Utopie czasem nie są aż tak utopijne jak się wydaje; na przykład demokracja czy liberalizm też uważano kiedyś za utopię, jednak zwykle utopie są dziwnie nieprzemyślane. Czytając o nich przypomina się zdanie niemieckiego oświeceniowca i liberała Gottholda Ephraima Lessinga (1729-1781), który twierdził, że „mała książka to małe zło, a duża książka to duże zło”. Jako liberał, a więc centrysta i indywidualista lubię krytykować zarówno konserwatywną prawicę jak i socjalistyczną lewicę, które łączy stadność, a każdy kolektywizm jak twierdził wspomniany już Lessing, jest „maskowaniem tyranii”.
Na pierwszy ogień książka szalonego rasisty, wyznawcy kultu biznesu i ultralibertarianina Hansa Hermana Hoppego, który uważa kasację państwa za sposób na wszystko. W 1986 roku przeprowadził się z Niemiec do Stanów Zjednoczonych, by studiować u Murraya Rothbarda. Dogmatyk „nieagresji i samoposiadania” Hoppe napisał książkę: „Demokracja – bóg, który zawiódł. Ekonomia i polityka demokracji, monarchii i ładu naturalnego” Fijorr W-wa 2006 (ang. Democracy: The God that Failed. The Economics and Politics of Monarchy, Democracy, and Natural Order.), w która stanowi kolejny historyzujący wywód miłośnika średniowiecznej decentralizacji, będącego jednocześnie całkowitym analfabetą historycznym, nie rozumiejącym co to były: feudalizm, gildie i cechy, oraz tego, że średniowiecze nie cechowało się wolnością lecz kolesiostwem i mafijnymi układami z patronami. Hoppe wierzy w prawa naturalne, które mainstreamowy liberalizm już dawno odrzucił i zastąpił utylitaryzmem Milla (lub ewentualnie humanistyczną celowością Kanta czy ślepą sprawiedliwością Rawlsa). Hoppe na serio liczy na likwidację państw jakie dziś znamy i zastąpienie ich korporacjami ubezpieczeniowymi – prywatnymi, choć już wiemy dzisiaj jak działają takie niezależne międzynarodowe twory (w FIFA wybuchła milionowa afera korupcyjna). W przedmowie do polskiego wydania, Hoppe bezmyślnie maśli Polakom i gratuluje nam wolności i tolerancji lat 1572-1791 (s. 5), choć tolerancja skończyła się już około 1600 roku, co wie każdy, kto wie o historii Polski więcej niż nic.
Hoppe uważa, że demokracja jest formą komunizmu (s. 7), co wskazuje, że jakikolwiek egalitaryzm (nawet w samych tylko hasłach), pachną mu czerwonką. I wojnę światową ma za wojnę ideologiczną Austrii z USA jako dwóch modeli cywilizacji (s. 13). To bardzo ciekawa interpretacja, jednak następuje po niej wniosek, że przez włączenie się Wilsona do wojny, spowodowało ideologizację konfliktu, przedłużenie go i zwiększenie liczby ofiar. Hoppe pisze tą bzdurę, choć każdy wie, że 1) konflikt państw niemieckich z UK już takim był i 2) Większość ofiar wojny zginęła DO 1917 roku. Hoppe broni różnorodności monarchicznych Austro-Wegier, które wydały wielu wielkich ludzi (Freud, Mises, Husserl etc.), lecz zapomina dodać, że gdy Austria była jeszcze prawdziwą monarchią, a więc przed 1848 rokiem, intelektualność Wiednia nie robiła wrażenia (autor biografii Metternicha Franz Herre cytuje Metternicha: „dlaczego Wiedeń jest miastem muzyki? Bo jest bezmyślny!”). Hoppe strzela tu w płot. Potem Hoppe kłamie, że w dzisiejszych demokracjach przestępczość stale