Kadzidła ze słonikiem. Dziennik indyjski 71

 

 

   Zbliżał się i mój wyjazd, zatem Kaja, już z Polski, kazała mi nabyć różne rzeczy, o które prosili nas znajomi, lub których nam brakowało. Choć wszędzie na świecie sprzedaje się indyjskie kadzidła, to te, które można nabyć w Polsce zdecydowanie różnią się intensywnością i jakością zapachu od tych, jakie można było zakupić w ich ojczyźnie. Pahar Ganj był jedną z tych dzielnic, w których znajdowało się szczególnie wiele sklepów z kadzidełkami, w tym dwa całkiem spore i bardzo wyspecjalizowane. Tam można było kupić kadzidła od kilku rupii za sto gramów po kilkaset rupii za taką samą porcję pachnącej substancji. Jakość tych ostatnich była oszałamiająca.

   Kadzidła w Indiach używane są niemal w każdym domu przy składaniu pudży pod domowym ołtarzykiem, a także pod posągami bóstw w restauracjach, ciężarówkach, taksówkach i innych zakładach pracy. W Indiach dość często ma się do czynienia z brudem różnego rodzaju, zatem dodatkowym efektem codziennej pobożności Hindusów jest neutralizacja przykrych woni, wypływających choćby z niedoskonałej kanalizacji (lub jej zupełnego braku). Kadzidła płoną też przy koncertach i innych ważnych wydarzeniach kulturalnych, wtedy również są składane w ofierze dla bóstw odpowiedzialnych za sztukę – dla Sziwy tancerza, i Saraswati – patronki muzyki. Lecz nie tylko. Niekiedy artyści, tudzież organizatorzy, chcą uhonorować swoje ulubione bóstwo z indyjskiego panteonu. Kadzidła płoną też przed portretami przodków, a zdarza się też, iż żona kurtuazyjnie okadza kadzidłem swojego męża, traktując go jak domowego boga zgodnie z dawnymi, wedyjskimi obyczajami. Jako, że wielu jest bogów, prawie nigdy nie zdarza się Hindusom zapalić kadzidła tak po prostu, bez ołtarzyka etc. Palenie kadzideł po prostu dla wzbudzenia ładnego zapachu traktowane jest przez wielu Hindusów jako czynność dziwna i pozbawiona sensu. Nie wiem, jak jest z muzułmanami, lecz zdaje się, iż szyici też potrzebują kadzideł dla grobowców swoich świętych. W każdym bądź razie jest na rynku wiele kadzideł opisanych w urdu, a nie w hindi, czy w innym języku używanym przede wszystkim przez hinduistów.

 

 

