Każda cywilizacja ma swoją ciemniejszą stronę. Jednym z największych okrucieństw cywilizacji indyjskiej jest system kastowy, oraz wyznaczenie pariasów – ludzi wykluczonych z kast. Po odzyskaniu przez Indie niepodległości, oficjalnie zniesiono ten okrutny zwyczaj napiętnowania, ale w codziennym życiu zwyczaj często nadal pozostaje. Nadal zdarzają się lincze na pariasach, którzy ośmielili się spojrzeć na studnię, z której piją „prawdziwi ludzie”. Dawniej nie były one linczami, ale starannie egzekwowanym prawem. Parias, choć ukształtowany przez hinduizm, nie ma prawa do żadnej religii. Gdyby przypadkiem usłyszał święte mantry mamrotane przez bramina, powinno się go natychmiast złapać i nalać mu stopionego ołowiu do uszu, jak głosiły dawne kodeksy prawne.
Niezwykłe dla nas, Polaków, jest to, że Stanisław Moniuszko w swej ostatniej operze „Paria” poruszył ten właśnie temat. W romantyzmie (a lata sześćdziesiąte XIX wieku to moim zdaniem szczyt muzycznego romantyzmu, który to żywioł wygasł już w wielu innych sztukach) modne się stały tematy egzotyczne. Tak jakby muzyka po długim namyśle i półwieczu niemal poszła w końcu w ślady wielkiego twórcy orientalnych wizji Delacroix. Czy Moniuszko albo Berlioz z Poławiaczami pereł byli szczerzy, czy tylko szukali nośnej koniunktury, zajmując się pożądanym przez modę światem dalekim, innym i na poły baśniowym? Paria przemawia na rzecz swojego twórcy. Mądrze przedstawia problem wielkiej niesprawiedliwości i choć imiona bohaterów, oraz inne realia świadczą o niewielkiej znajomości Indii, to jednak oś tragedii jest autentyczna i wstrząsająca. Kreuje ją muzyka, którą melomani odrzucili podczas warszawskiej prapremiery w 1869 roku, a która urzeka niezwykle subtelną melodyką, kojarzącą się nieco z ulotnymi, metafizycznymi chmurami dźwięków z Verdiowskiej Aidy, też swoją drogą egzotycznej i do tego przerzuconej w daleką przeszłość. Moniuszce jednak zarzucono zbytnie zbliżenie się do bożyszcza Teutonów – Wagnera, co rzeczywiście w jakimś sensie jest prawdą, choć ciężko mówić w przypadku Parii o czymś więcej niż mądra i twórcza inspiracja w niektórych bardziej psychologicznych momentach. Warszawscy miłośnicy muzyki z XIX wieku nie dopatrzyli się też w Parii żywiołu polskiego, tak słodkiego dla zniewolonych serc w Strasznym dworze. Wydaje mi się jednak, że nieliczne sceny pogodne i szczęśliwe w Parii mają wyraźne nawiązania do polskiej melodyki, zaś te egzotyczne nie świadczą wprawdzie o znajomości muzyki indyjskiej (kto ją wówczas znał?), ale przykuwają uwagę niezwykłym oderwaniem od muzycznej codzienności, podobnie jak choćby scena w grobowcu w wielkiej Aidzie Verdiego. Czy porównanie Parii z Aidą nie jest swego rodzaju bluźnierstwem? Nie – muzyka Parii zaskakuje swoją artystyczną pełnią. To bardzo dobra opera i powinna być znana nie tylko w Polsce.
We wrocławskim NFM mieliśmy okazję usłyszeć Parię w interpretacji jednego z najbardziej zasłużonych jej przywraczaczy i znanego na świecie polskiego dyrygenta Gabriela Chmury. Jeśli wierzyć rankingowi jaki tworzy nam na zawołanie wyszukiwarka Google’a, obecnie najbardziej cenione są nagrania Chmury z muzyką Mieczysława Weinberga, też odkrywaną po latach zapomnienia. Do Wrocławia Maestro przyjechał z Orkiestrą i Chórem Teatru Wielkiego im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu, którego jest szefem artystycznym po pełnieniu tej funkcji w katowickim NOSPR. Gabriel Chmura jest także Izraelczykiem i z tej swojej ojczyzny wyniósł znakomitą edukację muzyczną. W tych czasach silnie już oddziaływał na izraelski świat muzyczny wielki Zubin Mehta i nie wiem, czy to klimat Ziemi Obiecanej, czy jakieś inne inspiracje sprawiły, że jest coś podobnego w języku dyrygenckim Chmury i Mehty – jakaś niezwykła melodyjność, płynność, pełna ciepła pokora wobec przedstawianej muzyki nadająca jej, może nawet paradoksalnie, niezwykłą energię i wyrazistość. Poznaniacy pod batutą Chmury zaskoczyli mnie bardzo pozytywnie. To było rasowe, orkiestrowe granie, o wyraźnie zaznaczonych konturach, a jednocześnie naturalne jak oddech, pełne wewnętrznej siły. Podobnie jak niedawno Szczecińscy Filharmonicy w Karłowiczu, tak i Operowcy z tego dawnego stołecznego grodu Wielkopolski dowiedli swoich wielkich kompetencji, jeśli chodzi o muzykę patrona orkiestry.
