Kompozytor i chaos Pettah. Dziennik indyjski 36

 Kolejnym projektem, który przedstawił mi kompozytor Dharshan była muzyka filmowa do francuskiego filmu dokumentalnego o barwnych, lankijskich kolejach. Utwór zaczynał się od nawiązującego do chaosu dworca elektronicznego pomruku, na tle którego pojawiła się dziwna, strzępiąca się melodia w wysokich tonach. Rajkumar opisywał mi obrazy towarzyszące tym dźwiękom. W filmie byliśmy rzeczywiście na dworcu, lecz ujęcia przedstawiały nerwowo wyrwane, dziwnie skadrowane fragmenty otoczenia. Zegar, biegnące ludzkie stopy, fragment reflektora lokomotywy. „Jeżdżenie koleją na Lance wygląda zupełnie inaczej niż w Europie” – stwierdził kompozytor, – „nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. Ilu będzie ludzi, dokąd dojedzie pociąg, a nawet, czy nie wybuchnie jakaś bomba.”

 

 

   Zaprotestowałem, zauważając, iż również w europejskich pociągach wybuchały bomby różnych terrorystów, zwłaszcza jeśli włączyć metro do kategorii pociąg. Jeśli zaś chodzi o nieoczekiwane elementy podróży, to uczuliłem mojego rozmówcę na fakt, iż nie wszędzie w Europie kolejnictwo wygląda równie solidnie jak w Norwegii. Tymczasem muzyczny pociąg ruszył i zasłuchałem się urzeczony. Nie było w tej muzyce nic banalnego. Rajkumarowa politonalność zapobiegała wpadnięciu w standardowe dźwiękowe „ciuch, ciuch” i bluesową melodyjkę na jego tle. Muzycznej ilustracji jadącego składu towarzyszyła u Dharshana niepokojąca muzyka, nie przynależąca do żadnego kręgu kulturowego. Widziałem wciąż jeszcze nie poskromioną dzikość Lanki, jej góry, tropikalne lasy i ciszę w ludzkich myślach, wyrosłą z przyjętej za powszechną trudnej filozofii Buddy. Mam nadzieję, że producent filmu okaże się być na poziomie i zachwyci się tą muzyką, zamiast zażądać „czegoś prostszego”.  

   Wyszliśmy na zewnątrz, aby napić się jakiejś kawy, albo herbaty. W „Back to Bible” była jakaś kantyna dla gości i animatorów, lecz jak widać Rajkumar nie stał dostatecznie wysoko w wewnętrznej hierarchii, abyśmy mogli z niej skorzystać. Wychodzenie z klimatyzowanego studia przypominało lądowanie na innej planecie. Z przyjemnego chłodu, przez coraz cieplejsze wnętrza, wychodziło się do korytarza, gdzie już było duszno i gorąco, jednak dopiero podchodząc do drzwi wyjściowych można było docenić lankijski duszny upał. Naciśnięcie klamki wymagało sporego samozaparcia. Gdy stanęliśmy przed siedzibą misjonarzy, ogarnęliśmy rozpościerającą się przed nami centralną część miasta. Widać było wiele nowych budynków, które nie zdziwiłyby nikogo w Polsce. Obok nich zaś ratusz podobny do amerykańskiego Białego Domu, oraz Victoria Memorial Hall wyglądający jak spłaszczony brytyjski dworzec w Madrasie.

 

 