   Ulubionymi kadzidełkami Kai były kadzidła ze słonikiem. Niestety, choć szukałem ich po całym Delhi, najwyraźniej znikły ze sprzedaży. Być może też po prostu zmieniła się dystrybucja. Wiele kadzideł indyjskich to produkty lokalne. Na przykład w Varanasi widziałem przede wszystkim tamtejsze marki kadzideł, bardzo tanie i niezbyt dobrej jakości, których nie można było znaleźć w Delhi, czy tym bardziej Chennaju. Poza Pahar Ganjem moim ulubionym punktem zaopatrzenia w kadzidła był Bengali Market koło Mandi Haus, nieopodal restauracji, gdzie najczęściej jadam w Delhi. Sklepik ów sprzedawał oprócz kadzideł także perfumy w tradycyjnym stylu (bulwiaste buteleczki a la Szeherezada i płyn oparty na naturalnych substancjach zwierzęcych, czyli na przykład piżmie), no i papierosy, jako, że też płoną i wydzielają dym. W owym sklepie znalazłem nawet indonezyjskie papierosy będące swoistym połączeniem kadzidła z papierosem. Choć miały w sobie nikotynę, dym pachniał czymś podobnych do kadzidła z dużą zawartością anyżu. Był też bardzo słodki. Duża ciekawostka, lecz raczej nie dla zwolenników Malboro, czy nawet fajki. W sklepiku na Bengali Market dominowały z kolei kadzidła tworzone na bazie drewna (w grę wchodzi też ceniony krowi kał i takie kadzidła są zakazane w europejskim obrocie handlowym). Zawsze bardzo lubiłem sandałowe, choć ilekroć je paliłem, zastanawiałem się, skąd w bardzo wylesionych Indiach biorą się tak ogromne ilości drewna sandałowego. Oczywiście, obok mniej lub bardziej naturalnych kadzideł zdarzają się też czysto chemiczne, jednakże w Indiach wciąż dominują te pierwsze. Ręczna praca nad naturalnymi materiałami wciąż jest jeszcze tańsza od produkcji przemysłowej, w której przodują takie firmy jak Hem, mogące liczyć na łatwą sprzedaż za granicą, gdzie blokuje się choćby krowi kał. Tym nie mniej kadzidła Hem dalekie są w swoim zapachu od tych naturalnych, czy to drewnianych, czy to kałowych. Specjaliści z firmy „Hem” zdali sobie sprawę z tego problemu i wypuścili ostatnio serię naturalnych, robionych ręcznie kadzideł w bardzo atrakcyjnych opakowaniach. Można je było nabyć w sklepach z kosmetykami i lekarstwami ziołowymi firm takich jak „Himalaya”. Indyjskie produkty tego typu śmiało mogą konkurować z europejską, czy amerykańską konkurencją. W Europie, po upadku Imperium Rzymskiego i pod wpływem gardzącego doczesnością chrześcijaństwa, produkcja różnej maści pachnideł osiągnęła prawdziwe dno. Tymczasem w Indiach tradycje mające swoje korzenie w starożytności nigdy nie wygasły. To tłumaczy popularność ziołowych preparatów ajurwedyjskich, które nieraz są bardzo skuteczne, oraz wysoką jakość tradycyjnych indyjskich kosmetyków, jak i tych robionych przemysłowo, w nawiązaniu do dawnych receptur. Jedną z rzeczy, o których nabycie zostałem poproszony, była ogromna porcja maści przeciw komarom, działających sto razy lepiej niż te możliwe do nabycia w naszych aptekach. Indyjska firma robiąca tę jakże przydatną substancję zdominowała wiele sąsiednich rynków – na przykład ten na Sri Lance.  

   W Indiach łatwo się zetknąć z zapachem kadzidlanego dymu, ale nie aż tak łatwo, jakby mogło się wydawać. Najbardziej przesiąknięci dymem z kadzideł są zazwyczaj turyści. Gdy mieszkałem na Lakshmi Nagar z Kowshalem, prosił mnie, abym nie używał w pokoju kadzideł, tłumacząc, iż ich dym uważa za niezdrowy. Był przy tym, jak już wiemy, bardzo pobożnym hinduistą.

 

 

   Jako, że był właśnie czas pożegnań, umówiłem się w końcu z Nishantem, najserdeczniejszym i najbardziej komunikatywnym z moich północnoindyjskich przyjaciół. Pierwotnie mieliśmy wybrać się do Tuqlakabadu, aby porobić zdjęcia, lecz czerwiec był tak ciepły, iż zgodnie pominęliśmy ten niegdyś atrakcyjny temat milczeniem. Nishant miał dobry aparat i robił całkiem niezłe zdjęcia, lecz jako młody ojciec wymagającej wiele troski, uroczej córki, nie miał zbyt wiele czasu na rozwijanie swoich zainteresowań. Zwłaszcza, iż obok pracy studiował też pilnie tablę. Ponowną aktywność fotograficzną rozbudziliśmy w nim po części my, gdy udaliśmy się na sesję zdjęciową po Hauz Khas.

