Zwieńczenie wrocławskiej Akademii Beethovenowskiej miało monumentalny i bardzo ciekawy wymiar. Wysłuchaliśmy bowiem koncertowej wersji opery Fidelio, okrojonej o mówione dialogi. Przyjemnie było słuchać jedynego dowodu na to, że nawet w dziedzinie opery Beethoven miał rewolucyjne i przełomowe pomysły. Szkoda, że napisał tylko Fidelia, tudzież Leonorę, bo i taka nazwa przez dłuższy czas wydawała mu się lepsza dla tego dzieła. Powstało kilka uwertur, z których każda jest arcyciekawa, zaś ta obecna równie dobra jak wszystkie pozostałe. Beethoven nie był przekonany do swojej opery, gdyż oczekiwał od niej równej doskonałości co od V czy VII Symfonii, a to chyba w dziedzinie opery w ogóle nie jest możliwe. Gdy muzyka jest już absolutnie doskonała, pozostaje jeszcze warstwa literacka. Niektórzy wielcy kompozytorzy operowi, jak choćby Verdi, miewali tak dość niezbornych twórców librett, że próbowali sami chwytać za pisarskie pióro. Wagner robił to od początku i programowo, moim zdaniem z dużym powodzeniem. Najwięcej szczęścia do librett wśród wielkich kompozytorów miał oczywiście Ryszard Strauss, dzięki współpracy z Hugo von Hofmannsthal.
W swoim Fideliu chciał Beethoven wyrazić apoteozę wolności i potępić tyranię. Jego opowieść o wiernej żonie, która w męskim przebraniu schodzi do piekieł więzienia i przyczynia się do uratowania męża, Florestana, jest prosta, ale nie jest zła. Bardzo udane są sceny w więzieniu, gdzie postać dobrotliwego strażnika więziennego Rocca jest bardzo ciekawa i głęboka, jak na operowe libretto.
Jos van Immersel / fot. Alex Vanhee
We Wrocławiu Fidelia wykonała Wrocławska Orkiestra Barokowa pod kierownictwem głównego gościa Akademii Beethovenowskiej, wielkiego pianoforcisty i dyrygenta Josa van Immerseela. Pierwszego dnia Akademii mieliśmy okazję go podziwiać w sonatach skrzypcowych Beethovena, gdzie wielobarwność i wielowymiarowość jego gry zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Również jako dyrygent Immerseel sprawdził się bardzo dobrze, nadając orkiestrze ogromy dynamizm i z wielką pasją eksponując różne smaczki zawarte w muzyce Fidelia, a zacierane zazwyczaj przez wykonania na instrumentach współczesnych. Fidelia we wczesnej wersji kompozytorskiej, czyli jako Leonorę, nagrał swego czasu Gardiner. Immerseel dyrygował równie wciągająco, choć WOB nie był jeszcze tak dobrze przygotowany do tego dzieła jak zespoły Gardinera, które zapewne pracowały znacznie dłużej nad tym arcydziełem w jego starszej wersji. U Gardinera Monteverdi Choir jest oczywiście nieziemski, ale również Chór NFM zabrzmiał doskonale nawet w uszach osoby zachwycającej się często płytami Gardinera. Za przygotowanie chóru odpowiadał tym razem Artur Koza i w związku z tym, co usłyszeliśmy, koniecznie należy go wymienić wśród autorów sukcesu koncertu.
Na frekwencję wśród widowni wpłynął koronawirus. W niedzielę 01.03.2020 mignął mi komunikat z Onetu, że uczennica z Kołobrzegu podejrzewana jest o infekcję. Dzień później okazało się, że jednak nie, ale szkoła w Kołobrzegu nadal jest zamknięta. To wystarczyło jednak, aby sala była w połowie pusta, choć wykupiono wszystkie miejsca. Rozchorowała się na zwyczajniejszą na szczęście chorobę także część wykonawców. Musiano dokonać zastępstwa za drugo planową postać Jaquino, w ostatniej chwili mocno przeziębiony poczuł się niestety również wykonawca roli szwarccharakteru Don Pizarra. Wolf Matthias Friedrich, który zachwycił mnie niedawno jako rewelacyjny haendlowski Polifem, wyśpiewał mimo wszystko swoją partię, zdradzając szczegóły starannie przemyślanej interpretacji, niestety słabym od przeziębienia głosem. W Fideliu Beethovena jest masa ansambli, zatem wykruszenie się jednego z głównych głosów mocno wpływa na całość. Cała reszta śpiewaków była na szczęście w dobrej kondycji i znakomicie dobrana.
Rewelacyjny był Rocco, śpiewany bas-barytonem przez Andreasa Wolfa. Jego głęboki, niski głos, pełen humanizmu i żalu doskonale pasował do postaci szlachetnej, zmuszonej jednak przez tyrana Don Pizarra do czynów niegodnych. Świetna była Leonora przebrana za Fidelia, czyli sopranistka Johanna Winkel. Jej mocny, a jednocześnie dźwięczny głos doskonale oddawał wewnętrzną siłę żony ratującej męża bez obaw o własne życie i bezpieczeństwo. Jedynie w finałowych ansamblach wdarło się w jej głos nieco zbyt wiele stali, ale jest to chyba nieuniknione zważywszy na Beethovenowskie dążenie do nieosiągalnego dla śpiewaków absolutu w finale tego dzieła. Urocza i pełna wokalnego czaru była też Marcelina, którą śpiewała sopranistka Yeree Suh. Jedyne co jej można zarzucić, to nieco zbyt słaby wolumen głosu, zwłaszcza w ansamblach. Śpiewany przez Johannesa Chuma Florestan był poprawny, ale nie zachwycił mnie tak, jak pozostali odtwórcy ról głównych. Partia Florestana pojawia się dopiero pod koniec Fidelia, ale sięgali po nią najwięksi, gdyż jest zupełnie niesamowita, jeśli chodzi o ładunek emocji i wyrafinowanej symboliki przez nią wyrażanych. Nie można jej śpiewać po prostu „ładnie”, gdyż wyraża ona odzyskaną w ostatniej chwili nadzieję szlachetnego człowieka, zagłodzonego i oczekującego rychłej śmierci.
Orkiestra WOB grała świetnie, plastycznie i wielobarwnie. W wersji historycznie poinformowanej opery Beethovena bardziej niż w wersji na instrumenty współczesne wyeksponowane są instrumenty dęte, zwłaszcza waltornie. Nie obyło się tu bez nieuniknionych kiksów, ale z drugiej strony można było tylko podziwiać wirtuozerię instrumentalistów WOB. Co ciekawe, sekcję smyczkową wzbogacił świetny Butter Quartet, który mogliśmy podziwiać na poprzednim koncercie. Fidelio było monumentalnym zwieńczeniem krótkiej, ale obfitującej w wydarzenia najwyższej artystycznej klasy, akademii.