PiS zgłosił projekt ustawy, poparty także przez większość posłów opozycji, przewidujący dla żony prezydenta (nazywanej kurtuazyjnie „pierwszą damą”) wynagrodzenie w wysokości 18 tys. złotych miesięcznie. Projekt został wstrzymany, ale sprawa z pewnością wróci.
Czy stanowisko „pierwszej damy”, opłacane z budżetu państwa, jest potrzebne? Otóż nie jest potrzebne. Nie jest potrzebna etatowa celebrytka, wykonującą zbędną „pracę”.
Osoba zapracowana?
Postulat opłacania żony prezydenta pojawia się nie tylko w Polsce. Mówi się, że udział w wizytach głowy państwa i przyjęciach dyplomatycznych pochłania dużo czasu. Ponadto pierwsze damy obejmują honorowy patronat nad różnymi mniej lub bardziej ważnymi imprezami kulturalnymi i innymi, odwiedzają przedszkola i szkoły, są zapraszane na liczne uroczystości, często towarzyszą prezydentowi w jego podróżach po kraju. Prowadzą też zwykle działalność charytatywną, ale polega to głównie na brylowaniu, składaniu wizyt, przewodniczeniu i patronowaniu, a nie na robieniu czegoś pożytecznego.
Te wszystkie pozorne, reprezentacyjne zajęcia z pewnością mogłyby wypełniać im czas z nadmiarem. Pierwsza dama, wzięta na państwowy etat, byłaby motywowana, by wymyślać kolejne wizyty, przysparzając niepotrzebnej pracy nie tylko sobie, ale przede wszystkim innym.
Czy ta aktywność pierwszych dam jest obowiązkowa?
Otóż nie jest! Pisze się na przykład, że protokół dyplomatyczny wymaga, by żona uczestniczyła w oficjalnych zagranicznych wizytach głowy państwa, w przyjęciach dyplomatycznych itp. Nie! Zwyczajowo i kurtuazyjnie prezydenta zaprasza się wraz z żoną, ale obowiązku takiego nie ma. Można uzgodnić, że prezydent odbędzie wizytę czy przyjęcie bez żony. Tylko czasami udział pierwszej damy jest rzeczywiście wskazany. Są to jednak przypadki na tyle rzadkie, że nie uzasadniają brania prezydenckiej żony na państwowy etat. Ponadto to nie pierwsza dama przygotowuje wizyty prezydenckie, przyjęcia dyplomatyczne itp.
Niektórzy dyskutanci mówią, że program pobytu pierwszej damy towarzyszącej prezydentowi jest zwykle bardzo napięty. Ma to być argument na rzecz wypłacania pierwszej damie pensji. Jest to argument wręcz zabawny. Najpierw się ten program na siłę rozdyma, wymyśla niepotrzebne wizyty pierwszej damy w przedszkolach itp., a później mówi się, że za tak czasochłonną „pracę” trzeba pierwszej damie przyznać wynagrodzenie.
A może by tak zrobić inaczej? Może ograniczyć ilość wizyt?
Mniej celebry!
Jest też szerszy problem. W dyplomacji i polityce mamy za dużo celebry i rytuałów. Nie mówię, że trzeba zlikwidować wszelkie przyjęcia dyplomatyczne i uroczyste wizyty – ale warto tę dziedzinę odchudzać, a nie paść. Dyplomacja zna coś takiego, jak wizyty robocze głów państwa i szefów rządów. Wtedy celebry jest mniej, mniej czasu traci się na niepotrzebne uroczystości.
Protokół dyplomatyczny jest w wielu punktach skostniały i nieżyciowy, coraz bardziej rażący zbędnym ceremoniałem i wręcz karykaturalną pompą, (np. przemarsze prezydentów przez szeregiem wyprężonych żołnierzy, albo ceremonialne przyjęcia dyplomatyczne). Coraz bardziej budzi to śmiech, nie dodaje politykom autorytetu. Nawet Watykan po troszeczku ogranicza tradycyjny ceremoniał. Może to robić także świeckie państwo. Protokół dyplomatyczny nie jest świętością, niemożliwą do ruszenia.
Celebrytka
Media maja skłonność do opisywania pierwszych dam, stają się one celebrytkami (słownikowo celebryta/celebrytka to znana osoba – np. aktor, muzyk, dziennikarz, polityk – której życie prywatne jest obiektem zainteresowania mediów, zwłaszcza plotkarskich). Szczególnie prasa kobieca chętnie pisze o żonach prezydentów, podobnie jak o małżeństwach innych znanych osób.
