Nieturystyczne zwiedzanie. Dziennik indyjski 38

Jaka jest prawdziwa Sri Lanka? Jak naprawdę żyją jej mieszkańcy? Pewna stylistyczna monotonia tego kraju w kółko powracała do mnie w postaci tych pytań. Wyspa nie posiada bowiem zbyt wielu charakterystycznych dla jej własnej, odrębnej kultury miejsc (zarówno czysto fizycznych, jak i „przestrzeni” muzycznych, obyczajowych etc.). Nie jest taka jak Indie, gdzie spotyka się specyficzną dla tego kraju przeszłość na każdym kroku, choć wcale nie ma jej tak wiele, jak w zwycięskiej w XIX wieku Europie. Napisałem o zwycięstwie, co samego mnie dziwi, ale jednak nic tak bardzo jak kolonializm i rewolucja przemysłowa nie zmieniło oblicza wszystkich niemal ludzkich społeczności i miejsc, które one zamieszkują. Większość ludzi na naszej planecie kontynuuje obecnie europejskie wzornictwo samochodów, masowo produkowanych ubrań, kształtu książek, współczesnego popularnego budownictwa (niemal tylko w okazałych i kosztownych projektach do głosu dochodzą lokalne stylistyki) etc. Kultura materialna wpływa oczywiście na kulturę niematerialną, od sądownictwa, po zasady ruchu drogowego, czy sposób użytkowania zwykłych zachodnich ubrań. Czy zatem lepiej jest skupiać się na nielicznych, ocalałych ze średniowiecza i starożytności zabytkach Sri Lanki, oraz na tradycjach z tych dawnych okresów, czy też może bardziej wartościowe jest przyglądanie się temu, jak podlegają stopniowej lankizacji stylistyki i obyczaje narzucone przez przybyszów z Europy? Myślę, że to drugie. Zresztą los, albo raczej ślepy traf, sam udzielił mi odpowiedzi. Żyję przecież w otoczeniu filmowców i aktorów, którzy kontynuują tradycje Zachodu i nadają im coraz więcej swoich własnych elementów, zarówno w dziedzinie treści, jak i formy.

 

 

   W otoczeniu filmowców i aktorów… Mało powiedziane! W ostatnich dniach Tushita i jego przyjaciele przygotowywali się i nadal się przygotowują do egzaminów na wydziale aktorskim Uniwersytetu Estetycznego. Z początku byłem tym trochę przerażony. Było tak ciepło, a u tu jeszcze sześć dodatkowych osób rozgrzewało swoją obecnością atmosferę mieszkania na bagnach Kotikawatty. Początkowo ciepłolubne potwory zamykały wszystkie okna i wyłączały wiatrak, lecz wybiłem im to z głowy jako gość, który notabene płaci w tym miesiącu za cały dom. Tushita wstawił się za mną, a jego autorytetu nikt z jego młodszych przyjaciół nie śmiał podważyć. Oczywiście moja konformistyczna złość szybko minęła, gdyż ciężko o milszych ludzi niż młodzi Lankijczycy zajmujący się sztuką.