   Po opuszczenia metra na Hauz Khas z przyjemnością zasiadłem w samochodzie Nishanta, gdzie niestety zaczęła szwankować klimatyzacja. Jak zwykle mój przyjaciel puszczał muzykę klasyczną. Tym razem była to haveli Sangeet, poprzedniczka dhrupadu, w wykonaniu mistrza Ghokulustava. Kriszna w postaci małego niemowlaka, który był głównym bóstwem Nishantowego domu i samochodu, dobrze pasował do pieśni na podobny temat. Zanim udaliśmy się do domu, czekaliśmy na żonę Nishanta i jego córkę. Gdy w końcu zasiedliśmy wspólnie w samochodzie, miałem wrażenie, iż rodzinne spory u mojego przyjaciela jeszcze nie wygasły. Okazało się też, iż Nishant wymienił swoje mieszkanie na dom z rodzicami i mieszkał teraz w modernistycznej haveli. Czyli w niezwykłej kamieniczce skupionej wokół wewnętrznego dziedzińca, gdzie do różnych pomieszczeń chadzało się wychodząc na zewnątrz. Bardzo podobał mi się taki układ pomieszczeń, zwróciłem jednakże uwagę na pewne komplikacje mogące powstawać wraz z porą deszczową, kiedy to ściana deszczu stanie pomiędzy kuchnią a salonem, albo co gorsza, pracownią a toaletą. Nishant jednakże stwierdził, iż moją już rozmaite sposoby na wypadek takich problemów. Był to w końcu dom jego rodziców, co za tym idzie, znał go z czasów dzieciństwa.

   W salonie zostałem poczęstowany różnymi niezwykłymi, a zalecanymi przez Ajurwedę substancjami. Rozmawialiśmy o muzyce. Brakowało mi trochę brata Nishanta, którego też bardzo polubiłem i który wylądował zapewne w jeszcze innym miejscu na Hauz Khas. Córeczka Nishanta była zmęczona, zatem moi gospodarze musieli poświęcić jej sporo czasu. Na parterze, oprócz kuchni, salonu i toalety, znajdowała się też sala do gry na tabli, gdzie dumnie leżało sporo tych pięknych instrumentów. Nishant opowiadał mi, iż jak co roku, jego guru pojechał do swoich rodzinnych okolic (gdzieś w Maharastrze). W związku z tym wszyscy jego delhijscy uczniowie zostali na ten czas bez mistrza. Jako jeden z najbardziej zaawansowanych adeptów, Nishant otrzymał od guru propozycję zaopiekowania się jego uczniami. Jeden z nich przybył, gdy prowadziliśmy tę rozmowę. Jako, że lekcje były odpłatne, mój przyjaciel zauważył, iż byłoby to dla niego niezłe uzupełnienie rodzinnego budżetu. Na górze budynku znajdowała się przybudówka służąca Nishantowi za pracownię komputerową. Schody do niej wiodące były zupełnie nieosłonięte, więc mimowolnie zacząłem myśleć o zbliżającej się porze monsunów. Wokół mieszczącej jeden pokój przybudówki rozpościerał się dach budynku, gdzie wraz z żoną założyli mały ogród złożony z pięknych, umieszczonych w donicach roślin. Pomiędzy ich wielkimi liśćmi mogłem zatem zapalić papierosa nie musząc schodzić aż na dół. Z góry widziałem strukturę tej części Hauz Khas, modernistyczne, nawiązujące to tradycji domki ciągnęły się w różne strony, zaś ich bryły nie były wykonane według jednego wzorca, lecz złożone z różnie porozmieszczanych modułów. Wokół skupiska kilku takich nowoczesnych haveli rozpościerała się pusta przestrzeń, często wypełniona zielenią. Nie było tu nic nowobogackiego, w pewien sposób można by uznać te zabudowania za bardzo skromne jak na warstwę średnią. Urbanista odpowiedzialny za to wszystko został wyróżniony licznymi nagrodami i jest znany nie tylko w Indiach. Bardzo szybko upłynęło kilka godzin i musiałem wracać do metra, bowiem mógł mi odjechać ostatni pociąg, choć z tym bywało różnie – czasem pociągi jeździły jeszcze na długo po ostatnim oficjalnym kursie. Zapewne tak samo jak w przypadku autobusów, komunikacja działała dopóki byli chętni. Krótko mówiąc – indyjski zwyczaj, który muszę pochwalić. Jak każdy troskliwy indyjski przyjaciel, Nishant prosił mnie na odchodnym, abym dał mu znać, gdy wrócę do Polski, bowiem będą się martwić, czy dotarłem bezpiecznie.

