Autor wspaniałego lirycznego Requiem, innego niż wszystkie, ma ogromnego pecha. Gdy wpiszemy jego nazwisko do wyszukiwarek zobaczymy tysiące nagrań Mszy Żałobnej i bardzo niewiele innych utworów. A przecież wszystkie utwory Faurégo to arcydzieła, cechujące się wyjątkową formą i nastrojem, utwory nieco inne niż cały romantyzm, zdominowany głównie przez twórców niemieckojęzycznych. Cóż, taka dola muzyki! Beethoven, ojciec i demiurg romantyzmu, z pewnością nie był Francuzem.

Jednak romantyzm francuski okazał się być bardzo inspirujący. Gdyby nie Fauré, mogłoby nie być muzycznego impresjonizmu ani neoklasycyzmu, przynajmniej w kształtach, w jakich je znamy. Oczywiście jako czytelnicy moich recenzji wiecie, że nie szaleję za neoklasycyzmem, zwłaszcza francuskim. Jednak, jeśli znajduję w nim cechy, które mnie urzekają, czyli elegijność, nawiązywanie do greckich mód (nie chodzi o ubrania), to są to właśnie cechy, którymi zainspirował tę stylistykę między innymi Fauré.
Zatem, wśród najbardziej znanych dzieł Faurégo króluje oczywiście Requiem op. 48. Dalej mamy długo nic, po czym jest Pavane op. 50, hipnotyczny utwór orkiestrowy, często wykonywany z chórem (wersja z tekstem). Następnie, z całego bogactwa wspaniałych pieśni popularnością cieszy się świetna, ale nie koniecznie najlepsza ze wszystkich „Clair de lune” (z cyklu Mélodies op. 46 nr 2). Jest to pieśń do słów Paula Verlaine’a, symbol poetyckiego liryzmu. Mamy też Sicilienne op. 78. To dzieło często jest grywane na wiolonczeli lub flecie, pełne melancholijnego uroku. Poza Requiem drugim i ostatnim z pełnoskalowych i znanych powszechnie utworów francuskiego romantyka jest Sonata A-dur na skrzypce i fortepian op. 13. Jest to klasyk kameralistyki, łączący elegancję z pasją.
Następnie następuje potężny katalog dzieł świetnych, ale w mniej lub bardziej niszowych jeśli chodzi o dostępną dyskografię. Mamy więc Kwartet smyczkowy e-moll op. 121, ostatnie dzieło Faurégo, głębokie i mistrzowsko skonstruowane. Następnie trzeba wymienić cykl pieśni La Bonne Chanson op. 61, znów do tekstów Verlaine’a, łączący głos z kwartetem smyczkowym i fortepianem. Wspaniałe są Nokturny na fortepian (zwł. nr 6–13). Ewoluują one od romantyzmu ku modalnej nowoczesności, np. Nokturn nr 13 cis-moll. Od razu musiało mi się przypomnieć, że Fauré miał wpływ nie tylko na impresjonizm i neoklasycyzm, ale również na muzyczny modernizm. Ciężko sobie wyobrazić Messiaena bez Faurégo. Pojawia się też czasem na koncertach i płytach Kwintet fortepianowy c-moll op. 115, późne dzieło, pełne złożonych harmonii i emocjonalnej głębi. Obok niego wymienię Sonatę na wiolonczelę nr 2 g-moll op. 117, utwór bardzo intensywny, a jednocześnie, jak zwykle, liryczny i elegancki.
Tymczasem na koncercie w Sali Kameralnej NFM (20.03.2025) usłyszeliśmy kolejny wspaniały utwór francuskiego romantyka, a mianowicie II Kwartet fortepianowy g-moll op. 45. Zagrali go młodzi muzycy, którzy zgrupowali się w zespół kameralny pod wpływem festiwalu Krzyżowa-Music. Echa muzyczne tego festiwalu co jakiś czas docierają do NFM i zawsze owocują dobrymi koncertami, które też są nieoczywiste – zawierają na przykład nieznane dzieła, które okazują się świetne. Tak samo jest od strony wykonawczej – osoby związane z festiwalem w Krzyżowej nie zawsze są szeroko znane, ale niemal zawsze zaskakują poziomem wykonawczym. Tak było i w przypadku młodych kameralistów, czyli:
Yannick Rafalimanana – fortepian
Savitri Grier – skrzypce
Karolina Errera – altówka
Bryan Cheng – wiolonczela
Najbardziej zachwyciła mnie Karolina Errera, cechująca się pełnym, plastycznym i mistrzowskim brzmieniem swojej altówki. Ale to też dlatego, że i Fauré nadał altówce duże znaczenie w swoim II Kwartecie fortepianowym. Bo przecież ciężko było nie zachwycić się pięknym brzmieniem skrzypiec Savitri Grier i cudowną wiolonczelą Bryana Chenga. Z kolei Yannick Rafalimanan wybrał za swoje medium fortepiano Yamahy, którego twarde i przejrzyste brzmienie kontrastowało z pięknym i elegijnym brzmieniem smyczków. Chyba jednak wolałbym pełne i ciepłe brzmienie Steinwaya. Jednak niektóre niuanse i elementy ekspresyjne wychodziły na japońskim instrumencie znakomicie i być może to było przyczyną wyboru akurat Yamahy.