   Otaczały mnie więc zapisane syngaleskim pismem kartki, odgłosy dyskusji o Grotowskim, Barbie, Beckecie etc. Niekiedy w powietrzu rozbrzmiewały próby śpiewu (tego egzaminu szczególnie się boi Tushita). Egzaminy miały być w dużej mierze teoretyczne, co szczególnie niepokoiło artystów. Niektórzy goście się jedynie przewijali, stałymi uczestnikami wspólnych przygotowań byli: wspomniany już w poprzednim rozdziale pamiętniku Samar Bandara, Nermala i Danushka Karesh, zwany też po prostu Diesem. Nermala był owym dzielnym wojownikiem, który zwalczał krzesła na początku „11 krzeseł” Tushity. Najbardziej zaangażowany w tradycyjny teatr, praktykował też od lat wu shu. Owocowało to ogromną ilością spokoju zawartą w tym człowieku. Był najbardziej masywny ze wszystkich uczestników tych prywatnych warsztatów przedegzaminacyjnych, ale jego twarz wydawała się być najbardziej łagodna. Odczuwał przyjemność płynącą z pomagania innym, mnie na przykład co rusz chciał robić herbatę, choć ciężko jest mnie ubiec w uzupełnianiu filiżankowych zasobów tego najwspanialszego na świecie ziela. Oczywiście nie był nigdy w Chinach i marzył o tym, żeby tam pojechać. Ze wszystkich zgromadzonych był najbardziej ciekawy zdjęć z Polski i opowieści o innych niż Sri Lanka miejscach. Nie wyglądał na najbardziej zdenerwowanego egzaminami, choć pewnie był. W środowisku nowoczesnych aktorów i teoretyków teatru (a zaliczali się do niego też wykładowcy Uniwersytetu Estetycznego), nie ceni się obecnie za bardzo dawnych lankijskich tradycji scenicznych. Moda zaleca raczej patrzenie do przodu, bycie na bieżąco z najnowszymi nurtami teatru zachodniego. Sytuacji lankijskiej tradycji teatralnej nie ułatwia fakt powierzchownego rozmiłowania w nim nacjonalistycznego i wysoce kontrowersyjnego rządu. To, co prawdziwie lankijskie, a raczej syngaleskie, przydaje się w różnego rodzaju demagogicznych imprezach propagandowych. Nie upraszcza to sytuacji osób, które rzeczywiście są oddane tradycyjnej estetyce. Tłumaczyłem zatem Nermali, iż – abstrahując od przedłużającego swą własną kadencję prezydenta – tylko Lankijczycy mogą zadbać o to, by ich własna tradycja przetrwała, a wszyscy ludzie zainteresowani sztuką są też oczywiście ciekawi istniejących w niej regionalizmów. Poza tym Lanka jest przecież polem rywalizacji dwóch kosmopolitycznych estetyk scenicznych – zachodniej, ale też indyjskiej. Do tej ostatniej trzeba zaś mieć opanowany tradycyjny warsztat teatralny i ogólnoruchowy. Z przyjemnością też opowiadałem Nermali o eksperymentach indyjskich bazujących na ich tradycjach, nie zaś na zachodnim stylu scenicznym. Na Sri Lance, ewidentnie zalewanej przez Indie i Zachód, brakowało scenicznej syntezy tych obydwu nurtów. Nie czuło się jedynie niedosytu różnego typu fuzji muzycznych, lecz Dharshan uświadomił mi, jak bardzo są one powierzchowne (na przykład użycie mridangamu jako brzmienia,  bez żadnej wiedzy o właściwej grze na tym instrumencie).

 

 

   Dies z kolei należał do lubiących awangardę młodych adeptów teatru. Miał wygląd spokojnego, wysportowanego intelektualisty z bródką i wąsikiem. Podobnie jak dla Tushity i Kowshalyi ważny był dla niego image, rozmawiał zatem o markowych strojach etc. We wspomnianych w poprzednim eseju jednoaktówkach grał człowieka pracującego jako pies. W domu Tushity też nawiązywał do tej roli przemieszczając się nieraz na czterech łapach, co gospodarz rzeczowo oceniał. Podobnie jak Nermala Dies też był niesamowicie wręcz sympatyczny. Po Tushicie i Kowshalyi czuł się najpewniej w angielskim (co nie znaczy, że bardzo dobrze) i często wdawał się ze mną w pogawędki na wszelkie możliwe tematy. Zupełnie zadziwiała mnie skromność i nieskończona życzliwość tych ludzi, którzy przecież walczyli równocześnie jak lwy o angaże w środowisku filmowym.

   Choć zdrowie i pogoda miały na ten temat nieco odmienne zdanie, postanowiłem odbywać piesze wędrówki po Colombo. Stolica Lanki jest mało atrakcyjna turystycznie, co stanowi nie tylko wadę, ale też zaletę. Byłem zdany tylko na siebie w wyszukiwaniu ciekawych miejsc i w komponowaniu zdjęć szarej, lankijskiej codzienności. Ciągnęła mnie szczególnie dzielnica Kollupitiya, a czyniła to z kilku względów. Po pierwsze rozciągała się nad oceanem, dzięki czemu mogłem na niego spoglądać ilekroć chciałem. Po drugie miałem tam doskonały dojazd, gdyż mój autobus zwykle kończył tam trasę. Nawet jeśli wędrowałem po innych częściach Colombo, przeważnie starałem się dostać do małego dworca tej dzielnicy, położonego tuż przy falującym błękicie. Chodziłem tam, nawet jeśli miałem do przejścia ponad pięć kilometrów. Zyskiwałem tym samym miejsce w moim Wikingu, gdy z kolei samo wejście do pojazdu w dzielnicach takich jak łącznikowa Rajagirija było niekiedy niemożliwe. Autobus ruszał z miejsca z ludźmi zawieszonymi przy wejściach, a jeszcze więcej zostawało na zewnątrz. Trzecim powodem była mała cukiernio – kanapkarnia, gdzie za rozsądną cenę można było czasem zjeść coś jadalnego. Ciasteczka jabłkowe, typu amerykańskiego, miały nawet przyjemny smak. W związku z czym zwykle ich nie było…