Nie ulega wątpliwości, że funkcja pierwszej damy jest coraz bardziej rozdmuchiwana i nadmuchiwana medialnie.
A może należałoby ten trend odwrócić? Zamiast nadmuchiwać balon z napisem „Pierwsza Dama”, może lepiej spuścić powietrze? Zamiast postulować wynagradzanie pierwszej damy i powoływać dla niej urząd i biuro – lepiej ograniczać jej działalność, w istocie niepotrzebną, sztucznie rozdmuchiwaną.
Kim powinna być pierwsza dama?
Jak mówi znawca protokołu dyplomatycznego, obecnie żony prezydentów często nie rezygnują z pracy zawodowej: "wiele żon prezydentów, po prostu, nie rezygnuje podczas prezydentury męża ze swojej pracy. Są to panie, które nie chcą przerywać swej pracy i rezygnować ze zdobytej już pozycji zawodowej. Najczęściej jest to kariera naukowa, czyli wykłady i badania lub działalność biznesowa. Tak się dzieje w wielu krajach Europy, małżonki prezydentów lub ich towarzyszki życia nie przerywają swojej aktywności zawodowej, natomiast w sytuacjach etykietalnych towarzyszą mężom, podczas oficjalnych wizyt zagranicznych i podczas podejmowania gości. (…) Wmawia się społeczeństwu, że pierwsza dama musi… . Nie, nie musi. To zajęcie honorowe" (dr Janusz Ścibor).
Najlepiej jeżeli żona prezydenta kontynuuje swoją wcześniejszą pracę zawodową, społeczną czy polityczną i do minimum ogranicza aktywność jako „pierwsza dama”. Nie powinna być motywowana do zmiany faktem, że oto istnieje urząd pierwszej damy i można objąć dobrze wynagradzane stanowisko. Naród wytrzyma, jeżeli prezydentowa nie będzie odwiedzać przedszkoli, zasiadać w licznych komitetach, otwierać licznych imprez. To działalność niepotrzebna, zawracanie głowy sobie i innym.
Jeżeli prezydentowa wcześniej prowadziła działalność społeczną czy polityczną (np. była radną, posłanką, publicystką, działaczką charytatywną), powinna oczywiście tę działalność kontynuować.
Niektóre zajęcia zawodowe dają się łatwo łączyć ze skromnie zaplanowaną aktywnością pierwszej damy. Inne trudniej. Czasami jest też inny problem. Jeżeli małżeństwo mieszkało poza stolicą, kontynuowanie przez żonę pracy w dotychczasowym miejscu powoduje konieczność dojeżdżania, co generuje koszty, kłopoty i dyskomfort. Para prezydencka musi przemyśleć swoją sytuację.
Pierwsza dama musi mieć pomysł na siebie, by nie obciążać budżetu państwa. Śmieszne jest wymyślanie dla żony prezydenta niepotrzebnego etatowego zajęcia przy boku prezydenta. Wybieramy prezydenta, a nie jego żonę.
Podam przykład idealnego rozwiązania. Jeżeli pierwsza dama jest nauczycielką języka obcego, może zajmować się tłumaczeniem tekstów i w ten sposób zarobić na swoje utrzymanie i opłacać składki ZUS. Kontynuowanie pracy w szkole, szczególnie w innym mieście, może być kłopotliwe. Natomiast pracę tłumacza tekstów pierwsza dama może wykonywać w pałacu prezydenckim, w Sejmie czy też w jednym z ministerstw. Pracę tę można bardzo łatwo łączyć z sensownie pomyślaną rolą małżonki prezydenta.
W Polsce międzywojennej
W Polsce, odrodzonej po rozbiorach, nie było funkcji pierwszej damy, ani wynagrodzenia dla żony prezydenta. Powszechnie używano wówczas zwrotu grzecznościowego „pani prezydentowa”.
Bywało, że żony ówczesnych prezydentów były wybitnymi działaczkami niepodległościowymi i konspiratorkami, a w niepodległej Polsce angażowały się w działalność społeczną, charytatywną i feministyczną. Była to kontynuacja ich wcześniejszej aktywności społecznej i politycznej, a nie wypełnianie wydumanej roli „pierwszej damy”.
W świecie
Nazwa „pierwsza dama” jest dosłownym tłumaczeniem angielskiego first lady. W USA pojawiła się w połowie XIX w., zyskując tam stopniowo na popularności. W drugiej połowie XX w. zaczęła upowszechniać się na całym świecie. W Polsce weszła do języka medialnego pod koniec XX w. po transformacji ustrojowej.