 

 

   Nazajutrz czekało mnie kolejne spotkanie z Delhijskimi Wolnomyślicielami. Znów przybyłem wcześniej i mogłem obejrzeć księgarnie. Znalazłem bardzo dobrą książkę o filmach Bollywoodzkich, lecz było to wydanie albumowe, o formacie średniej wielkości stołu, dość drogie przy tym. W takich właśnie ekskluzywnych edycjach specjalizowały się księgarnie na Khan Market. Ku mojemu zdumieniu znalazłem jednakże DVD z filmem Doom Maro Doom, który bardzo nam się z Kają spodobał i miał premierę trochę ponad miesiąc temu. Już wcześniej widzieliśmy filmy, które bardzo szybko po premierze filmowej wychodziły na płytach, mieliśmy jednak wrażenie, iż odniosły one klapę i dlatego tak się dzieje. Doom Maro Doom odniósł jednak sukces, a raczej wciąż odnosił, bowiem wciąż był wyświetlany w kinach. Wczesne wydawanie DVD miało zatem chronić ten segment filmowego rynku przed piractwem… Cóż z tego, skoro moi przyjaciele studenci z Ganga Nivas mieli najczęściej filmy na długie tygodnie przed ich oficjalną premierą. Ich wersja dobrego filmu sensacyjnego Dabang z Salmanem Khanem nie miała jeszcze za sobą montażu – widać było w niej znaczniki przeznaczone dla zespołu, który podda owo dzieło ostatecznej obróbce. Filmy zatem przedostawały się do obiegu jeszcze w trakcie ich produkcji! Indie z pewnością były stolicą filmowych piratów – z jednej strony ogromne i powszechne zainteresowanie kinem, z drugiej całe rzesze zdolnych studentów informatyki, mogących się włamać na każdy serwer, z trzeciej powszechna, uchodząca nieraz za cnotę, indyjska anarchia.

   Tego dnia było jeszcze cieplej, niż w trakcie naszego ostatniego spotkania, zaś klimatyzacja w Barriście zupełnie już się zepsuła, jeśli nie liczyć części przy samej ladzie kawiarni, gdzie oczywiście skupili się zwartym tłumem wszyscy klienci. Przeszliśmy zatem do Cafe Day, rodzinnej sieci indyjskiej, gdzie, moim zdaniem, było jeszcze sympatyczniej. Bardzo szybko się zorientowałem, że, choć spotkanie to zwołane zostało w dużej mierze ze względu na mnie, to i tak niełatwo będzie mi dojść do słowa. Z uczestników ostatniego spotkania byli tym razem tylko szef i najmłodszy członek, ten sam, który bałby się postawić swojemu rodowi z uwagi na ślub. Przyszły za to dwie inne młode kobiety i wyglądający na zbuntowanego artystę młodzieniec, który nie władał angielskim. Nie przeszkodziło to oczywiście zagłębić się szefowi w dyskusję z nim o budowie reaktorów atomowych, co było odpowiedzią na moje pytanie, na ile Delhijscy Wolnomyśliciele popierają ruchy ekologiczne i homoseksualne. Z tego, co czytałem, wydawało mi się, iż zagadnienia związane z energetyką są ważnym tematem dla wielu młodych indyjskich intelektualistów. Wielu z nich sprzeciwia się zarówno tamom wodnym, jak i energii jądrowej, która kojarzy im się z bombami atomowymi i amerykanizacją kraju. To ostatnie zaś kojarzy się znów z imperialistycznymi dążeniami Indii, czyli ich odchodzeniem od swego rodzaju autorytetu moralnego, który nadał Indiom w popularnej opinii Gandhi. Oczywiście, dla gigantycznego, rozwijającego się państwa, w którym wielu mieszkańców żyło na jednej żarówce z przerwami w dostawach prądu, zagadnienia energetyczne miały znaczenie pierwszorzędne. Z tego co wiem, Indie nie są bardzo zasobne w paliwa kopalne… Ciekaw byłem racjonalnego, pozbawionego uprzedzeń podejścia do tych zagadnień.   

