Takie bywają nadmorskie pejzaże francuskim impresjonistów. Owa głębia niekoniecznie jest obecna przy brzegu, lecz raczej zawarta jest w samej idei pejzażu – przestaje on być obserwacją, anegdotą czy historyjką, ale staje się medytacją. Taką też okazuje się francuska muzyka na instrumenty dęte w wykonaniu znakomitego kwintetu dętego, LutosAir Quintet.
LutosAir Quintet. czyli: Jan Krzeszowiec – flet, Wojciech Merena- obój, Maciej Dobosz – klarnet, Alicja Kieruzalska – fagot i Mateusz Feliński – róg składa się z muzyków, których często w NFM słucham i widzę, gdyż stanowią oni trzon NFM Filharmonii Wrocławskiej. Zespół został powołany do życia w stulecie urodzin Witolda Lutosławskiego i stąd wywodzi się jego nazwa. Muzycy zajmują się między innymi prawykonaniami muzyki współczesnej, ale nie stronią od dawniejszego materiału. W niedzielne przedpołudnie 2 kwietnia 2017 roku odbył się ich złożony z muzyki francuskiej koncert przedpołudniowy, połączony z promocją płyty wydanej przez NFM i zatytułowanej „Canto for Winds”. O tym fonogramie wspomnę w drugiej części mojej recenzji, najpierw jednak skupię się na koncercie, gdyż zrobił on na mnie ogromne wrażenie.
A zrobienie ogromnego wrażenia w niedzielę przedpołudniem nie jest tak oczywiste u kogoś, kto zwykle pracuje do trzeciej w nocy nad różnymi tekstami, co często się zdarza niektórym melomanom. Tymczasem jednak tak wczesna pora koncertu okazała się strzałem w dziesiątkę, bowiem muzyka brzmi różnie o różnych porach dnia, o czym być może najlepiej wiedzą Hindusi, którzy przyporządkowali skale używane przez siebie w muzyce klasycznej różnym porom doby. Przemawiający w imieniu zespołu flecista Jan Krzeszowiec stwierdził, że być może częściej będziemy mieli w NFM przedpołudniowe koncerty, które nie będą dedykowane młodym słuchaczom, ale będą one zupełnie „regularną” propozycją koncertową. Cóż – w tak znakomitym wykonaniu mógłbym słuchać muzyki na żywo nawet o piątej nad ranem.
Koncert rozpoczęła najlżejsza pod względem nastroju kompozycja, Trois pièces brèves Jacques’a Iberta (1890–1962). Dzieło to wpisywało się we francuską estetykę neoklasycystyczną, celowo odchodzącą od późnoromantycznego patosu i poruszającą tematykę codzienną, pozornie błahą. Owa lekkość, finezyjnie zakrywająca solidny warsztat kompozytorski, bazowała także na tematach branych z muzyki popularnej. Takie też było dzieło Iberta – wysmakowane, doskonałe estetycznie i jednocześnie lekkie. Wprowadzało też świetnie w nastrój niedzielnego przedpołudnia i nie był to przypadek. Muzycy z LotusAir Quintet nie tylko świetnie grali, ale też ułożyli program koncertu bardzo starannie, umiejętnie budując w melomanach muzyczne emocje w trakcie przechodzenia od dzieła do dzieła.
Kolejnym zaprezentowanym utworem był Kwintet dęty nr 1 Jeana Françaix (1912–1997). Utwór powstał w 1948 roku na zamówienie zaprzyjaźnionego z Françaix waltornisty Orchestre National de France. Jak zażartował Jan Krzeszowiec we wprowadzeniu, kompozytora z waltornistą musiała cechować „twarda przyjaźń”, gdyż wyszła z tego kompozycja niesamowicie gęsta od dźwięków i bardzo wirtuozerska. Całą tę zapierającą dech w piersiach wirtuozerię wrocławski zespół przedstawił nie tylko bezbłędnie, ale z ogromną dbałością o barwę i zawarte w tej muzyce nastroje. Utwór Jeana Françaix może się wydawać niewolnym od groteski dziełem neoklasycyzmu, ale moim zdaniem kompozytor wybiegł dość daleko poza tak prostą stylistyczną identyfikację. Wyobraźnia twórcy przejawiła się w tym dziele tak śmiało, że zarówno przekroczył on stonowaną ekspresję i nieekstrawagancki język neoklasycyzmu, jak i uzyskał niesamowite bogactwo ewokujących rozmaite odczucia muzycznych zdarzeń i pejzaży. Była w tym nie tylko lekkość i zabawa formą, nie tylko odgłosy i odpryski współczesności, ale i jakaś tajemnica, jakieś niezwykłe zderzenia muzycznych faktur i zupełnie niebywałe efekty brzmieniowe.