II Kwartet g-moll to dzieło na pograniczu romantyzmu i modernizmu. Łączy mroczny liryzm (zwłaszcza w finałowym Adagio) z francuską elegancją. Fani Brahmsa (a mieliśmy później też Brahmsa) docenią polifoniczne sploty partii, a miłośnicy Debussy’ego – ulotne, „mgliste” pasaże fortepianu. Utwór został po raz pierwszy wykonany w 1887 roku w Paryżu, z Faurém przy fortepianie. Kwartet został zadedykowany hrabinie de Polignac, mecenasce sztuki i kompozytorce-amatorce. Powstanie kwartetu zbiegło się z trudnym okresem w życiu Faurégo: zerwał zaręczyny z Marianne Viardot (córką słynnej śpiewaczki Pauline Viardot), co mogło wpłynąć na melancholijny wydźwięk utworu. Inspiracją były też relacje z przyjaciółmi, m.in. Camille’em Saint-Saënsem, który wspierał Faurégo w rozwoju kameralistyki. W II Kwartecie łatwo odnajdziemy wspólne idiomy łączące go z muzycznym światem Saint-Saënsa, którego wiele dzieł też niesłusznie tonie gdzieś na marginesach wydawnictw i wyszukiwarek. Choć II Kwartet g-moll nie ma programu literackiego, jego emocjonalna intensywność przywodzi na myśl poezję Charles’a Baudelaire’a lub Paula Verlaine’a, z którymi Fauré był duchowo związany (np. poprzez cykl La Bonne Chanson).
Młodzi muzycy zagrali to dzieło z niezwykłą pasją, bardzo też, jak się wydaje, wolno. Później przy Brahmsie miałem okazję przekonać się, że uciekają oni od interpretacyjnych klisz. Oczywiście w przypadku interpretacyjnych klisz ciężko mówić o nich, gdy mamy do czynienia z dziełem niesłusznie zbyt słabo obecnym w repertuarze koncertowym. W wykonaniu dominował wspaniale budowany liryzm i świetne podkreślanie nowatorskich elementów, które później inspirowały Messiaena i innych modernistów. Było to piękne wykonanie i jednocześnie ukazanie nam wszystkim wspaniałego, dla wielu nieznanego arcydzieła. Partia fortepianu była w II Kwartecie wyjątkowo wymagająca i Yannick Rafalimanana ze swoją zimną i mocną Yamahą dał świetne świadectwo pianistycznego kunsztu. Jednak mocne, perkusyjne brzmienia nie do końca pokrywało się z podejściem kompozytora, który podobno żartował, powiadając że „fortepian powinien brzmieć jak instrument smyczkowy”.
Mniej kontrowersji wzbudził fortepian w drugim i ostatnim ogniwie koncertu, czyli w I Kwartecie fortepianowym g-moll op. 25 Johannesa Brahmsa. Tu konstruktywistyczny zapał niemieckiego romantyka, jednego z największych geniuszy muzyki kameralnej (i nie tylko), pasował wprost do mocnego brzmienia Yamahy. Może było ono trochę za jasne, ale to już chyba tylko kwestia mojego przyzwyczajenia do wykonań tego arcydzieła na steinwayach. Kwartet z Krzyżowej zagrał ten bardzo znany utwór znakomicie, ale też zupełnie inaczej. Tempa uległy zwolnieniu, poza ostatnią częścią, która jest do pewnego stopnia „folkowym fajerwerkiem” i nie pozwala sobie na jej wolne granie. Natomiast pozostałe trzy części były nader oryginalne. Osłabieniu uległa mistyczna niemal motoryczność, tak dobrze znana z arcywykonań Rubinsteina, największego pianisty – brahmsisty w dziejach fonografii, z jego muzycznymi partnerami. W wykonaniu młodych muzyków zamiast tego co znane pojawiły się elementy w większości wykonań zepchnięte na drugi plan. A jako, że faktura dzieł Brahmsa jest nader ciekawa, był to ciekawy i udany eksperyment.
Reasumując. Był to znakomity wieczór kameralny. Mam nadzieję, że muzycy którzy zebrali się w kwartet w Krzyżowej stworzą stałą formację i ukażą nam jeszcze wiele dzieł kameralnych przefiltrowanych przez swoją oryginalną wyobraźnię i ogromne możliwości wyrazowe oraz techniczne.