   Zmieniłem więc taktykę i wpierw spytałem o to, co interesuje ich z wydarzeń na świecie. Czy są na bieżąco z różnymi wolnomyślicielskimi inicjatywami w USA i Europie. Okazało się, iż obecnie Hindusi bliżej są Stanów Zjednoczonych niż Europy. Zainteresowani też byli Rosją, lecz z kolei ja nie miałem pojęcia, co się tam dzieje. Zdaniem moich nowych przyjaciół działo się bardzo źle, jeśli chodzi o walkę z narastającymi ruchami religijnymi i sekciarskimi. Rosja była prawie sąsiadem Indii, Rosjanie w Indiach bywali częstymi gośćmi a nawet pracownikami, nie dziwiło mnie zatem ich zainteresowanie tym krajem. W sumie można by powiedzieć, iż jako Polak bardziej jeszcze jestem sąsiadem Rosji, lecz w tym wypadku owo sąsiedztwo nie było aż tak silnie związane z wymianą idei. Nie brakowało wśród Rosjan neohinduistów i buddystów tybetańskich. Z kolei dla Hindusów komunizm częstokroć nie był zużytą ideą i nadal nawiązywali oni do literatury i symboliki, którą w Moskwie odrzucono po upadku ZSRR. Tym niemniej i tym razem nie dotarłem do jądra opowieści.

   Spróbowałem zatem jeszcze bardziej zaangażować moich rozmówców i wiedząc, że żaden z nich nie był w Europie, poza szefem, który był przelotnie w Paryżu, poprosiłem ich, aby korzystając z okazji mnie zadawali pytania o ruchy wolnomyślicielskie w Europie etc. Było to dość śmiałe zagranie z mojej strony, bowiem przeważnie Hindusi lubią, gdy rozmawia się na ich temat. Tym niemniej udało mi się ożywić młodą damę, która do tej pory siedziała cicho i przez ponad kwadrans wszyscy skupili się na jej pytaniach i moich odpowiedziach. Pytała mnie oczywiście o to, na ile religia związana jest w Europie z życiem rodzinnym i czy śluby są problemem dla ateistów. Odpowiedziałem, iż u nas przeważnie nie ma tego typu problemów, co związane jest nie tyle z religią, ale szybszym przyjęciem nowoczesnego stylu życia, urbanizacją społeczeństwa etc. W Europie dominowało społeczeństwo atomowe, tylko mniejszość uważała, iż powinna zakładać rodziny w domu swoich ojców i dziadów. Dlatego rzadko kiedy w zawieranie związku wtrącał się ród, o ile takowy istniał. Do tego nie mieliśmy systemu kastowego, choć nadal istniały wielkie różnice między bogatymi a biednymi w wielu miejscach w Europie. Te ostatnie można by uznać za pewną odmianę kastowości. Zdumiało to część moich rozmówców, bowiem wyobrażali oni sobie, iż jak kraj jest bogaty, to wszyscy są bogaci. Zacząłem więc opisywać im różne niedole biednych Europejczyków, wspomniałem o badaniach prowadzonych w Liverpoolu, które stwierdzały iż w tym mieście, licząc w wartościach względnych, mieszkają jedni z najbiedniejszych ludzi na świecie (obok zamożniejszych liverpoolczyków oczywiście). Opisałem im jedną z przeszkód w życiu biedaka, która w Indiach występuje tylko na nielicznych obszarach. Było nią zimno. W Indiach przeważnie biedacy, tudzież ludzie nadużywający używek, nie ginęli od mrozu, bowiem poza wysokimi górami takie zjawisko nie zachodziło. Podobnie brak klimatyzacji potrafił być mniej opłakany w skutkach, niż brak ogrzewania. Delhijscy Wolnomyśliciele jeśli bywali za granicą, to jako starannie wykształceni przedstawiciele klasy średniej i obracali się w podobnych kręgach ludzi Zachodu. Ciężko im było sobie wyobrazić, iż w Anglii i we Francji zdarzają się żebracy. Gdy się nad tym zastanowić, to rzeczywiście jest dziwne… Byle jaki zachodni zasiłek dla bezrobotnych stanowiłby w Indiach całkiem atrakcyjną pensję. Zaczęliśmy o tym dyskutować i dziwić się na temu, jak dokładnie wraz ze wzrostem dochodów wzrastają też ceny wszystkich artykułów i usług.  