rośnie (rosła dwie dekady temu, teraz statystyki np. w USA zafałszowuje głupia religijna wojna z narkotykami). Monarchii Hoppe nie uważa za ideał, ale za rząd prywatny, lepszy od demokracji – rządu publicznego (s. 25), zapomina jednak, ze tylko wczesnośredniowieczna monarchia patrymonialna tak wygląda, oraz, że arystokracja i dwór trwonią tyle co politycy demokratyczni. Hoppe gloryfikuje oszczędność, która ma stwarzać kapitał do przyszłych inwestycji (s. 41), lecz zapomina o potrzebie rynku wewnętrznego, a więc jakiegoś poziomu konsumpcji, o którym pisali Hume, Keynes, a brak którego dotkliwie doświadczają dziś Chińczycy. Podatki ściągane przez państwo porównuje do kradzieży, która podwyższa preferencję czasową i powoduje trwonienie dóbr (s. 47-51), nie wspomina ani słowem o autobusach i tramwajach… Następnie mamy absurdalny wywód, jakoby demokracja mogła powstać jedynie w wyniku rewolucji czy wojny (s. 53), który dowodzi, że Hoppe nie rozumie, że autorytetem w demokracji jest nie lud, lecz przedstawiciele ludu, natomiast monarchia tez powstaje z demokracji poprzez rewolucję czy zamach stanu. Niewiele więcej są warte bajania na temat królów, w których interesie jest zachować w dobrym stanie swoje państwo i unikać wojen ideologicznych (s. 55), od razu kłania się pierwszy z brzegu przykład wojny ideologicznej Ludwika XIV z Holandią (1672), oraz trwonienia zasobów państwa przez jego i jego następców. Podobny przykład to Filip II Hiszpański i jego wojna przeciw „protestanckiej kurwie” Elżbiecie I Tudor. Ale, żeby to wiedzieć trzeba czytać nie tylko Rotharda, ale też prace historyczne… Demokratyzujący się wiek XIX nie był specjalnie wojenny. Zresztą w dużym stopniu to opętani nacjonalizmem i „honorem” monarchowie są odpowiedzialni za I wojnę światową.
Idealizuje Hoppe Fryderyka II, i bierze na serio przygodę pewnego młynarza, za którym król się niegdyś wstawił, i wykorzystał ten kaprys propagandowo. Praktyczna anty-ideologiczna (?) świadomość klasowa dworu to według Hoppego zaleta monarchii, choć równie dobrze może to być wada (oddalenie od rzeczywistych potrzeb mas i kraju, syndrom złotej klatki i wieży z kości słoniowej). Demokracja zaciera granicę między rządzącymi i rządzącymi, co uważa Hoppe za wadę i twierdzi, że stymuluje to produkcje pieniądza i inflację (s. 64), i tu ma oczywiście rację, lecz znowu – dawni królowie nie zawsze regulowali długi, wbrew temu co pisze HHH. Zresztą już monarchowie rozpoczęli klasową walkę z arystokracją, by w ogóle móc rządzić nad tymi dumnymi oligarchami. Gani Hoppe redystrybucję, która zaciemnia mechanizmy rynkowe (s. 69), omija natomiast kwestię taką, że prekaria nie ma siły nabywczej, podczas gdy urzędnik owszem. Nie zauważa, że to eksperyment oszczędzania bogaczy przez G.W. Busha powiększył biedę, znacznie bardziej niż redystrybucja (s. 71). Kłamie też, gdy pisze, że można było w XVII i XVIII wieku jeździć bez paszportów (s. 76). Wyrabiano je na bezpieczny przejazd u ministrów i urzędników, zaś wszystkie państwa stosowały wyrywkowe kontrole, dodatkowo oberżyści m.in. w Prusach musieli udostępniać listy gości (książki meldunkowe) władzom. Znowu wychodzi z Hoppego uczony kabotyn.
