Gwiezdny fort. Dziennik indyjski 60

 

  Gwiezdny fort, ale nie fortyfikacje gwiazdy, bo to całkiem coś innego. Mury Taragarh nie składały się z nakładających się na siebie trójkątów i „gwiazd”, lecz z monumentalnych, wijących się po stromych stokach linii fortyfikacji. Przewodnik podawał, iż mamy do czynienia z trzykilometrowym pasem umocnień, lecz już z daleka, czyli z centrum Adżmeru, widać było, iż kamienne umocnienia wiją się z iście radżpucką obsesją nie tylko wokół czegoś, ale też obok, tworząc swego rodzaju oniryczne skrzyżowania, których stosunek wartości obronnej wobec nakładu pracy nie był chyba wielki. Jeepa, który miał nas zawieźć na górę, minęliśmy początkowo z niechęcią. Był jeszcze pusty, ale czekał na komplet pasażerów.

 

 

   A cóż znaczył „komplet pasażerów”? Widzieliśmy to nie raz w różnych częściach Indii. Ludzie tłumnie wepchnięci do rykszy, zwykłego samochodu, czy jeepa, siedzący, leżący na sobie, wystający z drzwi. Temperatura 46 stopni Celsjusza nie przekonywała nas do pozostania we wnętrzu pojazdu i czekania, aż na naszych głowach i kolanach znajdzie się komplet podróżnych. Oczywiście, przesadzaliśmy. Budzące grozę z zewnątrz ryksze, jeepy i autobusy nie zawsze były aż tak straszliwe, gdy przyjrzało się im bliżej i na spokojnie. W większych pojazdach, takich jak pociąg, czy autobus bywało, że część ludzi po prostu lubiła tłoczyć się przy drzwiach, a nawet z nich zwisać, podczas gdy w środku bywały nawet wolne miejsca siedzące. Owo zamiłowanie do drzwi miało związek również z popularnymi używkami, nie tyle papierosami, co panem, czyli aromatyzowanym betelem do żucia, który trzeba było gdzieś wypluć. W wielu miejscach w Indiach obok zakazu palenia był zatem zakaz plucia. Pociągi i autobusy należały do takich miejsc, zatem stano przy drzwiach.

   Po bezskutecznym poszukiwaniu innych środków transportu wróciliśmy do jeepa i czekaliśmy w nim. Wbrew naszym obawom, kierowca nie czekał do oporu, lecz ruszył, gdy jedynie 70% specjalnie zmodyfikowanych, wąskich miejsc było zajęte. Ruszyliśmy na południe miasta, gdzie po typowym indyjskich chaosowisku czekała na nas przeprawa przez nowoczesną architekturę różnych prywatnych instytucji przedzieloną masą pustego miejsca. Nasza droga była równa i zadbana. W pewnym momencie dotarliśmy na skrzyżowanie, gdzie jedna z szos, bardzo szeroka i bardzo pusta biegła w stronę Taragarh Hill. Jak to bywa w Indiach z ważnymi reprezentacyjnymi drogami, ozdobiono ją przeróżnymi małymi rzeźbami i barierkami. Nie wiem, czy miało to związek z samym zabytkiem, który raczej był osamotniony i nie wyglądał na zbyt turystycznie popularny. Po drodze wznosił się pomnik jednego z radżów Adżmeru, położony w jednej trzeciej wjazdu na wzgórze, ale nie był wcale monumentalny. Mogło chodzić tylko o niego, natomiast aż tak okazała trasa dojazdowa stanowiła zapewne prywatną inicjatywę lokalnego polityka – patrioty. Tymczasem, zaraz za skrzyżowaniem zjechaliśmy pod ciąg małych pawiloników, z których dwóch pasażerów wzięło jakieś towary w workach, o czym wcześniej uprzedzili kierowcę.

 

 

   Po dłuższej chwili nasz jeep zaczął piąć się stromymi serpentynami na Taragarh Hill. Było coś niezwykle fantazyjnego w tym pejzażu spalonym słońcem, pełnym kaktusów i żył wijących się murów, czy też podmurowanych, dawnych dróg, których docelowe punkty dawno odeszły już w zapomnienie. Im byliśmy wyżej, tym bardziej monumentalna okazywał się zwalista kurtyna murów znajdująca się na stromym grzbiecie wzgórza, który jednakże zdołał rozlać się w wydłużony, stosunkowo wąski płaskowyż. Na zboczu, momentami niemal pionowym, nie było żadnych budynków i innych śladów osadnictwa.

