W słoneczną i ciepłą sobotę (30.03.19) Wrocław przyjął w końcu wiosnę do swej wiadomości. Ulice i place zaroiły się od ludzi. Duże drzewa nie uwolniły jeszcze liści, lecz te mniejsze okazały większą śmiałość. Chmary wróbli uciekały spod kół rowerzystów, którzy wydobyli swoje bicykle z oków zimy. Wiosenne budzenie się natury okazało się w Narodowym Forum Muzyki kolejną okazją do koncertu monograficznego muzyki Beethovena. Oczywiście słusznie, bo trudno o bardziej wiosenną muzykę.
Obchodząc gotycki kościół św. Doroty w drodze do Forum myślałem sobie o pierwszych latach Beethovena w Wiedniu. To tam odebrał on ostatnie lekcje u Haydna i Salieriego, aby wkrótce oprócz tworzenia genialnej muzyki zacząć zmieniać nią świat. Niewielu jest takich artystów w światowych dziejach sztuki, nie tylko muzycznej, którzy tak jak Beethoven odmienili niemal wszystko i nadali swój rytm na najbliższe dwa, a może nawet trzy wieki. Nadal żyjemy w cieniu muzyki Beethovena, żyją w nim również Chińczycy czy Japończycy na przykład, przyjmując często nasz muzyczny alfabet. Jednak w pierwszych latach XIX wieku Beethoven gotował się do swojego muzycznego skoku w przyszłość, w części jego dzieł słychać jeszcze dziedzictwo Haydna. Muzykę Salieriego nie dość jeszcze poznałem, choć na szczęście wydaje się jej całkiem sporo obecnie. Ciekaw jestem, czy również ten mityczny przeciwnik Mozarta (bardziej mityczny niż prawdziwy) odcisnął swój ślad na wiośnie Beethovena.
Joseph Swensen / fot. Łukasz Rajchert
Haydnowska w swoim stylu i języku jest z pewnością I Symfonia C-dur op. 21. Joseph Swensen i jego Orkiestra Leopoldinum ukazali tę haydnowskość bardzo ciekawie, pokazując w niej bardzo czytelnie zasady czynienia niespodzianek i rozpogodzania, jakie stosował Haydn. Lecz w Jedynce słychać już architektoniczny rozmach Beethovena. Dźwigary i kolumny jego muzyki grzęzną tu jeszcze w fakturalnym malarstwie i nadmiarze cieniowania, lecz muzyka rwie do przodu, odsłania przez na wpół uchylone okna nieziemskie przestrzenie. To powstawanie, budzenie się Beethovena do dojrzałości oddał Swensen w znakomity sposób, pokazując swoje głębokie zrozumienie muzyki Beethovena. Kameraliści z Leopoldinum bez trudu wypełnili Salę Główną mocnym, plastycznym dźwiękiem. Sekcja dęta też była niczego sobie.
Koncert złożony był symetrycznie. Każdą jego część poprzedzała Romance, pierwszą Romance G-dur na skrzypce i orkiestrę op. 40, drugą Romance F-dur na skrzypce i orkiestrę op. 50. Mimo wyższych opusów Romance powstały najpewniej w czasach tworzenia przez Beethovena pierwszych symfonii, ich numeracja opusowa związana jest po prostu z późniejszą datą wydania. Beethoven stworzył moim zdaniem najpiękniejszy koncert skrzypcowy w dziejach muzyki. Zawsze żałuję, że tylko jeden, bo każdy kolejny byłby kolejną rewolucją w literaturze skrzypcowej. Dlatego świetnie, że są też te Romance, dość rzadko wykonywane jak na dzieła Beethovena. Szef artystyczny Orkiestry Leopoldinum Joseph Swensen nie jest jedynie dyrygentem i kompozytorem. Jest też znakomitym skrzypkiem. Miałem go okazję już słyszeć w tej roli w NFM, to był drugi raz i ponownie byłem zachwycony. Szef Leopoldinum grał mądrze, z ogromną naturalnością płynącą z wiolinistycznej biegłości. Romance (zwłaszcza Romance G-dur) brzmiały jak pogodne, poetyckie krajobrazy, z których nagle wyłania się cały Beethovenowski dramatyzm, potęga wyobraźni, chęć ogarnięcia całego świata muzyczną myślą (jak pisywali dawniej romantycy, słusznie pisywali).
Wieńcząca koncert II Symfonia D-dur op. 36 była już w pełni Beethovenowska. Szybko opuściliśmy w niej krainę Haydna i przenieśliśmy się w krainy otwartych przestrzeni, gdzie muzyka staje się niezależnym światem, a nie jedynie freskiem przed naszymi oczami. To wciągnięcie w głąb muzyki Orkiestra Leopoldinum podkreśliła bardzo precyzyjną i dynamiczną grą. Kulminacja symfonii była wspaniała i olśniewająca, logiczna jasność narastającej wrzawy Allegro molto sprawiła, że po ucichnięciu ostatniego dźwięku nadal otaczał mnie świat Beethovena, budując dalej w mojej wyobraźni i zmieniając mnie wraz z całym światem.