Zakłada Hoppe, że skoro rządy kierują się głównie własnym interesem, państwo (tj. biurokracja) zawsze będzie rosło (s. 85). Jest to absurdalne założenie, ponieważ z większym zasięgiem władzy, zwiększa się też tendencja obywateli by za wszystko winić rządy. Richelieu i Colbert, o czym pewnie Hoppe nie wie też byli wielkimi łapówkarzami. Za monarchią, zdaniem Hoppego przemawia „tradycja”, w historii było ich więcej niż systemów demokratycznych (s. 93), jednak monarchia w praktyce bywa często elekcyjna (choć niekoniecznie z nazwy), zaś lord Acton trafnie wykazał, że to najsurowsze i najpaskudniejsze rządy trwały najdłużej (Wenecja, Sparta). Uważa Hoppe, że demokratyczni politycy są ponad prawem (s. 106), bo mogą uchwalić anty-prywatne prawa – zupełnie jakby dawni monarchowie nie byli ponad prawem. Władza JEST prawem, lub je tworzy i tak było niestety zawsze. Po konserwatywnemu Hoppe marudzi nad deprecjacją rodziny i zwala winę na socjal, który czyni rodzinę już niepotrzebną (s. 111). Nie ma u niego żadnego namysłu nad spadkiem dzietności, i to czemu winna urbanizacja (miasta zawsze były „umieralniami”), zwala na socjal. Na demokrację zwala winę za I wojnę światową, nie wspominając ani słowa o nacjonalizmie, który zwykle miał bardzo antydemokratyczną twarz (s. 117). Hoppe zazdrości starej arystokracji władzy nie danej z łaski państwa (myli się zwykle i przodkowie dostali ziemię od króla), lecz z racji posiadanych ziem (s. 120). Dobrze, ale co komu z dobrostanu i niezależności tych piratów społecznych? Chomsky chyba ma rację uważając, że libertarianie chcą zdziczenia obyczajów i upadku cywilizacji. Ludwig von Mises lubił demokrację, bo wolnościowe teorie powstały w opozycji do dworów (s. 124). W wojnie secesyjnej popiera Południe z jego „prawem do secesji” (s. 127), co można zrozumieć jeśli ktoś jest zwolennikiem kontraktów politycznych, ale znowu zapomina Hoppe, że to CSA zaczęło wojnę, atakując garnizon US Army w Fort Sumter. Atak nie mógł pozostać bez odpowiedzi. Nie rozumie Hoppe, że każda władza polega na monopolu na stosowanie przymusu w jakiejś sprawie, i że niszcząc państwo nie zniszczy przymusu, lecz da go do ręki biznesmenom – dzisiejszym arystokratom.
Pisze Hoppe, że dzisiejszy człowiek przygnieciony podatkami niewiele się różni od niewolnika z dawnych czasów (s. 139)… faktycznie jedynie poza tym, że różni się zdrowiem, spodziewaną długością życia, stylem życia, wolnym czasem i tysiącem innych rzeczy to niemal … to samo… Cytuje co chwilę Hume’a (s. 140) gdy pisze o zgodzie poddanych na rządy, lecz zapomina, o innej myśli Hume’a, który np. oszczędność samą w sobie uważał za bezsensowną „cnotę mnisią” (s. 141). Zapomina też Hoppe, że politycy i urzędnicy, podobnie jak dawna szlachta, choć żyją na koszt podatnika, stymulują zakupami gospodarkę, oraz o tym, że ludzie lubią czuć się równi. Dalej straszy Hoppe rządem światowym i NWO, choć szan na rząd światowy nie ma. Zapomina (s. 167) też, że w XVIII wieku Wielka Brytania miała najwyższe a nie najniższe podatki w Europie. Hoppe chwali i rozumie regionalne secesje, choć oznaczają one zwykle konflikt z wojną włącznie. Hoppe jest za tym, że jeśli ktoś chce wywalać murzynów lub Żydów ze swego sklepu czy osiedla to ma do tego prawo (s. 198), a więc jest za gettoizacją. Pisze o przymusowej integracji nie rozumiejąc, ze to właśnie w oddaleniu gett wrogość międzykulturowa kwitnie.