Mam szczerą nadzieję, że muzycy LutosAir Quintet umieszczą to dzieło na swojej kolejnej płycie, bo przynajmniej w ich znakomitym wykonaniu jest to ogromnie wartościowa muzyka i do tego bardzo oryginalna. Jak już się domyślacie płyta Canto for Winds zespołu zawiera inne utwory, niż te prezentowane na niedzielnym koncercie.
Zostańmy jednak jeszcze chwilę przy wrażeniach z koncertu. Kolejne dzieło był to Grobowiec Couperina w aranżacji na kwintet dęty (pierwotnie był to utwór fortepianowy). Maurice Ravel w 1916 roku, podczas Wielkiej Wojny, walczył na froncie jako kierowca ciężarówki. Tam ciężko podupadł na zdrowiu, gdyż niestety demokracja Republiki nie szczędziła swoich dzieci, wysyłając w samo serce krwawej rzeźni najważniejszych poetów, artystów, naukowców i kompozytorów. W Le tombeau de Couperin Ravel złożył nie tylko hołd mistrzowi barokowej muzyki klawesynowej, ale również poległym na wojnie przyjaciołom – żołnierzom.
Kompozycja Ravela wydaje się z pozoru lekka i pogodna, choć od razu słychać w niej doskonałość konstrukcji i wysmakowaną oryginalność. Ale to nie wszystko – za częściami nawiązującymi między innymi do barokowych tańców czai się u Ravela jakaś głęboka, podskórna zaduma, pełna smutku, tęsknoty i nadziei. LutosAir Quintet bardzo pięknie wydobył tę Ravelowską głębię, do tego stopnia, że w pewnym momencie poczułem silne wzruszenie i ogromny żal wobec dziejów za te miliony zabitych na frontach pierwszej wojny światowej młodych przeważnie ludzi. W impresjonistyczno – strukturalnym języku Ravela nie było turpistycznych grzęzawisk zasłanych rozerwanymi i gnijącymi szczątkami tysięcy ludzi, ale był za to głęboki humanizm, który wrocławskim muzykom udało się bardzo starannie wydobyć. Jak widać, tragiczną śmierć przyjaciół lepiej uczcić kompozycją z pozoru lekką, zagadkową, ślizgającą się po morzu muzycznych form znanych z przeszłości, niż potężnym Requiem z wielkimi chórami groźnie skandującymi „Dies Irae”.
Ostatnia kompozycja na koncercie przynależała do epoki romantyzmu i działała jak katharsis po wcale nie tak łatwych emocjach zawartych w muzyce Ravela i Françaix. Wysłuchaliśmy Kwintetu dętego g-moll Paula Taffanela (1844–1908), uważanego za ojca wykonwstwa klasycznej muzyki fletowej. Pierwsza część tego dzieła miała w sobie jakieś dalekie echo Chopinowskiej melodyki, ostatnia zaś kojarzyła mi się trochę z Mendelssohnem. W całym utworze był też ślad epickiej wyobraźni Brahmsa, ale całościowo dzieło miało swój jak najbardziej oryginalny język. Przedstawiając nam kilka słów o tym utworze Jan Krzeszowiec zauważył, że to ogromna szkoda, że Taffanel skomponował tylko jeden utwór na taki skład i oczywiście miał rację, gdyż utwór okazał się być bardzo udanym i każdy miłośnik muzyki romantycznej powinien go poznać. Wykonanie było rewelacyjne i ciężko było przestać klaskać po zakończeniu całego koncertu. Oczywiście wielu słuchaczy koncertu ruszyło aby nabyć premierową płytę „Canto for Winds”, pięknie wydaną przez NFM. Jako, że ja również stałem się szczęśliwym posiadaczem tego srebrnego krążka, napiszę o nim słów kilka, aby i Was zachęcić do tego zakupu.
Canto for Winds zawiera kompozycje przynależące do nowszych czasów, niż te zaprezentowane na koncercie. Zaczyna się od Kwintetu dętego nr. 2 Davida Maslanki urodzonego w 1943 roku. Jest to dynamiczna muzyka, oparta na świetnych motywach melodycznych. Amerykański kompozytor polskiego pochodzenia nie stara się być w tym dziele awangardowy, ale jego dzieło jest moim zdaniem bardzo udane, przywodząc na myśl mniej eksperymentalne kompozycje Cartera i trochę też muzykę minimalistyczną. Wykonanie jest rewelacyjne, precyzyjne, pełne wyrazistych i nasyconych barw poszczególnych instrumentów kwintetu, co u kompozytora posługującego się nośnym materiałem melodycznym jest podstawą.