   Moje wyprawy zaczynałem zwykle zakupieniem papierosów i małej karty – zdrapki Airtel do telefonu komórkowego. Rodzina kioskarza znała mnie już całkiem dobrze i cieszyła się ilekroć przybywałem. Ja natomiast ze zgrozą spoglądałem na czające się w ich przybytku wory z niesmacznym ryżem i suszone ryby, po których nie chodziły muchy, zbyt jednak na to wybredne. Autobus zatrzymywał się tuż przed tym kioskiem. Zauważyłem, iż w ostatnich dniach pojawiły się w ruchu zupełnie nowiutkie Wikingi Ashoka Leylanda, kontynuujące jednak wiernie dawne wzornictwo. Miło było zobaczyć rozkwit indyjskiej wyobraźni w tych maszynach. Były już fabrycznie pomalowane, kierowcę zaś oddzielał utrzymany w stylu mogolskim żelazny płotek. Głośniki, jak to w Indiach, sklecone były ręcznie, ale też bogato dekorowane i zadziwiająco wręcz głośne. Fotele pokryte były po części ludowymi indyjskimi plecionkami. Co jednak ciekawe, kierowcy nie zdejmowali folii, w którą opakowane były krzesła, a nawet tablica rozdzielcza kierowcy. Nawet posążki Buddy, do których obecności nie przyczynili się już raczej indyjscy producenci (choć kto wie?) były opakowane w worki. Nad kierowcą zwisały całe liany ozdób, kwiatów i migoczących lampek.

 

 

   Oficjalnym powodem mojego powrotu do Kollupitiyi było kolejne dzieło Geoffreya Bawy – „Gallery Cafe”. Za pierwszym razem minąłem się z nim całkowicie, ale i tak dobrze się bawiłem. Tym razem oglądałem okolice znajdujące się na południe od dworca kolejowego dzielnicy. Cała Kollupitiya osadzona jest na trzech wielkich alejach biegnących równolegle do linii oceanu, bardzo prostej w tych okolicach, nie tworzącej żadnych małych zatok ani półwyspów. Zaraz przy brzegu, oddzielona od niego tylko linią kolejową, biegnie Marine Drive. Równoległa do niej jest Galle Road, stanowiąca jednocześnie główną drogę przelotową. Jeszcze dalej od oceanu znajduje się elegancka R.A. de Mel Mawatha, zwana po staremu Duplication Road. W tych okolicach życie nie jest jeszcze w pełni normalne, gdyż drogie hotele przyciągają gości z zagranicy. Tym niemniej stopień nasycenia przybyszami z daleka jest nieporównanie mniejszy niż w Rishikeshu, czy okolicach dworca New Delhi. Można by rzecz, że prawie tu turystów nie ma, gdyby nie to, iż w innych rejonach Colombo nie występują oni po prostu wcale.

   Galle Road posiadała jeden feler. Otóż wszystkie chodniki były rozebrane i trwała bardzo chyba powolna wymiana ich na nowe. Cały czas zatem trzeba było kluczyć pomiędzy rozsypaną ziemią, poboczem drogi i zdradliwymi dziurami, w które wpaść można było nawet po szyję. Rykszarze zdawali sobie z tego sprawę i co rusz zatrzymywali się przy mnie proponując mi swoje usługi. Choć po pewnym czasie stało się to naprawdę męczące, starałem się być miły, gdyż w końcu kierowcy poczciwych indyjskich trzykołowców mają pełne prawo zabiegać o klienta. Gmachy, które mnie otaczały na tej alei należały do ogromnie urozmaiconego zbioru. Obok wielkich bloków banków i innych instytucji spotykałem też wille, małe pałacyki, najpiękniejsze zaś z nich były te, które opuszczono. Zarastająca je błyskawicznie tropikalna roślinność tworzyła z tych pustostanów prawdziwe dzieła sztuki. Moją uwagę przyciągnął McDonald, który zaczął się zjawiać już wcześniej w moich myślach jako mniejsze zło wobec lankijskiej kuchni. Była to wielka restauracja tej sieci. Ujrzałem w niej wielu lankijskich ludzi sukcesu, z dumą przeżuwających hamburgery. Elegancko ubrane i nieco otyłe mamusie z dużą ilością biżuterii z wyrazem spełnienia na twarzach doglądały swych dzieci znajdujących się w dziecięcej części owej instytucji kulinarnej. Ten uroczysty, podniosły niemal nastrój samozadowolenia nieco zbił mnie z tropu. W końcu nie byłem w Ogrodach Wersalu… Zagadkę wyjaśniły oczywiście ceny, znacznie wyższe nić w Polsce. Na Sri Lance za jednego hamburgera można zjeść trzy duże obiady w normalnej restauracji.