Kłamie Hoppe, że demokracje wpuszczają wszystkich imigrantów, nie oglądając się na ich wartość i talenty, podczas gdy monarchowie to robili (s. 209). Hoppe nie rozumie, że małżeństwa międzyrasowe są zwykle mocniejsze a nie słabsze genetycznie (s. 245). Podejrzewa rządy o chęć wznowienia haseł walki klas (po zlaniu ras w jedną rasę), choć zwykle rządy hodują jedną klasę – klasę średnią. Homoseksualizm i prostytucja to dla niego to samo – aberracyjny sposób życia (s. 249). Krytykuje neokonserwatystów za wspieranie dużego rządu (s. 256), paleokonserwatystów jak Russel Kirk i Patrick Buchanan za niechęć do wolnego rynku, protekcjonizm (s. 259-260) i populizm, a nawet nazizm (sić! Hoppe to Niemiec, więc to tym gorszy zarzut), uważa, że „lewicowi” czytaj liberalni społecznie libertarianie jak ci skupieni w Cato Institute (np. David Boaz) i Instutute for Jusice są w błędzie licząc, że libertariznizm zrealizowany będzie tolerancyjny np. wobec gejów (s. 274-277). Ja takich złudzeń nie mam i dlatego gardzę libertarianizmem, choć tym z Cato Institute tylko współczuję. W libertarianizmie właściciel będzie mógł spokojnie wywalać z pracy gejów i odmawiać jej z np. rasistowskich powodów peroruje zachwycony tym Hoppe (s. 285). I to wszytko mimo iż libertarianizm wdrażają rządy, a kontrkultura powstaje zwykle w opozycji do rządu. Hoppe dostałby pałę z logiki. Jak wszyscy libertarianie prawicowi (Rothbardyści) nie rozumie też Hoppe, że państwo nie jest jedyną siłą zagrażającą jednostce, oraz (jak wszyscy nawet liberalni społecznie liberatarianie) nie rozumie, że państwo może czasem ochronić jednostkę przed innymi naciskami. Zwykłym liberałom Hoppe sprzedaje bajkę jakoby rząd nigdy nie realizował ich ideałów (s. 307). Ideałem Hoppego zdaje się być knajpiany rasizm, a celem to by nikt nie mógł go potępić. Porównuje Hoppe państwo do gangu, zapominając, że logiką gangu może się posługiwać też prywatny właściciel firmy. Zapomina, że bezczynność państwa też rodzi zbrodnie (s. 319). Kłamie, że państwo nie zapewnia bezpieczeństwa, choć przecież UE nie grozi los Ukrainy. Średniowiecze to dla niego setki wolnych miast (s. 377). Chyba zapomniał o gildiach, cechach, rozbojach, wojnach handlowych, arystokratycznych i królewskich wymuszeniach, feudalnej niewoli chłopów i mnóstwie innych rzeczy. Dawno nie czytałem takich bzdur. David Boaz libertarianin oskarżany przez Hoppego o frajerstwo i naiwność, jest przy Hoppe’m myślicielem poważnym.
Żeby było sprawiedliwie weźmy teraz na tapetę utopię lewicową, a ściślej książkę francuskiej dziennikarki Mony Chollet: „Tyrania rzeczywistości” (Książka i Prasa Warszawa 2013). Książka ta zawiera sporo trafnych spostrzeżeń, ale też wiele romantycznych bzdur. Zaczyna się interesująco od stwierdzeń Finkelkrauta z kwietnia 2002 roku, o tym, że „Le Penowi kampanię zrobiła sama rzeczywistość”, podobne w duchu jego uwagi o antyislamskich wystąpieniach Falacci, oraz unikanie premiera Raffarina omawianie w Rosji sprawy czeczeńskiej, i tłumaczenie tego wymogami rzeczywistości (s. 11). Chollet atakuje wiele zjawisk; GMO, brak obywatelskich akcji (chyba że protestacyjne), ataki na biosferę, alienację przez pracę, zaszczuwanie wszelkich przejawów idealizmu jako tęsknot za totalitaryzmem, niechęcią profesorów do zajmowania się realnymi problemami i stygmatyzowanie ich jako „knajpiane dyskusje”, i antyintelektualnym nastawieniem dziennikarzy (s. 13-16). Według Chollet marzyciel jest zawsze uważany za podejrzanego przez otoczenie i niszczony (s. 23). Nie podoba się Chollet kartezjańskie oddzielenie myśli człowieka od świata, co skutkuje manią obiektywizmu (s. 25), oraz centralizm paryski dominujący we francuskiej kulturze nakazujący gardzić prowincją nawet prowincjuszom.