 

 

   Już niemal u celu, nasz pojazd skręcił nagle w bok i domyśliliśmy się, że kierujemy się do osady, którą ujrzałem wcześniej na mapie satelitarnej, a która wyrastała w najszerszej części płaskowyżu, gdzie i mury dawnej twierdzy najbardziej były nadszarpnięte przez czas i ludzką aktywność. Gdy wjechaliśmy na ostatni, prosty już odcinek drogi, mieliśmy okazję przejechać blisko cyklopich murów. Myślę, że w Europie ciężko byłoby spotkać tak monumentalne fortyfikacje. Być może zdarzały się podobne Rzymianom, z pewnością nie posądzałbym o to epoki średniowiecza. Różne ryzality i występy ścian  świadczyły o finezyjnym wyczuciu estetyki dawnych budowniczych. Pod murami znajdowała się w zasadzie przepaść, poprzedzona dodatkowym pasem umocnień, na pół zachowanymi zębami gigantycznych baszt, które wyszły przed główny masyw obronny, aby spoglądać groźnie w dół, na najeźdźców. Oczywiście ślady tak potężnej inwestycji wyrosłej na ziemi na pół jałowej świadczyły o dość brutalnych podziałach kastowych w tym średniowiecznym, hinduistycznym państwie, którego ślady mieliśmy okazję teraz podziwiać. Wielu ludzi, długo, w prażącym słońcu musiało dostarczać tu wielkie bloki skalne. Bloki sławiące bardziej potęgę fundatorów, niż spełniające swą funkcję, bowiem tak potężną twierdzę, a raczej napowietrzne miasto najłatwiej było zdobyć głodem, o który nikt nie musiał zbytnio zabiegać na pustyni. Jak zwykle wróciły moje mieszane uczucia co do władców Radżpuckich, starannie palących na stosach wdowy po zmarłych mężach i mających obsesję na punkcie twierdz, które prawie nigdy nie były w stanie obronić się przed odpowiednio zdeterminowanym najeźdźcą. Jak świadczy zachowana historia, całej tej pracochłonnej militaresce towarzyszyła zawsze nieudolność dowódców, oraz wiele zdrady. Sami żołnierze podchodzili do wojny samobójczo. Po wielokroć historia powtarzała opowieści o jakichś oddziałach, które niemal całe ginęły atakując niepotrzebne cele. Główną motywacją radżpuckich wojowników było zachowanie rodowego honoru, nie zaś skuteczność, czy zwycięstwo. Znów przypomniałem sobie mrożący krew w żyłach fakt, iż na czas wojny, gdy mężowie szarżowali na wroga, kobiety gromadziły się w pawilonach z drewna impregnowanego łatwo palnymi olejami i czekały, aby się podpalić, jeśli wróg podejdzie zbyt blisko umocnień. I często płonęły, zdarzało się zapewne, iż na wszelki wypadek zabijały się (bo tak nakazywał honor), choć ich zwycięscy mężowie w końcu wracali do domu. Starczyło, że bitwa miała dość dynamiczny przebieg… W palącym powietrzu Radżasthanu, które wpływało chciwie przez okna dżipa, nie mogłem sobie wyobrazić czegoś równie mrocznego i surrealistycznego, jak samobójcza śmierć w płomieniach.

   Gdy dżip wreszcie wjechał pod wrota osady, czekało nas pierwsze zaskoczenie. Ujrzeliśmy kolejny, stosunkowo wielki, pielgrzymkowy meczet, gdzie zapewne złożono szczątki jakiegoś bliskiego towarzysza Chistiego. Budynek miał w sobie starsze pozostałości z okresu mogolskiego, lecz w większości był przebudowany w naszych czasach. Ów meczet, jak i inny, jeszcze świętszy, położony w głębi osady, był przyczyną dość łatwej komunikacji pomiędzy Adżmerem i Taragarh. A jaka była osada? Gdy weszliśmy w nią, mieliśmy wrażenie najbardziej niezwykłego slumsu świata, bowiem położonego w pięknych i dzikich górskich pejzażach, w cieniu pięknych, megalitycznych budowli, niekiedy tak zniszczonych, że ciężko było zrozumieć, do czego służyły. Z dala ujrzeliśmy piękną, mogolską bramę przesklepioną kopułami, udaliśmy się zatem do niej. Twierdzy Taragarh bowiem używali jeszcze potomkowie Babura i dopiero Brytyjczycy wydali na nią ostateczny wyrok, pacyfikując w ten sposób krnąbrnych lokalnych arystokratów.