   Inny ciekawy budynek miał przed swoją fasadą potężny imbryk z logo cejlońskiej herbaty. Był to tak zwany „Dom Herbaty”, prezentujący dorobek lankijskich plantacji. Zrobiłem mu wiele zdjęć, czym rozbawiłem później Nalina, który docenia humorystyczny aspekt mojej herbacianej obsesji. Wytłumaczyłem mu jednak z grobową miną, iż to najważniejsza budowla na wyspie. Wpierw rozbawiłem go tym jeszcze bardziej, lecz później się zreflektował. Jakby nie patrzeć, eksport herbaty na cały świat jest głównym źródłem dochodów Sri Lanki. Na Galle Road, podobnie jak zresztą w całym centrum miasta, na ulicach dominowały kobiety. Tak samo jak w Indiach, jedynie niektóre z nich broniły bardziej tradycyjnego stylu ubierania się. Syngalezki dość często nosiły europejskie stroje, lecz na specjalne okazje zakładały sari. Praca w tak eleganckiej części miasta była specjalną okazją, zatem miałem okazję widzieć wiele tak ubranych osób. Przedstawicielki wyspiarskiej większości znacznie rzadziej wkładały na siebie kurty, lecz zdarzało się to i wówczas nosiły je w specyficzny, zupełnie nieindyjski sposób. Trochę tak, jak zachodnie kobiety noszą tzw. tuniki. Jeśli chodzi o Tamilki, to większość z nich używała kurt. Wybierały stosunkowo ciężkie materiały, często przyozdobione brokatem ze srebrnych nici. Wyglądały w tym zupełnie inaczej niż Tamilki z kontynentu, noszące przeważnie sari. Przypuszczam, iż ta dziwna niechęć do sari wynikła z chęci odróżnienia się od Syngalezek. Wygląd rzeczywiście nie zawsze zdradzał pochodzenie. Mniejszościowa, lecz widoczna część kobiet na Lance miała w sobie krew obydwu ludów wyspy.

 

 

   Z Gall Road co jakiś czas można było rzucić okiem na schodzące w dół do oceanu ulice poprzeczne. Niektóre z nich były bogate, lecz całkiem sporą część z nich toczył rak rozkładu. Błękitny pas oceanu wyglądał zawsze bardzo spokojnie. Jedynie niebo niemal płonęło od chmur. Mimo to nie wiał wiatr, nieuchwytny też był zapach morskiej wody. Co jakiś czas podłużna linia pociągu zasłaniała na chwilę widok, aby znów pozostawić po sobie niezakłóconą ciszę. Cafe Gallery znajdowała się na jednej z poprzecznych ulic biegnących w stronę lądu. Mylące były ich nazwy, co utrudniało znalezienie tego dzieła sztuki. Miałem do wyboru Alfred Place, Alfred Garden, Alfred Hause i Alfred Avenue. Budynek Bawy znalazłem w końcu na ostatniej z nich. Wszystkie ulice Afreda wypełnione były eleganckimi rezydencjami, jak i luksusowymi blokami mieszkalnymi. Wille posiadały potężne mury, co dodatkowo utrudniało znalezienie szukanego obiektu, gdyż nie mogłem być pewien, iż również Cafe Gallery nie znajduje się za wysoką ścianą.  

  Z zewnątrz ten budynek wygląda niepozornie, przesłaniały go zresztą tego dnia zaparkowane samochody, na stałe zaś przytłacza wznosząca się nad nim rosła bryła trzydziestopiętrowca. Składa się on z dwóch brył niezbyt z zewnątrz do siebie podobnych. Pierwsza, w części frontowej, stanowi niezbyt dalekie nawiązanie do willi klasycystycznej, z półfilarami bazującymi jednakże po części na lokalnych tradycjach. Druga, większa, choć niższa, składa się z czystych ścian pozbawionych jakichkolwiek dekoracji. Przed kompleksem stoją kamienne kwiatony, podobnie jak przed wieloma innymi budynkami w Colombo. Prawdziwa sztuka zaczyna się wewnątrz. Gdy przez elipsoidalną furtę wszedłem na wewnętrzny dziedziniec, ujrzałem niezwykle zakomponowaną przestrzeń. Obok zaprojektowanych z wyrafinowaniem ścian, wypełniały go starannie rozmieszczone karłowate drzewa, oraz wielkie ceramiczne dzbany. Przypominało to ogród zen, w którym starannie dobrane, nieliczne kształty snują niekończącą się opowieść, albo raczej wciąż współbrzmią starannie nastrojonym, wzajemnym napięciem. Łuki i wejścia w zabudowie kadrowały widoki na ów minimalistyczny ogród, podobnie jak ma to miejsce w sztuce chińskiej i japońskiej. Na ścianach wisiało kilka obrazów, można było też wypatrzeć piękną rzeźbę Buddy. Na tym dziedzińcu panował cudowny spokój. Po wejściu do dalszej części budynku trafiało się na wąski, starannie przemyślany korytarz, od którego odbiegały głębokie wnęki prezentujące kolejne rzeźby i obrazy. Korytarz nie był długi. Jego rozmiar łudząco zmieniały ciekawie i z finezją rozmieszczone lampy. Dalej znów otwierał się widok na kolejny dziedziniec, nakryty dwoma jednospadowymi dachami wspartymi na tradycyjnych kolumnach. Między nimi architekt pozostawił stosunkowo wąską szczelinę otwartego nieba. Stworzyło to wspaniały efekt współgrający z prostokątnymi sadzawkami pełnymi wielkich ryb, pokrywającymi dziedziniec. W tym wszystkim, po środku i przy ścianach znajdowały się starannie zakomponowane, różnorodne stoliki kawiarniane, oraz kompozycje złożone z eksponowanych rzeźb i obrazów, wnęk, wazonów, kolumn etc. Nie próbowałem usiąść w tym miejscu na kawę, która zapewne miała rekordową cenę, ale muszę przyznać, iż mogłem tylko zazdrościć mieszkańcom Colombo kawiarni zbudowanej przez wybitnego architekta. Tego dnia, choć zmierzchało już, nie korzystało z niej wielu ludzi.