Chyba najciekawszy jest fragment o zniewoleniu przez pracę, np. o tym, że ludzie bezrobotni czują się wolni dopóki nie skończą się pieniądze (s. 43), świat jednak (polityka i biznes) jest tak urządzony, by człowiek nie tyrający czuł się źle i nieadekwatnie, by choroba była uważana za obijanie się (rząd w 2003 roku wziął dane wskazujące na wzrost zwolnień lekarskich, który wynikał ze starzenia się pracowników, za spisek lekarzy wypisujących fałszywe zwolnienia – s. 49). Chollet cytuje Jeana Sura, który pisał o religijnej „dogmadyscyplinie” – chorobliwej niechęci do ludzkiego próżnowania i swobody (s. 50), co powoduje, że sami cierpimy w pracy, ale nie chcemy wesprzeć protestujących o lepsze jej warunki. Chollet uważa, że nie trzeba zawsze zaopatrzyć rynku we wszystkie produkty na czas, że lepiej dać nieco wytchnienia pracownikom (s. 57-59), ale ani lewica (Raffarin z PS chcący zaszczepiać Francuzom miłość do pracy), ani prawica (Jacques Barrot z UMP: „nasze społeczeństwo zajmuje się głównie graniem w bule”) nie może się odciąć na tyle od etosu pracy by to poprzeć. Tymczasem Jean-Yves Boulin twierdzi, że ludzie coraz częściej podają hobby jako tą aktywność, której się nie wstydzą, gdy zadać im pytanie: „czym się zajmujesz?” (s. 63). Ustawy RMI i RMA w praktyce dostarczają darmowych niewolników firmom, a rządowe „aktywizacje zawodowe” niewiele zmieniają. Tymczasem prywaciarze przywłaszczają sobie patenty i sytuacja ludzi pracujących jest coraz gorsza (s. 69). Ludzie, którzy protestują przeciw dochodom minimalnym gwarantowanym zapominają, zdaniem Chollet, że istnienie ludzi, którzy biedują jest dla nich zagrożeniem; bowiem pracując na czarno za grosze odbiorą im pracę (s. 71), bezrefleksyjny etos pracy bierze jednak górę. Niestety dalej książka traci na jakości. Następują literackie przykłady (Bovary Flauberta), które wiele nie wnoszą do dyskusji, banalne pochwały relacyjnego myślenia chińskiego (s. 96), zamiast europejskiego kartezjańskiego umysłu-zwierciadła choć przecież w Chinach żyje się ciężko, a wyzysku jest dużo. Nie wiedzieć czemu Chollet atakuje kartezjanizm za próbę stworzenia świata bez tajemnic. Nieco ciekawsze są wywody na temat wymuszonego obiektywizmu mediów (s. 125), choć moim zdaniem tej obiektywności jest właśnie coraz mniej, może we Francji jest inaczej, niż w USA, Hiszpanii, UK czy Polsce, które pod względem prasowym znam lepiej. Cytuje Chollet Novalisa, który uważał, że żeby coś móc ocenić i skomentować musimy być za czymś. Dalej jednak pisze odwrotnie, o prasie, która wkurza ludzi przyczepiając im etykietki, przez co wkurzeni muzułmanie udają prze kamerami radykałów (s. 139). Wkurza Cholet banał nie tylko reporterów, ale i przewidywalnych pisarzy jak Zola czy Houellebecq (s. 149). Dalej mamy krytykę pomocy biednym wyłącznie z poczucia winy, co jest za słabym impulsem, dodatkowo jeszcze każącym nam źle myśleć o nas samych żyjących w dostatku (s. 161), oraz obrażania Le Pena zamiast krytykowania jego programu (s. 168), oraz kult sztucznego życia gwiazdorów, krytykowanie samotności i zadumy (s. 200). Książka staje się coraz mniej konkretna w chwili, gdy autorka bierze się za ekologizm czyli religię naszych czasów, którą Chollet jak dobra socjalistka wyznaje, i atakuje Diderota i