 

 

   Aby dojść do monumentalnej bramy, zrośniętej z pawilonem zwieńczonym dziurawymi kopułami, musieliśmy przedrzeć się przez sznury z bielizną, przebiec przez ścieżkę odchodów i minąć kilka szałasów z pamiątkami, których właściciele chciwie zagradzali wszelkie bardziej dostojne przejścia wiodące przez tę część osady. Gdy docieraliśmy do skraju płaskowyżu, za którym nie mogło już kwitnąć spontaniczne budownictwo, jak zwykle mogliśmy oglądać strumienie i rzeki śmieci, płynące cierpliwie, dzień po dniu, do położonych u stóp góry, dzikich kanionów. Dalej widać było dalsze góry, szczęśliwie czyste, pozbawione wątpliwego zaszczytu bycia świętymi miejscami przyciągającymi pielgrzymów.

   Gdy dotarliśmy w końcu do mogolskiej bramy, z przyjemnością podziwialiśmy resztki jej zdobień i znakomitych proporcji. Przed bramą powstał punkt dewocyjno usługowy, przez który trzeba było przejść rozchylając poły namiotu, aby zobaczyć zabytek. W samej bramie znajdowało się kilkoro żebraków, oraz sprzedawca przypraw. Za bramą ujrzeć można było starą, wijącą się jakby na koronie niskiego muru, ścieżkę. Spadała ona w dół, po czym znów pojawiała się w oddali na kolejnych stromych pasmach, rodząc niekiedy tajemnicze odnogi prowadzące obecnie donikąd. Ową ścieżką sączyły się niezbyt obficie samotne postaci pielgrzymów. Gdy na nich spoglądałem, przeszła obok mnie dziewczyna z matką, i gdy dostrzegła, iż kamienie drogi niszczą jej barwne buty, zdjęła je i zaczęła przemieszczać się na bosaka, co oczywiście nie jest proste w skalnym terenie o dużym spadku. Próbowałem tak kiedyś w ramach zakładu przejść duży fragment szlaku w Wysokich Tatrach i nie było to łatwe. A tu, na domiar złego, kamienie wyeksponowane na słońce były rozgrzane niemal do czerwoności. Ale Hindusi mają oczywiście większą wprawę w przemieszczaniu się na bosaka niż ja. Jakieś 200 metrów pod bramą powstał swoisty aneks, utworzony przez rozszerzenie się drogi, z którego gromko dobiegały hinduistyczne bhajany. Wznosiła się tam mała świątyńka hinduistyczna, której kapłan przy okazji sprzedawał płyty z muzyką dewocyjną. Nie zdziwiło mnie to, bowiem dla Hinduistów szczyty gór i wzgórz są święte, zaś do grobów tutejszych świętych muzułmanów pielgrzymowali głównie hinduiści. Dziwne było raczej to, że świątyńka była tak mała i tylko jedna…

 

 