 

 

   Kolejnym moim tematem były relacje chińsko – indyjskie. Choć, ku mojej radości, Delhijscy Wolnomyśliciele nie mieli czarnobiałego spojrzenia na to ważne zagadnienie, to jednak nie mogli dojść do niczego konkretnego. Koniec końców, doszedłem do wniosku, iż raczej nie wierzą w równorzędną współpracę między tymi gigantami. Przyszłość, ich zdaniem, malowała się raczej w czarnych barwach dla Indii, które raczej staną się strefą wpływów Chin.

   Spytałem ich zatem o patriotyzm. Bywa on przecież również swego rodzaju religią, zawierającą wiarę w swój własny naród, niekiedy aż do poświęcenia życia. W przypadku hinduistów rzecz ma jeszcze dodatkowy wymiar – Indie są bowiem ojczyzną i główną ostoją tej religii. Tylko w Nepalu (poza Indiami), który równie dobrze mógłby być cząstką Indii, gdyby historia świata potoczyła się choć trochę inaczej, hinduizm był religią dominującą. To właśnie w Indiach widziałem też przecież świątynię Indii, gdzie kraj przedstawiony był jako bóstwo. Odpowiedź moich nowych przyjaciół była prosta, podobna do mojej – to naturalne, że kocha się swój kraj, miejsce swoich urodzin, lecz są oczywiście ważniejsze rzeczy, wszyscy przecież jesteśmy ludźmi.

   Rozstaliśmy się w pogodnych nastrojach. Choć nie nauczyłem się prowadzić dialogu z Delhijskimi Wolnomyślicielami, poczułem się miło w ich towarzystwie i żałowałem, iż dalsze rozmowy będziemy przez jakiś czas odbywać tylko za pomocą Internetu. Już zawczasu wpisałem się na ich stronę, zwaną Nirmukta, lecz poczułem się w niej trochę zagubiony i nabrałem przekonania, iż potrzeba mi trochę czasu, aby znaleźć jakąś dyskusję, w której mógłbym zabrać głos.