Ale opera to przede wszystkim śpiewacy! – ktoś słusznie zakrzyknie. Nie było źle – odpowiem. W roli głównej, Idamora – nieszczęsnego pariasa i naczelnika kasty nie wiedzących o tym (do czasu) wojowników, czyli zapewne kszatrijów, wystąpił Dominik Sutowicz. Śpiewał pełnym, ekspresyjnym tenorem, zapewniając głównej postaci opery odpowiednią siłę i stabilność, w szczęściu i nieszczęściu. Ogromne wrażenie zrobił na mnie Mikołaj Zalasiński w roli Dżaresa, ojca Idamora, którego pojawienie się ściąga mimowolnie okrutny los na niedoszłego naczelnika kszatrijów. Zalasiński imponował pełnią barytonowego głosu, doskonałą dykcją i ogromną, ale cały czas stylową i elegancką ekspresją w oddawaniu wielości uczuć, które Moniuszko przypisał tej na poły szalonej postaci. Mniejszym wolumenem dysponował Szymon Kobyliński, oddający swym basem groźnego Akebara, przywódcę braminów i ojca Neali, narzeczonej Idamora. Szkoda, bo to ciekawa, choć stosunkowo krótka rola. Akebar nie był przez to tak naprawdę obecny w bardzo efektownie skomponowanych przez Moniuszkę ansamblach. Monika Mych-Nowicka w roli Neali, córki Akebara i narzeczonej Idamora, rozczarowała mnie trochę zbytnim dystansem do roli. Miałem wrażenie, że wręcz nie chce wejść w ten świat. A szkoda, bo Dominik Sutowicz stworzył naprawdę dobrą kreację. Swoją drogą jako miłośnik Indii nie mogę nie wspomnieć o tym, że konia z rzędem temu, kto znajdzie w tym kraju osoby noszące imiona Idamor czy Neala (Nila – to, to możliwe, ale nie Neala). Najniezwyklejsze jest jednak przypisanie muzułmańskiego imienia Akebar szefowi braminów walczącemu o swoją pozycję z kszatrijami. Chyba, że jak przez mgłę doszły do europejskich autorów (libretto Parii opiera się na tragedii Casimira Delavigne’a) echa tego, że jacyś indyjscy muzułmanie zwali prominentnego w ich miejscu bramina „Akbarem”, czyli „największym”. Może nawet tak mówili do każdego możnego, podobnie jak czasem w Polsce starsi klienci mówią osobie prominentnej w sklepie „pani kierowniczko”. Ale dziwaczne imiona to nie takie ważne. Opera Paria jest naprawdę niezła, zaś przedstawiona w nam poznańska interpretacja była naprawdę dobra, zwłaszcza dzięki doskonałej batucie Maestro Chmury, jak i rolom pariasów. Dodam jeszcze, że Chór Teatru Wielkiego w Poznaniu brzmiał cudownie jeśli chodzi o śpiewy sióstr Neali, natomiast trochę słabiej w tutti, gdzie brakowało mu należnej mocy.
Jako miłośnikowi Indii marzyłoby mi się rozpowszechnienie Parii Moniuszki w Indiach. Hindusi (Indusi po nowemu) borykają się wciąż z niesprawiedliwościami kastowymi, na pewno spodobałoby się im, że w dalekiej Polsce powstał na ich temat tak piękny i wrażliwy społecznie utwór. Paria to zatem zadanie dla Ministrów Kultury w Polsce – w razie sukcesu efekty będą olśniewające. Indie, choć biedne, są przecież jednym z głównych graczy na światowej arenie. Wielkie oddziaływanie jeśli chodzi o kulturę ma tam na przykład ambasada Węgier. Gdy mieszkałem rok w Indiach dziesięć lat temu, wiele osób kultury w Nowym Delhi mile kojarzyło polskiego ambasadora. Całkiem zatem możliwe, że Paria Moniuszki przyczyni się kiedyś do pogłębienia istotnych dla naszej przyszłości relacji polsko – indyjskich.
poznaniacy są specjalistami od Verdiego i Moniuszki co mnie zupełnie nie urządza bo to kompozytorzy nadęci chaotyczni i nudni. Szkoda właśnie że Moniuszko się bardziej nie zapatrzył w genialnego Wagnera u którego jak u Haendla czy Haydna przemyślany jest każdy takt. Z nie-Niemców tylko Rossini rozumiał o co chodzi. Czasem także Bellini.
nie każda kultura jest tak okrutna jak indyjska. Większość kultur i narodów popełnia pojedyncze szaleństwa mające konkretne daty. Jak holodomor holocaust albo rewolucja kulturalna Mao. To codzienne akceptowane skrajne okrucieństwo w Indiach powoduje że ludzie nie lubią tej kultury. Większość znanych mi osób tak ma a i ja sam na pewno nie darzę Indii miłością chociaż interesujace