   Po jakimś czasie udaliśmy się w głąb osady, której centrum miało charakter małego miasteczka, ze zwartą zabudową. Wszyscy chcieli nas prowadzić do grobu kolejnego znajomego Chistiego, my jednak wymigiwaliśmy się tym zaproszeniom. Postanowiliśmy przejść się murami wokół osady, bowiem zorientowaliśmy się, iż zajmuje ona część (może jakąś jedną czwartą?) fortyfikacji Taragarh tworzącą swoisty cypel nad przepaściami. Widoki z naszej drogi były rewelacyjne. Z jednej strony Adżmer z jego jeziorem, z drugiej dzikie, niezamieszkane strome wzgórza, czy też góry. Ta część Taragarhu poddana została renowacji. Przy murach widać było mogolskie pawilony różnego przeznaczenia, od opuszczonych meczetów, karawanserajów, po grobowce. Wszystkie one były poza głównymi fortyfikacjami, co świadczyło o tym, iż mieliśmy niżej jeszcze jeden, potężny pas murów, tak zniszczony, iż prawie niewidoczny. Gdy tak sobie zwiedzaliśmy, zaczepił nas ubrany bardzo ortodoksyjnie, zadbany muzułmański młodzieniec i za wszelką cenę chciał nas zaciągnąć do meczetu grobowego, na co my nie mieliśmy najmniejszej ochoty. Widzieliśmy ową budowlę z góry i nie nosiła ona w sobie żadnych interesujących cech. Zwłaszcza wewnątrz. Albo była tak drastycznie przebudowana, albo też zbudowana od podstaw w nienajlepszym dla tutejszej architektury momencie. Młody muzułmanin był jednak straszliwie uparty. Gdy raz mu uciekliśmy, znów nas znalazł etc. Zapewne chciał dokonać dobrego uczynku wiodąc nas do tego miejsca pełnego błogosławieństw, jak też i dać zarobić co nieco tutejszym imamom, którzy być może należeli do jego rodziny. Tym razem znów Kaja była bardziej stanowcza w odmawianiu, ja bowiem ważyłem już flety w rękach i zastanawiałem się, jaką melodię zaimprowizuję dla potrzeb nagrania na tle murów Taragarh. Młodzieniec, widząc, iż ulegam kobiecie, czyli zupełnie odwrotnie niż chce tego jego religia, wymamrotał w końcu słowo „sala”, na co czekaliśmy. Natychmiast rzuciliśmy się na niego. „Powiedziałeś „sala” na mojego męża?!” – krzyknęła Kaja, ja zaś zrobiłem gniewną minę i sapnąłem niczym byk na korridzie. Młodzian, który sądził, iż nie wiemy, co znaczy „sala”, choć rozmawiał z Kają przez moment w hindi/urdu odszedł rozgniewany i zrezygnowany. Słowo „sala” to poważne przekleństwo, a oznacza „brat mojej żony”, co sugeruje, iż obrażający uważa, iż mógłby się przespać z siostrą obrażanego, bynajmniej bez małżeństwa. Godzić to ma w honor obrażanego i w zasadzie nie ma nic gorszego. Nie trzeba mieć siostry, aby czuć się urażonym – ot, taka abstrakcyjna idea. Tym niemniej muzułmańscy (i interreligijni) przyjaciele też niekiedy mówią do siebie żartobliwie „sala”, przez co obelga traci swoją moc. Zrobiło mi się nawet przykro, że może przesadziliśmy, ale naprawdę nie chcieliśmy iść do meczetu grobowego, a nie było innej drogi, by się pozbyć naszego przewodnika. W miejscach świętych, zwłaszcza nie znanych zbytnio przez turystów, Hindusi tam mieszkający nie są sobie w stanie wyobrazić, iż ktoś przybywa nie dla owego sacrum, ale dla jakichś innych celów. W każdym bądź razie miałem już sporą ochotę uciec od zaludnionej części Taragarh. Męczyła mnie ta odpustowa atmosfera. Kaja w końcu uległa moim prośbom i znaleźliśmy się wśród cyklopowych murów, gdzie zachodziło słońce. Po drodze pocieszyła nas grupa młodych Hindusów z Agry, dziewczyn i chłopców, którzy również nie zbliżając się do świętych miejsc, urządzili sobie piknik u podnóża murów i pozdrowili nas przyjaznymi uśmiechami. Przyjechali dwoma nowymi samochodami Indica marki Tata i po rejestracji stwierdziłem, iż są z Agry.

 

 

   Zachodziło akurat słońce, zatem spacer wielkimi blankami murów był nie lada przyjemnością. Widoki na obydwie strony były oszałamiające. Zanim zrobiło się zupełnie ciemno, nagrałem dwie melodie na tle urwiska i baszt drugiego pasa murów, przyciągając uwagę pastuszków (ja wiem, że to brzmi dziwnie, ale byli to, w rzeczy samej, młodzi chłopcy wypasający kozy).