kartezjan za traktowanie lasu tylko jako zasobu (s. 241), a nie jako przykładu żyjącej natury, a nasze czasy za nadmierny indywidualizm. Pisze, że natura jest już tak ujarzmiona, że trzeba jej pomóc odzyskać część siły, czego ja nie rozumiem specjalnie. Ostatnio jadąc do Hiszpanii cieszyłem się, że wzmożony ruch hotelarski wyplenił czarne wdowy. Nie rozumiem, czemu trzeba za wszelką cenę ratować każdego komara, ale Chollet jest tu nieprzejednanie dogmatyczna, niczym Hoppe, w jego uproszczonym swiecie dobrego biznesmena państwa-wampira. Chwali za to Choller ponad niebiosa kobietę, która z narażeniem zdrowia, a może życia chroniła sekwoję przed ścięciem, argumentując podobnie jak w XIX wieku ultra-romantyk Thomas Carlyle, że szczerość uczuć i czynów oznaczają jakąś słuszność, zapewne Ibn-Laden, też miała jakąś…
Zarówno libertarianizm Hoppe jak i ekolożka Chollet reprezentują myśli totalnie oderwane od rzeczywistości, którą piętnują tak mocno, że nie zauważają słabych związków swoich mechanizmów rozumowych z logiką i obserwacją realiów. Jeśli utopia, to niech chociaż ma coś do zaoferowania…
Panie Napierała II wojna światowa miała podłoże demokratyczne – faszyzm, nazizm, komunizm. W trzech reżimach głoszono, że każdy obywatel jest częścią rządu, częścią jednej wielkiej rodziny, ma równe prawa i obowiązki wobec państwa. Ta sama demokracja totalitarna co u Jakobinów i kontynuacja myśli Rousseau. Kreowano zwykłych ludzi na członków elity od których zależy pomyślność państwa, a falę nienawiści przerzucano na wyimaginowanego wroga – żydokapitalistów – winnych za całe zło na świecie. Współczesna lewica ewoluowała do tego stopnia, że nie walczy już tylko o prawa robotników, proletariatu, uciśnionej i wyzyskiwanej grupy etnicznej, rasy, klasy, ale także zwalcza dręczcieli kobiet, zwierząt i roślinek i mniejszości seksualnych. Demokracja nie może istnieć bez wroga, który napędza całą machinę rewolucyjną. Twórca doktryny faszystowskiej Giovanni Gentile uważał faszyzm za prawdziwą demokrację, a demokrację liberalną za fałszywą, burżuazyjną i zbyt egoistyczną, która skupia się tylko na jednostce i jej potrzebach. Nazizści i komuniści również zwalczali liberalną demokrację z tego samego podowdu. To nie byli żadni konserwatysci, tradycjonalisci, monarchiści. To była jeszcze skrajniejsza i radyklaniejsza forma demokracji czyli tzw. Demokracja Socjalistyczną, albo Demokracja Ludowa. II wojna światowa była wojną ruchów ludowo radykalnych, a przywódcy tych ruchów sami uważali siebie za demokratów, którym Roosevelt jeszcze przed wojną oddawał szacunek. Zgodnie z klasyczną dychotomią liewicy – prawicy, pan nie jest żadnym centrystą, a klasycznym i oświeceniowym lewicowcem. Tyle, że nie skrajnym. Centrystą może pan być jedynie na osi lewica – prawica zastosowanej w ramach świata porewolucyjnego i w ramach samej demokracji i jej skrajności (nardowego socjalizmu, jakobinizmu, faszyzmu i komunizmu), a pan umiarkowany gdzieś po środku.
"Czyż istnieje wspanialszy, piękniejszy socjalizm i prawdziwsza demokracja niż narodowy socjalizm?" – Adolf Hitler
"Mam uznanie dla Wielkiej Rewolucji Francuskiej za nowe wartości jakie stworzyła dla dobra ludzi. W tym sensie ja także jestem demokratą." – Goebbels
Demokracja to pomost do totalitaryzmu.