   Do autobusu mogłem wrócić Duplication Street. Przy Gallery Cafe znajdowało się oczywiście kilka naśladujących ją placówek, postawionych tam w duchu wschodniej „specjalizacji miejsc”. Przypominało to ulice cechowe średniowiecznych miast. Jedna z wielu alej Alberta specjalizowała się zatem w kawiarnio – galeriach. Niektóre z nich też miały całkiem ciekawie zaaranżowaną przestrzeń. Najbardziej podobał mi się budynek łączący obszerny, wpółotwarty hall z wielką misą i kamiennym słoniem. W dalszej części Duplication Street dominowały eleganckie siedziby biur oraz wyspecjalizowane sklepy. Były to w dużej mierze stare budynki, urzekające kolonialną elegancją. Najbardziej spodobał mi się hotel oparty na żelaznych kolumnach w stylu jeszcze XIX wiecznym i kontynuujący ten pomysł na swoich złożonych z łuków fasadach. Naprzeciwko niego znajdował się interesujący biurowiec, z prywatną świątynią hinduistyczną na dachu. Zapewne należała do jego pierwszego właściciela. Świątynia na dachu nie stanowiło w mieście żadnej ekstrawagancji. Po całym Colombo rywalizowały ze sobą różne świątynie. Najbardziej widoczne były kościoły. Najmniej świątynie hinduistyczne, skryte gdzieś w zaułkach, choć zawsze barwne i imponujące. Buddyjskie świątynie dzieliły kiedyś ich los, lecz w stolicy niepodległej Lanki dokładano wszelkich starań, aby obecność Buddy była dobrze widoczna. Ja tym razem trafiłem do świątyni starego typu, pochodzącej z XIX wieku, złożonej z kilku pawilonów skrytych w głębi wszystkiego, tak jak dawniej w Europie ukrywano synagogi. Piękna była podobna do odwróconego parasola stupa, lecz najbardziej charakterystyczny był neostylowy, bardzo europejski pawilon z wielkim posągiem Buddy. Z umieszczonych za nim mniejszego budynku machali do mnie młodzi mnisi, wołając „dzień dobry” etc. Odpowiedziałem im oczywiście.

   Wędrując dzielnicą Kollupitiya nie mogłem nie ulec wyłaniającemu się zza niektórych ulic oceanowi. Zszedłem na Marine Drive i zalany wszechobecną, błękitną przestrzenią wędrowałem dziwacznym niedokończonym jeszcze chodnikiem pomiędzy ulicą a torami. Nad oceanem nie było wielu ludzi, gdyż nie było obok torów żadnej plaży. Mimo to natknąć się można było na zapatrzonych w morze mnichów, grupki przyjaciół, rybaków, oraz rykszarzy lubiących zapalić papierosa w tym miejscu. Po torach, jak to już jest w zwyczaju Colombo, przechadzali się uzbrojeni po zęby strażnicy. Również oni oczarowani byli pełnym malowniczych chmur kresem wyspy i nie zwracali uwagi na łamiących prawo przechodniów. Z drugiej strony ulicy urywała się zabudowa. Wiele domów rzeczywiście było w stanie ruiny, albo przynajmniej urwania i niedokończenia. Wyłaniające się nad nimi eleganckie drapacze chmur Galle Road wyglądały przez to bardzo surrealistycznie. W tym wszystkim próbowały wystartować przeróżne instytucje, między innymi indyjskie organizacje religijne. Widziałem misję Ramakrishny, oraz misję Cheitanyi. Bardziej jednak przypadły mi do gustu samotne, nadjedzone przez obecność oceanu wille, otoczone skąpanymi w słońcu palmami. Pociągi co jakiś czas przejeżdżały koło mnie z łoskotem, ja zaś starałem się uchwycić te przeróżne, sprowadzone z Indii cuda, wywołując pełne dumy i uznania uśmiechy motorniczych.