   Tym razem zmierzch zapadał bardzo wolno, zupełnie nie jak w Indiach. Postanowiliśmy zatem zrobić coś szalonego i pomimo wciąż palącego powietrza zejść ze wzgórza Taragarh na piechotę. Było coś niezwykle onirycznego w opuszczaniu tego zaczarowanego, a jednocześnie zgwałconego przez przemysł religijny miejsca. Cisza, oderwanie się od spragnionych świętości kupców, następowały niemal natychmiast, po paru krokach. Pozostawały tylko skaliste zbocza, pełne kaktusów i nielicznych karłowatych drzew, oraz wijąca się kapryśnie droga. Wszędzie panowała cisza. Co jakiś czas zjeżdżały tylko dżipy, zapchane po brzegi pielgrzymami, pracownikami sklepów z dewocjonaliami, imamami i żebrakami. Nawet, gdybyśmy chcieli zrezygnować ze spaceru, nie znalazłoby się dla nas miejsce. Kończył się właśnie dzień handlowy. W samym Taragarhu musiała mieszkać tak naprawdę garstka ludzi, dzięki czemu strumienie śmieci nie zalały jeszcze imponujących i samotnych górskich dolin.

 

 

   U podnóża musieliśmy przejść jeszcze spory odcinek pustej drogi reprezentacyjnej, gdyż nie było tam ryksz. Liczyć na nie można było tylko na głównej drodze. Wokół nas pojawił się mizerny z uwagi na klimat las, w którym wprost roiło się od pawi. Ich piękne rozłożone ogony i zabawne okrzyki umilały nam wędrówkę. W pewnym momencie jacyś Hindusi z klasy średniej zatrzymali przy nas swój samochód i podrzucili nas do miejsca, skąd można było złapać dalszy transport.

   Adżmer miał w sobie niezwykły urok. Choć upał był niemiłosierny, aż ciężko było uwierzyć w te wszystkie barwne i wąskie uliczki, tak pełne życia. W jakimś sensie miasto było niemal idealnym spełnieniem orientalnych marzeń, które miewał niemal każdy czytelnik „Opowieści z Tysiąca i Jednej Nocy”. A jednocześnie nie było prawie wcale turystyczne, przynajmniej o tej porze roku. Co jakiś czas zatem podnosiłem głowę do góry, ciekawy, czy nie zobaczę kogoś na latającym dywanie, lub też przyglądałem się szczególnie uważnie jegomościom w wyjątkowo bulwiastych turbanach, mając nadzieję na spotkanie z Sindbadem Żeglarzem. Nie mogliśmy jedynie liczyć na wspaniałe uczty, jakimi nieraz podejmowany był dzielny podróżnik. Szeherezada zapomniała bowiem uprzedzić swoich słuchaczy o pikantności kuchni zamorskich krain. Choć może w jej czasach nie było aż tak źle? W końcu pieprz był na wagę złota, a po chilli to nawet dżiny się nie wyprawiały… Choć z drugiej strony wyobrażam sobie hojnego gospodarza, który aby pokazać się gościom od najlepszej strony, nakazywał sypać pieprz do potraw pełnymi garściami, czyli niemal tak jak to się robi dziś w Adżmerze.

 

 

   W całym gąszczu adżmerskich cudowności, gdzieś na uboczu, choć przy całkiem szerokiej ulicy, mieścił się tzw. Magazyn, czyli Muzeum Miejskie. Nie był to byle jaki budynek, wręcz przeciwnie. To tu właśnie rezydował Salim, syn cesarza Akbara, późniejszy cesarz Jahangir. Gdy już objął sukcesję po swym ojcu nadal lubił wracać do tego miejsca, które jak głoszą legendy, przyczyniło się do jego istnienia. To przecież u groby Moiuddina Chistiego Akbar wyprosił, jak chcą mity, swojego potomka. Trudno było o lepszą reklamę dla Adżmeru, niż skądinąd bardzo wolnomyślicielski cesarz Akbar. Do dziś drogę od Agry do Adżmeru zdobią wieże, oddalone od siebie o trzy kilometry, podobne w konstrukcji do minaretów. Wskazywały one drogę pielgrzymom z ówczesnej stolicy. Ciężko stwierdzić, dlaczego rozmiłowany w sztuce i narkotykach cesarz Jahangir żywił tak wielki sentyment do rezydencji z czasów swego dzieciństwa. Magazyn nie znajdował się nawet nad jeziorem, klimat był tu znacznie surowszy, niż w pięknej Agrze. Być może cesarza przyciągała muzyka i taniec. Obok jego dworu głównym miejscem ich rozwoju był właśnie Radżasthan. Wakacje, jakie Jahangir odbywał w Adżmerze okazały się jednakże zgubne dla Indii. Tu właśnie wydał on firman, dający prawo do działalności w Indiach Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, która stopniowo, wyzyskując wojny maracko – mogolskie i mogolsko – afgańskie opanowała całe Indie i władała nimi aż do Powstania Sipajów w 1857 roku, kiedy to Indie przeszły wprost pod władzę królowej Wiktorii.

