzewach, z drugiej zaś otwierała się przede mną panorama na dachy zabudowań fortu. Przede mną mury szybko zakręcały, otoczone przez ocean, który pod wpływem coraz silniejszego blasku słonecznego stał się szmaragdowy. Ów szmaragdowy odcień był tak intensywny, iż obejmował wszystko wokół mnie – mury, ubranie, trawę pod stopami… Wędrowałem zauroczony tym zjawiskiem, wynikającym zapewne z wilgotnego lankijskiego powietrza. Rzucając jeszcze raz okiem na umocnienia lądowe, dostrzegłem, iż są one tutaj podwójne. Pod moim bastionem otwierał się jeszcze jeden, szerszy, stanowiący tym groźniejszą przeszkodę dla atakujących. Czas płynął chwila za chwilą i zjawiało się coraz więcej turystów, lecz okazało się, że przynajmniej tego dnia nie są oni w stanie zmienić nastroju fortu w Galle. Większość z nich musiała być milionerami, zważywszy na ceny lankijskich hoteli.

 

 

   Ruszyłem dalej murami. Po drodze minąłem ubraną u jakiegoś projektanta mody parę Francuzów szukających zejścia do sklepu z biżuterią „Lafayette”, gdzie przy wejściu stała, nawiązując do nazwy, XIX wieczna armata. Młode Angielki z kolei poprawiały proste suknie i patrzyły w błękitny bezkres. Pomiędzy tymi przedstawicielami potęg Europy kręciła się niesforna grupa bogatych Rosjan, po słowiańsku poddających krytyce zwiedzane miejsce. Po całkiem długim marszu dotarłem do nastrojowej latarni morskiej, piętrzącej się malowniczo na jednym z bastionów. Ujrzałem zza niej panoramę południowego wybrzeża wyspy. Wyglądało całkiem dziewiczo, nie szpeciły go żadne wielkie hotele, czy plażowe kluby, zaś porośnięte częściowo palmami złote wstęgi piasku były bezludne. Po dłuższej chwili zszedłem z murów, by obejrzeć z bliska bardzo ozdobny, neostylowy pałac.  Został on zamieniony na meczet, co trudno byłoby zauważyć, gdyby nie to, że właśnie azan wezwał do środka wiernych. Na czterech masywnych wieżach budowli, przypominających nieco wieże gotyckich katedr zatknięto maleńkie półksiężyce. Zmartwiłem się widząc, iż sala modlitewna dla kobiet nie mieści się w owym pałacu, lecz w jakiejś zupełnie niepozornej i pozbawionej okien przybudówce. Następną herbatę wypiłem w sklepiku prowadzonym przez lankijskich Maurów. Trzeba przyznać, iż umieli robić herbatę!

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

2 × 4 =