 

 

   Gdy wracałem do domu, zastawałem zazwyczaj moich przyjaciół w trakcie nauki i burzliwych rozmów na temat estetyki teatru. Tushita był zafascynowany teoriami estetycznymi Tołstoja, z kolei Samar i Nermala bronili tradycyjnych teorii dotyczących piękna w sztuce. Nie brakowało też dyskusji bardziej praktycznych, na przykład o konstrukcji ruchu sprzyjającej dramatyzmowi akcji. Atmosferę rozgrzewały tematy z zewnątrz, na przykład Nalin wracając zapewne z niedzielnej mszy poruszył temat historyczności Jezusa. Lankijscy buddyści są bardzo ugodowi, jednakże pamiętają fakt, iż portugalscy misjonarze zburzyli wszystkie świątynie buddyjskie do których mogli dotrzeć, oraz zmuszali siłą Syngalezów do zmiany religii. Usta bramińskich kapłanów smarowali po prostu wołowiną, przez co hinduiści tracili możliwość sprawowania obrzędów. Dlatego Tushita denerwował się mimo wszystko, gdy Nalin pokazał mu domniemanego historycznego Jezusa jako osobę bardziej podobną do jego ukochanego Che, niż to wynika z Ewangelii.

   Zrobiło się tymczasem tak gorąco, iż nie miałem większej ochoty na długie przejażdżki autobusem, czekającym długo na kluczowych stacjach na pasażerów. Postanowiłem udać się do centrum przedmieścia Kotikawatty, gdzie często robiliśmy zakupy i udać się główną aleją w stronę centrum Colombo. Już dawno stwierdziłem, iż przedmieścia lankijskiej stolicy mają nieodparty urok, wygrywając nieraz z centrum miasta. Pewną monotonię i jałowość podmiejskiej zabudowy leczyła na Sri Lance zupełnie oszałamiająca przyroda. Zresztą, zabudowa Gothatuwa (bo tam chyba byłem) nie była wcale tak bezimienna, jak można by było oczekiwać. Co jakiś czas można było się natknąć na dawne wille i pałacyki, z których niektóre miały nawet 200 lat, czyli całkiem sporo jak na kraj kolonialny. Ludzie strasznie cieszyli się, że robię zdjęcia normalnej Lance, a nie tylko dzikiej przyrodzie i kilku ruinom w centralnej części kraju. Niektórzy mówili mi to wprost, inni pokazywali mi z ryksz kciukiem „tak trzymać”. Zaczęła się odpowiednia faza księżyca i zarówno buddyści, jak i muzułmanie obchodzili święto, które z uwagi na inne wolne dni, okazało się ważniejszym w roku. Miło było widzieć muzułmanów i buddystów wędrujących razem i gadających ze sobą wesoło. Choć początkowo muzułmanie zniszczyli wiele ważnych ośrodków buddyjskich uznając, w dużej mierze słusznie, buddyzm za rodzaj ateizmu, tak później zaczęły się zdarzać zbliżenia tych dwóch religii. Choć w trakcie wojny domowej lankijscy Maurowie padali ofiarami obydwu stron, to w trakcie pokoju byli dużo bardziej zintegrowani z hinduistami i buddystami, niż oni nawzajem ze sobą. Była to wspólnota bardzo przedsiębiorcza, na Lance wiele banków, restauracji i firm nosiło nazwy związane z kulturą muzułmańską. W restauracjach mauretańska obsługa była zadziwiająco miła na tle tej syngaleskiej, której zachowanie przypominało tankowanie samochodów na tanich stacjach benzynowych. Nikt nie udawał, iż nieszczęsny ryż i curry jest kulinarną atrakcją, podobnie jak stawiane przez wiele dni na stołach, bez względu na zamówienie klienta, wyschłe i pełne nieszczęśliwych, wygłodzonych much przekąski.