   Ostatni koncert, na jakim byłem w Delhi, był dość istotny dla kulturalnego życia Indii i stanowił dla mnie bardzo miły akcent na pożegnanie. Wystąpili Uma Dogra i Rajendra Prasanna. Uma jest jedną z nielicznych uczennic zmarłego już niestety, wielkiego śpiewaka Bhimsena Joshiego, którego wielu indyjskich melomanów uważa za najwspanialszego śpiewaka khayal ostatnich dziesięcioleci. Problem w tym, że podobnie jak wielu wybitnych artystów Bhimsen Joshi nie miał żadnego talentu do nauczania, sam zresztą też miał wyjątkowego pecha do mistrzów, za którymi jeździł po całych Indiach w czasach swej młodości i którzy, niemal bez wyjątku, traktowali go jako pomoc do sprzątania. Gdy więc wymienia się następców Bhimsena, zawsze czyni się zastrzeżenie dotyczące tego, iż nie należy się spodziewać echa wielkiego kunsztu Joshiego. Uma Dogra wymieniana była zgodnie jako największa wśród jego uczniów, niestety, bardzo rzadko występowała i nie było na rynku jej nagrań. Okazało się jednak, iż do Habitatu dostarczono jej płyty, wydane przez jakieś małe, niemal domowe wydawnictwo. Nabyłem je z wielką radością, zwłaszcza, że nie były drogie. Koncert Umy Dogry okazał się świetny. Oczywiście nie była charyzmatyczną mistrzynią na miarę swojego nauczyciela, ale śpiewała świetnie. Co ciekawe, w swojej stylistyce nie miała wiele wspólnego ani z Bhimsenem Joshim, ani z Kirana Gharaną, do której ów należał. Styl Bhimsena, stanowiący rozwinięcie Kirana Gharany, można nazwać światem zdarzeń dźwiękowych, trochę tak jak w muzyce Antona Weberna. Poprzez świadome osłabienie relacji czasowych i skupienie się na monumentalnych łukach tonalnych, Bhimsen Joshi zbliżył muzykę bardziej do sztuk miejsca, niż czasu. Słuchając go miało się wrażenie obcowania z wyrafinowaną dekoracją rzeźbiarską. Wszystko było przestrzenne, masywne, miało namacalnie niemal wyczuwalną fakturę. Uma Dogra nie zachowała w swoim śpiewie tych cech. Zbliżyła się za to do czegoś, co można by nazwać „khayalem ogólnym”, bez żadnych podkreślonych, specyficznych elementów. Słychać to było nawet wtedy, gdy powtarzała kompozycje swojego mistrza. Miała zupełnie inną wrażliwość na dźwięk. Tym akurat byłem trochę rozczarowany, albowiem nie jestem zwolennikiem zanikania gharan. To tak jakby nie było u nas baroku włoskiego, niemieckiego i francuskiego, lecz jakiś styl jednorodny, stanowiący wypadkową wszystkich trzech. Bogactwo europejskiej muzyki nowożytnej z pewnością straciłoby na tym.

   Drugą (a zatem ważniejszą) gwiazdą wieczoru był flecista Rajendra Prasanna, jeden z najzdolniejszych uczniów szenaisty Bismillacha Khana (szenaj to indyjski kuzyn oboju). Rajendra, podobnie jak jego zmarły już niestety mistrz, pochodzi z Varanasi. Byłem już na wielu jego koncertów i muszę przyznać, iż każdy nowy jest lepszy. Ten sympatyczny, skromny człowiek staje się naprawdę wielką gwiazdą indyjskiej muzyki klasycznej. Pierwszy raz, gdy widziałem go grającego na żywo w Indiach, oddawał on hołd największemu fleciście – Hariprasadowi Chaurasii. Czyli wraz z tablistą i pomocnikami siedział przed salą, gdzie miał miejsce koncert Hariprasada i składał mu muzyczny hołd, posługując się szenajem, gdyż ten instrument jest przypisany do takiej roli. Tym razem, po raz pierwszy słyszałem u Prasanny zupełnie oryginalną stylistykę gry na bansuri, nie mającą już nic wspólnego z dominujących stylem Chaurasii, za to bliską szenajowi Bismillacha Khana. Zachwycające były niezwykle śmiałe interwały i wyjątkowo szybkie biegniki. Artysta zmieniał flety, aby osiągnąć wszystkie trzy oktawy potrzebne do pełnej ekspozycji ragi, lecz w obrębie każdego z instrumentów trafiał we wszystkie dźwięki z dobrą intonacją. Gdy później przeanalizowałem na spokojnie nagranie z tego koncertu, zorientowałem się, iż uległem trochę magii chwili. Koncert był świetny, lecz nie zabrakło też błędów – kulała (jak na tak doświadczonego muzyka) dyscyplina rytmiczna i nie była to zamierzona kulawość, jak u Bhimsena Joshi. Również intonacja nie była aż tak dobra, jak się wydawało „na gorąco” i Rajendra trochę jednak zbyt szarżował z interwałami i szybkością pasaży i ornamentów. Takie rzeczy się zdarzają, ale dla delhijskiej publiczności, cieszącej się często głupawymi żartami, zamiast muzyką, mogą się okazać zgubne. Swoją nie tak dawno czytałem wywiad z jednym z najbardziej wziętych organizatorów koncertów w Delhi, który zwierzał się, iż jedno z pierwszych zadań, jakie miał do wykonania, nie powiodło się. Miał on zaprosić na festiwal odbywający się w ruinach Qutub Minar Bhimsena Joshi, jednakże wielki śpiewak odmówił, stwierdzając, iż nie cierpi niewykształconej, próżnej, delhijskiej publiczności. Sam Bhimsen był szefem bardzo renomowanego festiwalu w Pune, zatem znał wszystko też od drugiej strony. Była to zatem dość miażdżąca krytyka.