 „To jest nasz główny problem” – stwierdził Raj, – „bardzo ciężko na Sri Lance zobaczyć lub usłyszeć jakieś dzieło wyrosłe z naszej tradycji. Jeśli dodasz do tego trwającą od początku XX wieku fascynację przebojami z Północnych Indii i ich dość mizerne naśladownictwa, nie znajdziesz tu Sri Lanki.” Tymczasem nadjechał ojciec Raja i użyczył nam swojego szybkiego motoru indyjskiej firmy Balaj, głównego producenta ryksz na świecie. Dowiedziałem się, że rodzic kompozytora jest jednym z trzech, najważniejszych specjalistów od odcisków palców na wyspie. Ma ważne stanowisko w sekcji dochodzeniowej policji i w związku z tym pensję pozwalającą mu na mieszkanie w Cinamon Gardens. Jest przy tym jednym z nielicznych tamilskich policjantów w Colombo. Spoglądałem z zaciekawieniem na tego pogodnego i cichego mężczyznę, bardzo podobnego do syna. Jego kariera z pewnością nie była usłana różami, gdyż cała przebiegała w trakcie wojny domowej. Z jednej strony nieufność syngaleskiej większości, zwłaszcza w stolicy kraju, z drugiej strony realna możliwość zemsty Tamilskich Tygrysów, którzy wraz z radykalizacją stosowanych przez siebie metod zabili wielu Tamilów uznanych przez siebie za zdrajców. Z pewnością ojciec Rajkumara, posiadając tak specjalistyczną wiedzę, przyczynił się do schwytania niejednego bojownika lub terrorysty. Zastanawiałem się, czy tamilscy chrześcijanie również walczyli wraz z tamilskimi hinduistami, ale doszedłem do wniosku, że nie jest to mimo wszystko lekkie pytanie i zostawiłem je na jakiś inny czas.

   Kawiarnia, którą tym razem wybrał artysta, okazała się jeszcze droższa od Barristy. Tym razem jednak wypadało mi postawić, co też uczyniłem. Miałem o tyle szczęście, iż wprawdzie herbata, którą zamówiłem, była z torebki, to jednak należała do wyrobów firmy „Akbar”, która zdaniem lankijskich znawców najlepiej wykorzystuje cejlońskie zbiory. Rzeczywiście, była to jedna z najlepszych herbat, jakie piłem w życiu. Być może w Polsce też mamy „Akbara”, lecz z tego co wiem, ta firma posiada produkty ekskluzywne i bardziej popularne, różniące się znacząco jakością. Rajkumar tymczasem popijał koktajl, bardzo drogi z uwagi na świeże owoce, których nie ma tam, gdzie rosną. Rząd lankijski rozpoczął nawet specjalną inicjatywę mającą rozpowszechnić jedzenie przez Lankijczyków świeżych owoców. Te które zwykle się jada, to gotowana sto razy z suszonymi głowami ryb papka. W sklepach widać czasem wiele owoców, ale większość z nich nadaje się tylko do przetworów i do gotowania. W związku z tym, że nie są jadane świeże, zwykle w sklepie udostępnia się je już w bardzo złym stanie, lub jeszcze zupełnie nie dojrzałe. Jedynymi owocami, które można spokojnie zdobyć w stanie umożliwiającym bezstresowe spożycie, są niezbyt smaczne, maleńkie banany, oraz bardzo drogie, pąsowe amerykańskie jabłka. Być może na wsi jest lepiej, lecz w Colombo tak to właśnie wygląda. Oczywiście na Lance występują dziesiątki owoców nie znanych w innych częściach świata, lecz większość z nich ma dość dziwny smak i nadaje się tylko do dalszej obróbki. Ciężko też ocenić, czy są w dobrym stanie, czy też już zgniłe. Nawet miejscowi rzadko się na tym znają, co przypomina problemy Polaków z grzybami. Popijając nasze napoje dokończyliśmy rozmowę o ojcu Rajkumara. Okazało się, iż choć dziadek Rajkumara też był policjantem, ojciec zrażony panującą w lankijskiej policji korupcją zdecydowanie odradzał swojemu potomkowi ten zawód. Sądząc po migawce z ich wzajemnych relacji, zawód kompozytora też akceptował bez zastrzeżeń. Jednakże Dharshan rozśmieszył mnie swoimi problemami związanymi z jego profesją. Prawie nikt na Lance nie wie, co znaczą słowa „kompozytor” i „komponować”. Powoduje to wiele problemów przy różnych biurokratycznych sprawach. I wcale nie chodzi tu o angielskie słowo, bowiem w klasycznej muzyce karnatyckiej też mamy kompozytorów i kompozycje. Istnieją zatem tamilskie słowa precyzyjnie oddające te pojęcia.

 

 

 Gdy wróciliśmy, Dharshan zaprezentował mi swoją muzykę do sztuki teatralnej. Ucieszyłem się, gdyż Tushicie zależało na poznaniu tego artysty, będą mieli zatem wspólną płaszczyznę porozumienia. Tushita był poza tym wyjątkowo wrażliwą na muzykę osobą, lecz nie miał o niej zbyt wielkiej wiedzy. Tym niemniej ściągał sobie na przykład z sieci muzykę elżbietańską z lutnistą Breamem i śpiewakiem Pearsem, kochankiem kompozytora Brittena. To sławne nagranie XVI wiecznej muzyki angielskiej stanowi trudność również dla wielu europejskich melomanów, byłem zatem pod wrażeniem. Niestety, przy muzyce karnatyckiej Tushita czuł się najbardziej wyobcowany, choć – słuchając jej niemalże po raz pierwszy w życiu z mojego laptopa –  docenił jej dramatyzm. Niezwykłe, że do brzmień renesansowej Anglii jest Syngalezom bliżej, niż do muzyki ich najbliższych sąsiadów, Tamilów!   Sztuka, do której Rajkumar skomponował sztukę, mówiła o platońskiej jaskini, w której uwięzieni są ludzie. Aby ich wyrwać z ciemności, przybywają: polityk, filozof, artysta i ksiądz. Jednakże żadnemu z nich się nie udaje, gdyż również nie znajdują się wcale na zewnątrz. Dharshan posłużył się w tym wypadku muzyką szumową, dość typową dla współczesnego teatru, lecz znów uratował się przed banalnością wprowadzaniem na jej tło politonalnych melodii. W szybkich sekwencjach, takich jak atak żołnierzy polityka, czy inkwizytorów księdza, kompozytor upodobnił się nieco do minimalistów amerykańskich, powtarzając zapętlone, lecz ciekawie skonstruowane zrytmizowane frazy. W to wszystko jednak znów wplótł silne, wiodące do użycia wielu skal na raz, przeskoki i interwały. Politonalność była używana równolegle (dwie różne skale grane w dwóch występujących równolegle melodiach), oraz linearnie (czyli gwałtowna zmiana skali w obrębie jednej melodii). Brzmiało to imponująco. Raj czuł się jeszcze mało znany, był młody, dlatego zapewne włożył aż tyle pracy w tak mały projekt.

 Ostatnie dzieło było jeszcze w przygotowaniu. Był to album poświęcony chrześcijańskim misjonarzom i sponsorowany przez „Back to Bible”. Nie był jeszcze w pełni gotowy, niektóre partie instrumentalne wciąż istniały tylko w postaci prostych dźwięków syntetyzatora. Były już jednak głosy śpiewaków. Pierwszy utwór zademonstrowany mi przez Raja nawiązywał do wspomnianych już karnatyckich kompozytorów tamilskich. Był to bardzo ładny kirtan, nie różniący się zasadniczo od swoich hinduistycznych odpowiedników. Nawet z pobieżnego znaczenia słów nie można było być pewnym o jakiego boga tu chodzi… Tym razem Dharshan nie wprowadził zbyt wiele swoich politonalnych zabiegów szanując oryginalny utwór. Skupił się na instrumentacji, która była nowoczesna, lecz bardzo udana. Słuchając tych wszystkich utworów można było odnieść wrażenie, że wykonawcy na Lance są perfekcyjni, lecz Raj w kółko mówił mi o dziesiątkach i setkach godzin poświęconych nieraz jednej minucie nagrania. Mimo to chciał pracować głównie z Lankijczykami, aby w ten sposób nie tylko promować siebie, ale też współtworzyć wyspiarską kulturę muzyczną w szerokim tego słowa rozumieniu. Jak wielu ludzi Wschodu uważał, iż obowiązkiem twórcy jest też pełnienie funkcji nauczyciela. Druga pieśń była najbardziej, w popularnym tego słowa znaczeniu tego słowa, nowoczesnym utworem Dharshana. Kompozytor nie gardził żadnym gatunkiem muzycznym, uważał jednakże, iż takich jak hip hop jest po prostu na Lance za dużo. Znów utwór, początkowo zapowiadający się na bardzo prosty i popularny, wybrnął z tego nie najbardziej obiecującego stanu dzięki śmiałym interwałom i politonalności. Słowa mówiły o konieczności misjonarstwa po tamilsku i po syngalesku. Gdy puściłem to później Tushicie, stwierdził, że słowa są wręcz nieprzyjemne. Był wprawdzie bardziej filozoficznym buddystą, niż wyznawcą buddyzmu, ale poczuł się urażony triumfalną deklaracją „jedynie prawdziwej wiary” i wzywaniem do czynu „jej żołnierzy”. Tym niemniej sama muzyka okazała się nader udana.

   Ostatnia zademonstrowana mi kompozycja świadczyła o tym, że Dharshan nie jest chyba żołnierzem wiary. Kompozytor zadał sobie wiele trudu, aby umieścić pieśń chrześcijańską w estetyce sufickiej. Stwierdził, że pomoże mu to stworzyć kiedyś w pełni suficki album, a jak wiemy, wywodzący się z islamu sufi tolerują przeróżne religie. Po drodze udzielałem mu sporo informacji, gdyż do pewnego stopnia znałem muzykę klasyczną Turcji, Iranu i Państw Arabskich. Dharshan był zachwycony naszą spotkaniem i stwierdził, iż z całego serca czuje, iż jesteśmy przyjaciółmi. W Europie może byłoby to wyznanie godne licealisty, ale ja lubię tą naiwność ludzi Wschodu i sam też jestem tak samo naiwny. Niestety, całą krtań miałem już pełną bakterii, zatem jak najszybciej wtoczyłem się do autobusu i wróciłem do domu. W studiu była AC, co naprawdę jest sporym wyzwaniem dla zdrowia w upalne dni. Dużo lepiej dla zdrowia jest unikać takich udogodnień i męczyć się z działającym jak suszarka do włosów wiatrakiem.

 

 

   Następnego dnia wybrałem się w końcu do Pettah. Nie popełniłem tego samego błędu co ostatnim razem, lecz przesiadłem się na autobus jadący wprost do celu. Pogoda poprawiła się, czyli z mojej perspektywy pogorszyła się i przebycie kilkuset metrów bywało dość ciężkim zadaniem. Wytwór Ashoka Leylanda zawiózł mnie tym razem w okolice dworca kolejowego Fort, który poznałem już w trakcie spacerów po forcie w Colombo. Znajdowałem się teraz w drugiej pod względem metryki części miasta, zaraz po Forcie. Lecz kolonialna zabudowa Fortu w dużej mierze ustąpiła miejsca drapaczom chmur, tutaj zaś nadal było po staremu. Byłem na przydworcowej alei Olcott Mawatha. Po oderwaniu się od torów stawała się ona wpierw bazarem setek budek, następnie zaś przeradzała się w pełne kamienic śródmieście. W budkach bazarów dominowały telefony komórkowe i (pół)pirackie filmy –  zachodnie, indyjskie i lankijskie. Sklepy z telefonami komórkowymi dzieliły się na chińskie i inne. Chińskie telefony podbijały rynek. Na przykład Nalin posiadał chiński telefon na dwie karty sim z możliwością oglądania telewizji (miał wyciągniętą antenkę). Wzornictwo zostało dość bezczelnie zgapione z Sony Ericssona. Byłem głodny, więc szukałem restauracji. Liczyłem oczywiście na tamilską, gdzie podaje się dosy i utappam, lecz ku mojemu ogromnemu zdumieniu nie znalazłem żadnej. A to tu właśnie skupiała się mniejszość tamilska Colombo! Było też wielu Maurów, czyli muzułmanów. Niepocieszony zjadłem syngaleskie hopas z jajkiem, które przynajmniej nie miało smaku. Wśród kamienic znalazłem dość mocno przebudowany barokowy kościół z epoki holenderskiej.  Pettah założone zostało na dość nieregularnym planie, jednakże ciążył on po części do modelu nakładającej się sieci prostokątnych ulic wpisujących się w otoczoną dawniej murami elipsę. Dół tej elipsy ograniczały tory kolejowe i za nimi północna część Beira Lake, zachodnia część oddzielona była od Fortu kanałem łączącym Beira Lake z oceanem, wschodnia zaś rozszerzała się w większe aleje o przemysłowym znaczeniu, które zapewne były włączone obecnie do dzielnicy jako jej przedłużenie.  Od północy znajdował się natomiast port, który ciągnął się już od Fortu i biegł dalej na północ. Gdy zagłębiłem się w ulice tej starówki, natychmiast ogarnął mnie tłum pojazdów i ludzi, z ledwością przeciskających się pomiędzy zabudowanymi gęsto sklepami ulicami i uliczkami. Nowoczesne budowle przeplatały się tu ze starymi, różny był też charakter stoisk. Z przyjemnością wyłapywałem z gąszczy reklam i piętrzących się nad sobą stoisk budowle z XIX i początku XX wieku. Niektóre z nich jeszcze nosiły, nie zgadzające się z obecnym przeznaczeniem, napisy po angielsku ułożone z cegieł, lub kamiennych płyt. Świat był wtedy inny, choć dominacja angielskich napisów pozostała. Jak to zwykle bywa, ulice były podzielone tematycznie. Ja wszedłem w gąszcz historycznego Pettah przez ulicę sprzętu audio – video. Przecięła moją drogę aleja odzieżowa. Gdzieś tam widziałem rybną etc. Stan nawierzchni Pettah nie był już budujący, było brudno, kałuże jakichś rozlanych substancji zniechęcały do zagłębiania się w niektóre rejony. W przeciwieństwie do Indii nie czuć było moczu i kału. Buddyjska w dużej mierze Lanka była pod tym względem bardziej zdyscyplinowana. Nie było też świętych krów, które też potrafią nieźle użyźnić asfaltową drogę.

   W pewnym momencie zobaczyłem przedzierającego się przez to wszystko mężczyznę z taczką. Nie on jeden miał wózek. Można było łatwo wypatrzeć tragarzy mąki, cegieł i ryb. Jednakże cel moich obserwacji posiadał zgoła odmienny ładunek. Były to przybite gwoździami do desek kartki. Taczka została poza tym wyposażona w magnetofon i sporego kalibru trąbkowate głośniki, które zapełniały otoczenie pełnymi entuzjazmu monologami różnych osób. Zjawisko, które zaobserwowałem nosiło nazwę „sprzedawca losów”. Różnego typu loterie były niezwykle popularne na wyspie, zupełnie inaczej niż w Indiach, gdzie raczej trudno było je wypatrzeć. Wariant obwoźny należał do najuboższych, najczęstszy widok stanowiły zbite naprędce budki z nieodzownymi karteczkami i gwoździami. Całemu przedsięwzięciu towarzyszył też ręcznie prowadzony zeszyt z ogłoszeniami wyników i zaznaczeniem wygranych. Nie spotkałem się jeszcze nigdy z wygraną większą, niż trafienie jednego numeru, tym niemniej klienci wciąż żywili nadzieję. Chyba tylko w Hiszpanii zaobserwowałem podobną słabość ludności do loterii. Niekiedy wracając wieczorem autobusem obserwowałem, jak właściciele budek z losami podliczają dzienny utarg. Niekiedy ilość banknotów o wysokich nominałach była wręcz imponująca. Przypuszczam, iż jest coś w popularnym, ludowym buddyzmie, co każe ufać ludziom w przypadkowe trafy, a także czyni ich bardzo zabobonnymi.  O tej zabobonności tylko czytałem, nie obracałem się bowiem w kręgach osób odpowiednio doświadczonych życiem, poza tym Colombo, jako wielka kosmopolityczna lankijska metropolia należało do miejsc szczególnie odpornych na zabobonność.

   Podążając moją uliczką dotarłem do idącej równolegle do drogi przydworcowej ulicy Main Street. Została ona w dużej mierze przebudowana, tak więc dominowały na niej nowoczesne galerie odzieżowe. Patrząc w stronę zachodnią dostrzegłem piękny widok drapaczy chmur znajdujących się w dzielnicy Fort. Rwetes i harmider nie mogących się minąć ludzi i pojazdów narastał. Co rusz mijał mnie też tragarz dźwigający na plecach, lub barkach nadmierny ładunek. Jedynie kobiety, zwłaszcza młode zdawały się nie przejmować tym wszystkim. Były na zakupach i cały ten stłoczony, spocony i pełen wpadających na siebie obiektów świat należał do nich. Tamilki wydawały się mniej pewne siebie od Syngalezek. Wydaje mi się, iż te ostatnie zyskały dla siebie wyjątkowe prawa, jak na Subkontynent Indyjski. Cieszył mnie ten widok i Tamilkom również życzyłem tego samego. Nie wiem, czy na emancypację wpłynęła w jakiś sposób kultura buddyjska, czy też wojna, która, podobnie jak wielkie wojny światowe, wciągnęła do swych szeregów i do produkcji potrzebnego uzbrojenia płeć piękną. Raczej to drugie, zważywszy na to, iż syngalescy buddyści akceptowali tylko mnichów nie zaś mniszki.

   Idąc dalej w stronę portu doszedłem w końcu do średniej wielkości hinduistycznej świątyni. Z radością powitałem całą galerię barwnych rzeźb na charakterystycznej, masywnej wierzy. Opowiadały one historie, z którymi nie do końca zgodziłby się hinduista z północy. Najpopularniejszymi bogami na Lance byli Sziwa i Parwati, oraz ich sławni synowie Ganesia i Skanda. Przeciwnik Ramy, groźny acz nie pozbawiony wielkości i szlachetności Rawana, był tu zdecydowanie pozytywną postacią, jako dawny hinduistyczny władca Lanki i wielki wyznawca Sziwy i jego małżonki. Inaczej jednak niż w Indiach, pomimo środka dnia, drzwi mandiru były nieufnie zamknięte. Jakiś policjant ucieszył się, iż robię zdjęcia tej skrytej wśród wąskich uliczek budowli i pozdrowił mnie z uśmiechem. Był chyba buddystą.

 

 

   Przyciągał mnie port, którego wielkie dźwigi wyrastały ponad dachami domów, choć jeszcze były daleko. Niestety, gdy doszedłem do ulicy biegnącej równolegle do niego, zauważyłem iż jest odcięty potężnym, wysokim murem. Z tego, co mówili mi autochtoni, od czasów wojny domowej wstęp do portu postronnym osobom był surowo wzbroniony. Mimo to chciałem zobaczyć choć z daleka dolne części tych majestatycznych dźwigów i znaleźć choć jeden okręt przycumowany do brzegów. Tego dnia okazało się to niemożliwe. Wysoka zasłona z cegły skutecznie przesłaniała tą część miasta.

   Wróciłem się zatem i trafiłem na najbardziej okazałą budowlę w tej dzielnicy. Był to meczet Pettah, którego pełna nazwa brzmiała Jami-ul-Aftar. Założony w 1909 wieku miał w sobie secesyjną ozdobność podkreśloną użyciem białej i czerwonej cegły, ułożonej w pasy o bardzo intensywnej kolorystyce. Posiadał on obok minaretów również dekoracyjne wieżyczki oraz wiele kopułek. Pewne zaburzenie proporcji ściągały nań oskarżenia o kiczowatość, choć myślę, że przesadzone. Wbudowany pomimo całego swojego rozmachu i ozdobności w blok śródmiejskiej zabudowy posiadał ogromny urok. Przy nim, na linach powiewały zielone chorągiewki głoszące zwycięstwo idei Mahometa (przynajmniej w tym miejscu…). Przed meczetem było wiele muzułmańskich sklepików, jednakże żaden chyba nie oferował dewocjonaliów (czyli kaligrafii, muzułmańskich różańców i obrazków z Mekką). Przy wejściu kręciło się wielu poważnych brodatych mężczyzn w charakterystycznych białych strojach i czapeczkach, ale zdarzały się też osoby wyglądające zupełnie normalnie. Moi syngalescy przyjaciele powiedzieli mi, iż muzułmanie nie wpuszczają ich do swoich meczetów, co mnie zdziwiło. Być może chodziło o to, iż muzułmanie uważali buddyzm za przejaw ateizmu?

   Postanowiłem nie wracać do bardziej okazałych ulic, lecz pokręcić się trochę pomiędzy zagrodzonym portem, a ostatnią aleją eleganckiego bazaru. Miejsca gdzie się teraz znalazłem, były to składy towarów, przy których trwał permanentny korek pojazdów i nawoływań. Architektura starych nieraz budynków była nad wyraz ciekawa, lecz prawdziwa powódź rozładowywanych ciężarówek uniemożliwiała praktycznie zdjęcia. Wróciłem zatem na bardziej reprezentatywną aleję, gdzie zaczął panować nie mniejszy chaos. Po chwili natknąłem się na holenderską rezydencję kolonialną z roku 1780. Posiadała ona charakterystyczną fasadę poprzedzoną kolumnami wspierającymi spadzisty dach bez żadnych gzymsów. Ten sam rodzaj architektury spotkałem w dużej ilości w Galle, choć tam tego typu budynki były znacznie mniejsze. Miałem zatem dowód, iż ów niezwykły, minimalistyczny pomysł na przyozdobienie bogatej siedziby miał starą metrykę, nie należał zaś do odważnych modernistycznych zabaw z klasycyzującą tradycją. W pałacyku mieściło się obecnie Muzeum Czasów Holenderskich, które postanowiłem odwiedzić innego dnia. Przemieszczając się stosunkowo elegancką aleją, na której mieściła się rezydencja, natknąłem się na prawdziwe powodzie jakichś substancji, ni to proszków, ni to pękniętych zbiorników wozów dostawczych z rybami. Wszyscy ludzie z niechęcią starali się uniknąć brudnej cieczy uciekając na nader wąskie chodniki, lecz w pewnym momencie przestało to być możliwe. Zaczęliśmy wpadać do wnętrza pobliskich sklepów, gdzie czekali już żądni utargu sprzedawcy. A że oferowali jakieś śruby i śrubokręty, uciekłem w te pędy wraz z większością przechodniów. Jedynie młode Lankijki jakby nic szły przed siebie, nie przejmując się wychwalającymi worki z gwoździami sprzedawcami.

 Gdy wróciłem do domu, a uczyniłem to ambitnie wędrując jakieś kilka kilometrów przez Fort do przystanku autobusowego nad oceanem, zagłębiłem się w tamilskim atlasie Sri Lanki. Dowiedziałem się z niego, iż z miejscowości Mannomar na cyplu na Zachodnim Wybrzeżu można było kiedyś przejechać pociągiem do Indii. Pociągi wjeżdżały na prom, który miał do przepłynięcia góra 20 – 30 km . Średnia roczna temperatura wyspy oscyluje na większości obszarów pomiędzy 25 a 28 stopniami Celsjusza. 35 stopni to już wielki upał, z kolei 17 stopni zostało uznane za rekordowy od 60 lat mróz. Cieplejsze jest północne wybrzeże wyspy, zimniej jest oczywiście w górach, ich partie położone powyżej 2000 m. n.p.m. mają temperaturę pomiędzy 15 a 18 stopniami Celsjusza.  Podczas rekordowych chłodów było tam jedynie 8 stopni. Wilgotność jest wysoka, ale nie aż tak jak myślałem. Rekordowe są w tym względzie zachodnie stoki wysokich gór (5000 – 6000), w Colombo jest pomiędzy 2000 a 2500, z kolei inne miejsca położone w górach są wręcz suche. Sri Lanka zaludniona jest nierównomiernie. Rekordowe jest w tym względzie zachodnie wybrzeże, gdzie na km² przypada od 400 mieszkańców do powyżej 1600 w samym regionie Colombo i pomiędzy 800 a 1600 w rejonach położonych na północ, takich jak Negombo i okolice. Z kolei wschodnie wybrzeże i spore obszary idące od niego w głąb lądu  mają około 100 mieszkańców na km². Najbardziej bezludny jest obszar poprzedzający północny półwysep wyspy z Jaffną, gdyż tam mieszka poniżej 50 osób na km². Jest to wynik wojny domowej. Ludzie z tamtych regionów byli zabijani zarówno przez armię rządową, jak i przez oddziały Tamilskich Tygrysów. Słabo zaludniona jest także wschodnia część gór, zajmująca południowo wschodnią część Sri Lanki. Większość upraw i hodowli skupia się w okolicach zachodniego wybrzeża, jeśli nie liczyć położonych w górach plantacji herbaty. Przeważająca część elektrowni wodnych i węglowych usytuowana jest w zachodniej części gór, oraz koło Colombo. Większość energii idzie do stolicy, Jaffny, Galle, oraz innych miast zachodniego wybrzeża. Wielka część kraju wykazuje minimalne zużycie prądu. Wszyscy moi przyjaciele Lankijczycy marzą o dalekich podróżach i prawie nikt z nich jeszcze nigdzie nie był. Wielu zasłużonych wykładowców Uniwersytetu Kelaniya nie odbyło nigdy nawet wyprawy do Indii. Ten kraj jest w najbliższym sąsiedztwie Sri Lanki, a później długo, długo nic, jeśli nie liczyć Malediwów, z których młodzi ludzie często studiują na Sri Lance. Malediwy odległe są o tylko 700 km od mitycznej wyspy Rawany. Dalej jest Indonezja, odległa o jakieś 1200 km, Myanmar i Tajlandia o 1400 km, Bangladesz o 1500 km, popularne dla chcących zarobić Lankijczyków Emiraty Arabskie znajdujące się w odległości 3000 km i równie popularna Arabia Saudyjska oddalona o 3500 km . Wiele osób szukających pracy ląduje też w oddalonej o 2000 km Malezji i w odległym o 2300 km Singapurze. Do Australii, kolejnego atrakcyjnego kraju emigracji jest aż 6000 km . Zważywszy na to, że tanie połączenia okrętowe z Lanki praktycznie nie istnieją, przeważnie są tylko promy – kurorty wielkich zachodnich armatorów, wszędzie trzeba latać samolotem. Jeśli pominie się Indie, Sri Lanka jest ogromnie wyizolowana. W zupełnie innej sytuacji są na przykład wyspy Malezji, czy Indonezji. Dlatego wiele moich rozmów z Lankijskimi przyjaciółmi polega na słuchaniu ich marzeń o dalekich wyprawach. Najpiękniej marzy chyba Sulochana, która mimo zagrania głównych ról w kilku bardzo popularnych filmach nie może nawet marzyć o wyjeździe. Tushita, który osobiście otrzymał nagrodę w Dubaju, oraz Kowshalya, która uczestniczyła w festiwalach w Indiach i w Nepalu, uchodzą za wielkich szczęściarzy. Dołączy do tego grona Takshila, która uczy się wraz z Kają hindi w Agrze. Póki co jednak narzeczona Nalina bywa często smutna, gdyż nie widziała się z nim już ponad pół roku, a surowy, półpustynny klimat Agry wyraźnie jej nie służy. Mimo to stara się w każdej wolnej chwili poznawać Indie, a jako buddystka odwiedza zwłaszcza miejsca szczególnie ważne z tego punktu widzenia, czyli na przykład Sarnath w Varanasi, gdzie odbyło się pierwsze nauczanie Buddy i himalajskie włości Dalajlamy przebywającego na wygnaniu w Indiach. W Daramsali dzielna Lankijka po raz pierwszy w życiu została otoczona przez płatki padającego śniegu. Była tak podekscytowana, iż całkiem zapomniała, iż dla niej 17 stopni Celsjusza to już przecież mróz…

 

(ciąg dalszy nastąpi)

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

czternaście + jedenaście =