   Szedłem zatem zwykłą ulicą i robiłem zdjęcia spowitym w palmy domom, sklepom sieci komórkowych, sklepom spożywczym z worami suszonych ryb, kiepskiego ryżu i kiściami niesłodkich, karłowatych bananów. Mijałem salony piękności adresowane przede wszystkim do pań mających wystąpić w roli głównej na weselu. Podobał mi się tradycyjny, lankijski sposób ułożenia włosów na tę okazję. Robiono z nich swego rodzaju czepiec, podzielony na kilka sektorów wstęgami ze srebra. Na środku owych sektorów umieszczone koliste brosze. Oczywiście każda lankijska dziewczyna marzyła o tym, żeby choć raz w życiu tak wyglądać. Pewnego razu do domu Tushity wpadli Sulochana i Dasun, którzy przygotowują się do ożenku. Sulochana, osoba bardzo wyzwolona w świetle lankijskiego status quo nie mogła się pogodzić z tym, że jej przyszły mąż nie chce żadnego religijnego ślubu i nalega na ożenek w urzędzie cywilnym. Głównym problemem naszej przyjaciółki, zawsze ubierającej się praktycznie i po zachodniemu, była niemożność zaprezentowania się w tradycyjnym stroju.

 

 

   W pewnym momencie skręciłem w boczną ścieżkę, na której kręciło się trochę ubranych w białe szaty buddystów. To był ich strój świąteczny, podobnie jak w przypadku muzułmanów. Co ciekawe, kobiety częściej od białych sari nosiły tego dnia długie, lecz proste białe suknie. Osiedle, w którym się znalazłem, było niezwykle malownicze. Coraz dziksza przyroda sprawiała, iż nie miałem ochoty iść nigdzie dalej, lecz tylko stać i patrzeć na te wszystkie wijące się rośliny, strzeliste palmy i kolorowe ptaki pomiędzy nimi, śpiewające w najbardziej niezwykły sposób. W pewnym momencie przestrzeń przede mną się otwarła i ujrzałem ryżowe pola, palmowe gaje i malownicze mokradła. Nad tym wszystkim biegła kamienna kładka z eleganckim kamiennym murkiem prowadząca do świątyni. Udałem się tam, przechodząc oczywiście przez charakterystyczną bramę o zwielokrotnionym gzymsie. W świątyni paliły się kadzidła, wetknięte w wielkie wazony z piaskiem. Ludzie w białych szatach obchodzili figowca recytując palijskie mantry, zaś wielki, ledwo mieszący się w pawilonie posąg Gautamy spoglądał na to wszystko nader życzliwie.

   Gdy wróciłem na główny szlak, trafiłem na zagłębie rykszowe. Tu można było nabyć te słodkie trzykołowce legendarnej firmy Bajaj, naprawić je, oddać renowacji, spotkać się w restauracji pełniącej funkcję klubu rykszarza. Na ścianach pobliskich budynków znajdowały się inskrypcje sławiące tempo i uniwersalność ryksz. Profesjonalni malarze dekorowali świeżo nabyte ryksze wizerunkami Buddów, Sziwów, Jezusów, lub atrakcyjnych Lankijek (czyżby wariant ateistyczny?). Powszechne były napisy „Colombo Express” oraz „New Mark II Engine”. Rzeczywiście, zdaje się, że firma Bajaj poprawiała wciąż różne elementy swojej głównej dźwigni sukcesu. Podobnie nowe stare autobusy Ashok Leyland miały znacznie lepsze silniki. W sumie to całe wzornictwo z lat 60, wciąż kontynuowane, podobało mi się. W tych wszystkich urokliwych pojazdach wrażenie ruchu i podróży było znacznie przyjemniejsze, niż w obłych, futurystycznych nowych projektach. W pewnym momencie minął mnie londyński, czerwony piętrowy autobus. Więc jednak mieli na Lance konstrukcje jeszcze sprzed czasu założenia madraskiej filii Ashok Leyland. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na drogowy pojazd parowy z 1905.

 

 

   Gdy zszedłem w inną lesistą głębie skrytej za głównym szlakiem dzielnicy, zaczepili mnie chłopcy na rowerach. Widząc, że mam turban chroniący przed słońcem, po długiej naradzie przywitali się ze mną słowami „Salam Alejkum”, na co ja im odparłem „dzień dobry” i objaśniłem, iż kolorowe turbany są noszone w Indiach przez wszystkich, odpowiednio niemodnych ludzi. Ogólnie na Sri Lance niemal wszyscy pytają bezpośrednio, zanim się jeszcze ich dostrzeże, o kraj pochodzenia, o samopoczucie etc. Z początku czułem się z tym trochę nieswojo, bo jednak jakieś 10% osób należało do gatunku naciągaczy, zaś wdanie się  z nimi w dłuższą pogawędkę musiało oznaczać jakąś drobną przynajmniej opłatę. Stopniowo jednak się przekonałem, iż zdecydowana większość Lankijczyków lubi gości z daleka i jest bardzo ciekawa ich życia w jakichś odległych miejscach. W przeciwieństwie do Hindusów, którzy po krótkiej odpowiedzi pogrążali się w krainie marzeń, tworząc jakieś mityczne Polski i Francje, i po dłuższym milczeniu nawiązując w dalszej rozmowie do swoich wizji, siłą rzeczy niezrozumiałych dla drugiego rozmówcy, Syngalezi potrafili zachować dyscyplinę intelektualną i po prostu słuchać.