 

 

 

   Ostatnie dni zleciały mi szybko. Ani się obejrzałem, a z wypchanymi po brzegi bagażami siedziałem w lotniskowym metrze patrząc na ciemność zalewającą lasy, nad którymi płynęły wagony. Tak się zżyłem z Delhi, iż zupełnie do mnie nie dotarło, iż w sumie nie wiadomo kiedy zobaczę je znowu. Raczej, jak każdy mieszkaniec miasta, ze spokojem obserwowałem różne nowe inwestycje, zastanawiając się, co się za jakiś czas zmieni. Podróż do Warszawy miała trwać znacznie krócej niż z Chennaju do Delhi, nie miałem zatem wrażenia, iż oddalam się od Indii bardzo mocno. Na to, że jestem ubrany w kurtę, w ogóle już nie zwracałem uwagi. Wydawała mi się zupełnie normalnym strojem i dopiero pełne zdziwienia spojrzenia na lotnisku w Brukseli uświadomiły mi, że to, co mam na sobie przykuwa uwagę. Przez pierwsze dni w Polsce cieszyłem się chłodem powietrza. Bardzo szybko zaczęło mi brakować Indii, ale też cieszyłem się, że jestem w Europie, moim domu. Wkrótce miałem wyjechać do Francji, ale nie traktowałem tego, jako wyjazdu za granicę. W porównaniu z Indiami, Francja i Polska wyglądają bardzo podobnie, jeszcze zaś podobniejsi są ludzie i ich obyczaje. Do Francji jechałem nota bene zupełnie zwariowanym autobusem, który brnął przez Słowację, Austrię i Włochy. Cieszyłem się z tego, albowiem po Indiach mogłem zobaczyć (choć bardzo przelotnie) spory kawał mojego kontynentu. Żałowałem tylko, że roaming jest w Europie dużo droższy, niż w Indiach pomiędzy stanami, no i że nie ma ogólnego Internetu, za który można płacić w dowolnym kraju UE i nie mieć z tym więcej problemów. Prosto po Indiach czułem, iż my, Europejczycy, naprawdę powinniśmy się porządnie zjednoczyć. Prawdziwa demokracja pojawia się wtedy, gdy w grę wchodzi wiele narodów, tradycji i historii. Rodzi to miliony problemów, ale dopiero z ich przełamywania rodzą się nowe możliwości.

Ps.: Siedem lat po moim przeyjeździe z Indii wprowadzono w UE wspólny roaming. Niestety, poza tym Europa jest dalsza od jedności niż w dniu mojego powrotu do Indii. Jeśli chcecie poznać moje refleksje na ten temat – zaprszam do czytania innych moich esejów i artykułów. 

KONIEC DZIENNIKA INDYJSKIEGO

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego 

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

2 + osiemnaście =