W Europie i USA pierwsze damy nie otrzymują wynagrodzenia, chociaż takie postulaty pojawiają się. Wysokie pensje przysługują im natomiast w niektórych krajach Afryki i Azji. Uważa się, że nie jest to wyrazem uznania dla ich pracy, ale jedną z praktyk korupcyjnych.
Dodam jeszcze, że w przypadku, gdy prezydentem/prezydentką byłaby kobieta, jej mąż byłby nazywany pierwszym dżentelmenem (first gentleman). Zaś w przypadku małżeństw czy związków homoseksualnych, nazwy byłyby odpowiednio ustalane.
Podsumujmy
Żona prezydenta powinna zajmować się tym, czym zajmowała się wcześniej. Nie jest w Polsce potrzebna etatowa celebrytka, wykonująca zbędną „pracę” pierwszej damy. Wystarczy Doda, która – podkreślmy – utrzymuje się własnym sumptem i nie pretenduje do wynagrodzenia z budżetu państwa. – Alvert Jann
………………………………………………………………
Alvert Jann: Blog „Ćwiczenia z ateizmu” – http://polskiateista.pl/aktualnosci/blogi-2/cwiczenia-z-ateizmu/
Nauka nie wyjaśnia wszystkiego, religia nic nie wyjaśnia.
Na blogu znajduje się ponad 70 artykułów, m.in.:
„Teoria Boga krótko wyłożona” – http://racjonalista.tv/teoria-boga-krotko-wylozona/
„Pismo Święte bez taryfy ulgowej” – http://racjonalista.tv/pismo-swiete-bez-taryfy-ulgowej/
„Teologia nie jest nauką!” – http://racjonalista.tv/teologia-nie-jest-nauka/
………………………………………………………………..
Pytanie jest źle postawione. Powinno brzmieć: Komu jest potrzebna „pierwsza dama”?
Otórz jest ona potrzebna – tak jak i inni celebryci – aparatowi reklamy/manipulacji, w tym wypadku – politycznej. Ironia tkwi w tym, że za urabianie tzw. „opinii publicznej” ma płacić sama publika.
Pytanie jest dobrze postawione: "Czy stanowisko pierwszej damy, opłacane z budżetu państwa, jest potrzebne?" Wygląda na to, że nie rozumiesz konwencji właściwych publicystyce i nie czytasz ze zrozumieniem! Ponadto sądzę, że wysokie wynagrodzenie jest przede wszystkim potrzebne (w znaczeniu przynoszące korzyść) samym "pierwszym damom", a chyba także ich mężom i rodzinom. Daje tu o sobie znać skłonność do nepotyzmu.
Za samo bycie nie powinno się płacić, niech wykonuje część pracy która i tak musi być wykonywana wokół prezydenta, i za te funkcje niech dostaje wynagrodzenie. Jesli chce to robić. Bez tworzenia sztucznych i niepotrzebnych ceremonii.
Z drugiej strony, PiS kradnie setki miliardów, tak że koszt “królowej” to grosze, niech się odzywa, daje wykłady, robi coś pożytecznego.
Zadziwiająca jest ta powszechna zgoda na odejście od normalnych zasad republiki, które oparte na merytokratycznej konstytucji dość prezycyjnie definiują obowiązki swoich urzędników. W przypadku pani z którą prywatnie sypia pan prezydent nie istnieje żadna reguła mówiąca co nalezy do obowiązków pani z którą sypia prezydent. Zamiast tego panuje przekonanie, że ma ona jakieś ponadnormatywne "obowiązki etykiety". Nawet Kwaśniewski (podobno to lewica?) też widziałby jakąś formą "wynagradzania" kobiety z którą dzieli łoże.
Największym komizmem tej sytuacji jest brak perspektywy rzeczywistej mega-uprzywilejowanej pozycji takiej żony. Władza, której jest niewąpliwą częścią (nawet jeśli bez konstytucyjnych umocowań) jest z DEFINICJI znacznie więcej warta niż głupia składka na ZUS. Takie stawianie sprawy, to wręcz kosmiczna karykatura możliwości finansowania swojej przyszłości finansowej. Ta pani ma tysiące możliwości niedostepnych dla normalnych ludzi, których małżónkowie realizują się w pracy. Naprawdę trzeba jej to podpowiadać?