Następnym, stosunkowo krótkim dziełem uwiecznionym na płycie jest Canto Daana Janssensa urodzonego w 1983 roku. Janssens pochodzi z Belgii, zaś jego dzieło opiera się na narodzinach i wygasaniu tytułowej pieśni. Ta refleksja nad materią dźwięku i upływem muzycznego czasu (czy po prostu czasu) jest przedstawiona przez LutosAir Quintet wybornie.
Następny utwór na płycie przenosi nas na Polskie podwórko. Kwintet na instrumenty dęte Tadeusza Szeligowskiego (1896 – 1963) utrzymany jest w stylu neoklasycystycznym, który kompozytor postulował sam dla siebie, nie został do niego zmuszony przez realia stalinowskiej Polski, gdzie także walczono z „burżuazyjnym formalizmem”. Dzięki temu neoklasycyzm Szeligowskiego nie jest wymuszony czy nieszczery, ale otwarty, paradoksalnie nie obawiający się także eksperymentów, w których Szeligowski chętnie posługiwał się właśnie instrumentami dętymi. Wykonanie LutosAir Quintet jest doskonałe i cieszę się, że wrocławscy muzycy przypominają nam dzieła tego wciąż jeszcze nie dość granego w Polsce kompozytora.
Warto dodać, że Szeligowskiego na kompozytorskie tory wepchnął sam Karol Szymanowski. Polski kompozytor kształcił też swoje umiejętności pod genialnym okiem wielkiej paryskiej „matki kompozytorow”, czyli Nadie Boulanger. Studiował także instrumentację pod kuratelą mistrza w tej dziedzinie Paula Dukasa i nie był bynajmniej w tym przedsięwzięciu fajtłapowatym uczniem czarnoksiężnika.
Następny i ostatni utwór na płycie to dzieło znakomitego tureckiego pianisty i kompozytora, oraz odważnego wolnomyśliciela (sam też pisałem jedną z petycji w jego obronie z uwagi na oskarżenie o bluźnierstwo) Fazila Saya. Dzieło nosi tytuł Alevi Dedeler raki masasinda 0p.35 i złożonością rytmiki nawiązuje do klasycznej muzyki otomańskiej, pięknej i znanej szerzej melomanom zapewne dzięki kilku płytom Jordi Savalla. Tytuł po polsku oznacza: „Ojcowie alewici przy stole raki”.
W swojej kompozycji Fazil Say odmalował dzień z życia anatolijskiej wioski, z tytułowym piciem wódki raki. Te dźwiękowe pejzaże i sceny rodzajowe Saya wciąż pozostają dla mnie zagadką, mają bowiem drugie, głęboko symboliczne tło. Są w nich też rzeczy, o których kompozytor nie może mówić wprost w coraz bardziej konserwatywnym i opresyjnym dla wolnomyślicieli kraju. Anatolia to też warstwy ruin wymarłych cywilizacji, do tego jeszcze teren wulkaniczny, gdzie ziemia podlegała w geologicznie młodych czasach gwałtownym procesom również niezależnie od ludzkiej ingerencji. Umieszczenie nad tą "krainą przemian" pozornie prostych scenek rodzajowych (nie chodzi o prostotę wykonawczą) ma bardzo intrygujący koloryt…
Podobnie jak w przypadku Szeligowskiego i tym razem cieszę się, że LutosAir Quintet podjął się wykonania utworu Fazila Saya, kompozytora, który wciąż pielęgnuje twórczego i od dawien dawna synkretycznego ducha Azji Mniejszej.
Poza Szeligowskim wszystkie nagrane na płycie utwory LutosAir Quintet wykonywał w Polsce po raz pierwszy, co podobnie jak niedzielny koncert ukazuje zaangażowanie wrocławskich muzyków w muzykę jako taką – w szukanie jej nieznanych klejnotów i przedstawianie ich melomanom w doskonały i refleksyjny sposób. Nagrania dokonano w Sali Czerwonej NFM, której akustyka uchodzi za jedną z najlepszych w Europie.
Podsumowując – kto nie był na koncercie niech żałuje, był to z pewnością jeden z lepszych koncertów sezonu. Na szczęście jest płyta, która zachwyci każdego melomana. Przedstawia ona utwory nie koniecznie bardzo znane, współczesne, ale nie stanowiące wyzwania dla osoby muzycznie niedoświadczonej ale wrażliwej. Jednocześnie CD nie rozczaruje miłośników śmiałych eksperymentów brzmieniowych, bo w każdym z przedstawionych utworów jest wiele świeżości. Polecam! Zaś kolejne koncerty LutosAir Quintet odbędą się już całkiem niedługo.