  Liczne i wspaniałe miniatury powstałe przy dworze cesarza Jahangira świadczą o żywym zainteresowaniu tego władcy nami, Europejczykami. Nakazał on artystom poruszać tematykę związaną z europejskimi wierzeniami, a także kopiować nasze malarstwo i inspirować się także nim. Jednego z brytyjskich dyplomatów cesarz traktował jako bliskiego przyjaciela, urzekło go w nim to, iż przybył on z misji pełnionych w Imperium Otomańskim i mogli się porozumiewać po turecku, w domowym języku dynastii Mogołów.

 

 

   Architektura mogolska należy do najwspanialszych na ziemi. Ilekroć oglądam jej monumenty, zawsze ogarnia mnie takie uczucie. Umiar, logika, wyrafinowanie, poetyckość – to wszystko nie ma sobie równych. Rezydencja Jahangira nie stanowiła tu wyjątku, wręcz przeciwnie. Jej plan był, jak to u Mogołów, przejrzysty. Na dziedzińcu wznosił się wspaniały, oparty na kolumnadach pawilon z białego marmuru, otoczony przez kwadratową, zamkniętą, czteroskrzydłową budowlę z czerwonego piaskowca. Bogato i gustownie rzeźbiony pawilon znajdował swoje echa w podziałach ściennych otaczających go skrzydeł. Można godzinami było wpatrywać się w ten wykwintny dialog, współmuzykowanie form i odczuwać autentyczną przyjemność, nawet pomimo 45 stopni Celsjusza w cieniu. Ściany zewnętrznego obejścia były niestety trochę zniszczone, na szczęście nie wszystko było zatarte przez czas. Z zewnątrz za to, od strony reszty Adżmeru, ozdobne mury rezydencji imponowały swoją pełną finezji elegancją. Cóż, założyciel dynastii Mogołów, Babur, był wspaniałym pisarzem i pełnym dobrego smaku miłośnikiem innych sztuk i to pozostało już wszystkim jego potomkom, aż do niesławnej egzekucji ostatnich Mogołów na schodach grobowca Humajuna po stłumieniu Powstania Sipajów. Straszna szkoda, iż, jak to się zdarzyło w przypadku Radżputów, potomkowie Mogołów nie przetrwali do dziś. Całkiem możliwe, iż byliby wybitnymi artystami, bądź znakomitymi historykami sztuki.

   W muzeum zgromadzono średniej wielkości kolekcję rzeźb z regionu pochodzących ze średniowiecza i starożytności. Były one zaskakująco wysokiej artystycznej próby, jak na tak prowincjonalne muzeum. Mieliśmy oczywiście przykłady sztuki hinduistycznej, buddyjskiej i dżinijskiej. Te ostatnie odstawały trochę jakością od pozostałych. Wielu pięknych Buddów z jakiejś już nie istniejącej świątyni zgromadzono na muzealnym dziedzińcu. W cieniu wspaniałego pawilonu i majestatycznego figowca prezentowały się one nad wyraz interesująco. O małej popularności tego miejsca wśród turystów świadczyła ta sama cena za bilety dla autochtonów i osób z zagranicy, przez co mogliśmy wejść i zwiedzać niemal za darmo.

   Znów na ulicy poczuliśmy przygnębiające ukłucia głodu. Zamówiliśmy najmniej ostrą potrawę w jakiejś restauracji i gdy już rozpuściły nam się w niej łyżki wyszliśmy zostawiając niemal cały nasz posiłek. W tej krainie z baśni Szeherezady mijały mnie co rusz barwnie przystrojone wielbłądy z ich Beduinami, oraz osiołki ujeżdżane przez zrezygnowanych właścicieli. Chcąc nie chcąc myślałem o włoskim salami i czułem zawroty głowy. Jak na złość nigdzie nie można było kupić nawet zwykłych ciastek. Pewnie jako mało ostre nie mogły liczyć na popyt w dawnym mieście Jahangira.

 

 Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego  

 

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

jedenaście − osiem =