   Gdy wracałem do domu, moi męscy przyjaciele przebierali się w rodzaj lankijskiego doti, zwanego tu sarong. Był to średniej wielkości kawał białego najczęściej płótna, z ozdobną obwódką, obwiązywany albo wokół części najbardziej intymnych, albo też zakładany bardziej elegancko na podobieństwo spódnicy. Oczywiście Kowshalya i Prasadini nie nawiązywały do tak dawnych tradycji, gdyż w dzisiejszych czasach przyjęło się uważać, iż kobiece piersi też należą do intymnych części ciała. Czasem rozmawialiśmy o Europie. Moi przyjaciele marzyli, aby kiedyś się tam wybrać. Podobnie jak Hindusi pytali (zwłaszcza oczywiście mężczyźni) o swobody seksualne panujące w naszym rejonie świata. Czyli się trochę rozczarowani, słysząc, iż Europejki, pomimo bardzo wyzywających ich zdaniem strojów, bynajmniej nie różnią się tak bardzo od lankijskich kobiet, jeśli chodzi o przywiązanie do jednego partnera i niechęć do seksu z nieznajomym. Tushita i inni zwierzali mi się też z mrożących krew w żyłach historii o pobiciach czarnych ludzi przez europejskich rasistów. Jak się wydaje, takie incydenty chętnie były wyłapywane przez lankijskich dziennikarzy. Martwiło mnie to, gdyż nie dzielę ludzkości pod kątem koloru skóry. Mówiłem zatem, iż większość wykształconych Europejczyków nie jest rasistami, zaś chuligani bijący odbiegających od ich oczekiwań przyjezdnych reagują w ten sposób na inność. Poza tym zauważyłem, iż abstrahując od wszystkiego, wcale nie są dużo ciemniejsi od niektórych Hiszpanów, czy Włochów. Jedynie Lankijczycy należący do najniższych kast, tacy jak Nalin, byli rzeczywiście czarni jak węgiel, ale sądząc po Nalinie i kilku innych osobach z jego świata, byli oni najserdeczniejszymi mieszkańcami wyspy. Mimo to Tushita nie czuł się przekonany i mówił, iż nie chciał by za długo mieszkać w kraju białych ludzi, zaś na Lance najbardziej lubi ciemne jak noc dziewczyny. Rzeczywiście Kowshalya, jak i wiele innych znanych mi Lankijek, miało ciemniejszą karnację niż ich kochankowie, czy mężowie. W kulturze literackiej, teatralnej i filmowej Lanki coraz częściej pojawiał się temat homoseksualizmu. Na razie stanęło chyba na tym, iż gejowie są osobami zabawnymi i niegroźnymi, jednakże ów temat nie zaistniał jeszcze w kulturze Wyspy z całą powagą. Oczywiście najmłodsi z moich znajomych, którzy nie mieli jeszcze partnerek, fascynowali się tematyką gejowską i żartowali z siebie nawzajem sugerując homoseksualne implikacje. Z punku widzenia kultury Zachodu, Lankijczycy są znacznie bardziej zmysłowi i łatwo pomylić niektóre ich zachowania z homoseksualnymi. Na przykład podawanie ręki. Gdy się żegnam z jakimś facetem, chwyta on zazwyczaj moją dłoń i długo przeciągając ostateczne pożegnanie trzyma ją w swojej, nieraz nawet powyżej kwadransa. Trzymając ją gładzi. Ciężko się do tego przyzwyczaić, jeśli nie jest się homoseksualistą, zatem zazwyczaj popełniam faux pas wyrywając moją prawicę z tego nazbyt serdecznego więzienia. Ale co kraj to obyczaj i nie ma w tym nic szczególnego. Przykładowo w średniowieczu francuska arystokracja całowała się w usta na dzień dobry i na dowidzenia. Dziś niektórzy Francuzi chcą do tego wrócić całując w oba policzki nawet mężczyzn, nie tylko kobiety.

 

 

 Ciekaw jestem niezwykle pierwszych przygód moich przyjaciół w Europie. Na pewno tam kiedyś pojadą, bo są świetnymi aktorami i naprawdę zależy im na tym co robią. Czy Europa nie okaże się dla nich zbyt chłodna i brutalna? Chciałbym z nimi być podczas takiej pierwszej przygody i pomóc im pokonać niektóre różnice kulturowe. Póki co znają nasz kontynent głównie z komercyjnych filmów, jak i z twórczości Kieślowskiego, Bergmana i Felliniego. Ciężko mi sobie wyobrazić, jak bardzo inna jest Europa w ich myślach od tej prawdziwej!

 

Przeczytaj inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *