Zanim przejdę do melancholii muzycznej (albo jej braku) muszę wspomnieć, że sam mam niebagatelny powód do tego stanu ducha. Otóż obowiązki związane ze stowarzyszeniem odciągnęły mnie od kilku ważnych koncertów odbywających się we wrocławskim Narodowym Forum Muzyki. Tydzień, w którym przypadł koncert Kwartetu Lutosławskiego był także tygodniem, gdy miałbym okazję posłuchać sztuki Gidona Kremera, wielkiego skrzypka, który jest nie tylko wrażliwym wirtuozem, ale także odkrywcą i eksploratorem światów muzyki nowej. Na szczęście to NFM i te koncerty, od których nie oderwały mnie inne obowiązki, były niezwykle udane. Wrocławska instytucja gości w tym roku chyba rekordową ilość sławnych artystów ze wszystkich stron świata (bo był przecież też Tan Dun związany z Chinami) a do tego jeszcze rodzime zespoły z powodzeniem rywalizują o uwagę z największymi gwiazdami.
I taki właśnie rodzimy koncert miał miejsce w czwartek (15.12.22). Kwartet Lutosławskiego zagrał dwa kwartety – I Kwartet smyczkowy C-dur op. 37 Karola Szymanowskiego i XIII Kwartet smyczkowy a-moll D 804 „Rosamunde” Franza Schuberta. Były to zatem dzieła unoszące się na dwóch brzegach oceanu romantyzmu – jedno u jego zarania, drugie u jego zmierzchu, który to zmierzch bardziej przypomina zachody słońca na Islandii, to znaczy – słońce wisi nad horyzontem, niebo robi się różowawe i taki już nieruchomy obraz zostaje w naszych oczach. Trzeba być naprawdę bardzo wytrwałym, aby uchwycić krótki skrawek i tak rozjaśnionej nocy (tak po Schönbergowsku, rzecz jasna).
Lutosławski Kwartet zaczął wykonywanie dzieła Szymanowskiego niemal onirycznie. Przez moment miałem wrażenie, że znalazłem się w zupełnie innym świecie i innym czasie. Był to kraj młodego modernizmu. Szymanowski uciekał wprawdzie przed bolszewikami ze swojego cudownego domu, Tymoszówki, lecz wchodził w nowe czasy, gdzie miał się walnie przyczynić do tworzenia życia muzycznego nowej Polski, nie tylko jako kompozytor, ale jako ostry polemista i kurator rodzimego życia muzycznego. Dlatego też jego kwartet jest dla mnie śmiałym atakiem na to co było, na stare. Atakiem poczynionym na spokojnie, z ogromną swobodą ducha i wyobraźni. Dlatego to wejście do kwartetu przez krainę snów i wizji było jak najbardziej trafione, by zwieńczyć się rozbudowanym finałem złożonym z politonalnej fugi co w interesujący sposób zauważył Marcin Markowicz, drugi skrzypek zespołu, jego założyciel i znakomity kompozytor.
Nie mogłem się natomiast zgodzić co do uwag o wyjątkowej melancholijności XIII Kwartetu smyczkowego a-moll D 804 „Rosamunde”. To raczej całkiem pogodne jak na Schuberta dzieło, oddające zadowolenie z faktu, że dzieło mogło zostać zadedykowane wielkiemu skrzypkowi Beethovena Ignazowi Schuppanzighowi. Mamy tu zatem barwną, muzyczną opowieść i Kwartet Lutosławskiego czarował nas tą historią w znakomitym stylu, barwnie, ekspresyjnie i plastycznie. Co ciekawe, nie jest to utwór, w którym nawiązania do Mistrza z Bonn są ewidentne. Wiele innych dzieł Schuberta jest znacznie bardziej w stylu Beethovenowskich. Kwartet to sztuka dialogu, zarówno dla wykonawców, jak i dla twórców tej formy. Wydaje mi się, że Schubert chciał w ten sposób podjąć dialog z twórcą Sonaty Księżycowej. Niestety, do rzeczywistego dialogu nigdy nie doszło i to rzeczywiście napełniać może melancholią. Zaś dzieło Schuberta to przede wszystkim śmiała podróż wyobraźni, udana próba opisania wielobarwnego świata. Kwartet Lutosławskiego oddał te nastroje znakomicie i z tym większą radością wezmę się, gdy czas pozwoli, za recenzję jednej z ich znakomitych płyt – „Noumen”. Słucham jej tak często i z tak dużą przyjemnością, że paradoksalnie nie wiem, co napisać. I tak jest z nami, we Wrocławiu. Zafascynowani kolejnymi gośćmi – a to Kremerem, a to Suzukim, a to Tan Dunem, zapominamy niekiedy o własnych muzycznych zasobach.
Tu warto dodać, że koncert zakończył się wyjątkowo poruszającym bisem. Kwartet Lutosławskiego zagrał bowiem melodię czołówkową z serialu Davida Lyncha „Tween Peaks”. Zwykle nie lubię mieszania takich geniuszów jak Schubert czy Szymanowski z muzyką lżejszą gatunkowo, sęk jednak w tym, że w udanej aranżacji na kwartet sławny serialowy temat zabrzmiał wręcz fascynująco i bardzo głęboko. Było też w nim wiele smutku, bowiem Angelo Badalmenti, twórca muzyki do „Tween Peaks” i współpracownik Lyncha przy wielu innych przedsięwzięciach, zmarł 11 grudnia tego roku. Świat sztuki poniósł przez to wielką stratę, bowiem wyobraźnia Lyncha naprawdę zmieniła świat kina, zaś reżyser mocno podkreślał rolę muzyki w swoich serialach i filmach. Z drugiej jednak strony ciężko sobie wyobrazić piękniejsze pożegnanie z muzykiem niż to napisane przez muzyków.