W Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu listopad jest miesiącem jazzu. Odbywa się tu znany festiwal Jazztopad. Choć listopad 2017 roku brzmiał pod względem deszczowej i wietrznej pogody do wczoraj jak najbardziej dramatyczne i atonalne utwory Schönberga, to miałem okazję się przekonać, że jazzmani nie tracą ducha.
Zacznijmy od tego, że Pugs and Crows to zespół z kraju, gdzie listopad wygląda zazwyczaj jeszcze bardziej drastycznie niż w Polsce. Są oni grupą instrumentalistów z Vancouver, która jest estetycznie dość eklektyczna – na grunt na grunt tak zwanej muzyki West Coast przeszczepiają oni elementy form klasycznych, indie rocka i creative music. Na koncercie we Wrocławiu słychać też było silne inspiracje jazzem i muzyką folkową, dominujące w całości, obok bardzo ciekawych, noisowych wtrętów co jakiś czas, będących momentami na pograniczu klasycznej muzyki współczesnej.
Pugs and Crows / fot. archiwum zespołu
Koncert kolektywu składał się w dużej mierze z improwizacji wydanych już przezeń na płycie Everyone Knows Everyone. Do ostatnich swoich projektów Kanadyjczycy zapraszają sławnego gitarzystę Tony’ego Wilsona. Rzeczywiście, jego styl gry zasługuje na gościnne występy. Gra on nie tylko na strunach swojej elektrycznej gitary, ale używa też efektów szumowych, noisowych, biorąc szybkie akordy na wszystkich strunach, odpowiednio przytłumianych. Do tego dochodzą przepyszne glissanda i inne niecodzienne techniki gry. W improwizacjach, które usłyszeliśmy, dźwięki gitary Wilsona dodawał wiele smaku, balansując od dźwięków podobnych do australijskiego didgeridoo, stanowiących warczący, chtoniczny burdon, po efekty bloków brzmieniowych, jakimi posługują się twórcy klasycznej muzyki współczesnej. To wszystko było zaimplementowane do energicznych i atrakcyjnych melodycznie obrazów dźwiękowych całego zespołu, balansujących między estetyką jazzową a rockową, z dużymi ukłonami w stronę folku, nie tylko kanadyjskiego, ale również jakby nieco orientalnego w swoim charakterze.
O wyjątkowości brzmieniowej zespołu przesądzała jednak przede wszystkim znakomita skrzypaczka Meredith Bates. Grała na zwykłych skrzypcach ale elektronicznie amplifikowanych. Jej instrument jęczał jak saksofon dojrzałego Coltrane’e, szumiał i piszczał pustymi dźwiękami, których nie powstydziliby się współcześni kompozytorzy, przeradzał się w potężne bloki dźwiękowe i grał folkowe pasaże przeradzające się w klasyczne tremola kojarzące się z kolei z estetyką późnego baroku. Skrzypaczka na scenie była bardzo skromna, odwrócona do innych muzyków bardziej niż do publiczności, ale moim zdaniem to ona była estetycznym motorem tego zespołu. Naprawdę ciekawie było usłyszeć tak mistrzowsko i fantazyjnie potraktowane skrzypce.
Kolejną gwiazdą kanadyjskiego zespołu był grający na perkusji Ben Brown, który studiował u samej Evelyn Glennie, której wspaniałe nagranie Veni, veni, Emanuel Jamesa MacMillana należy do najbardziej wirtuozerskich obrazów użycia perkusji w muzyce klasycznej. Gra Bena Browna była bardzo podobna. Jego dźwięk był pełen treści, jędrny, a jednocześnie barwny i precyzyjny. Bardzo pasował do bogatego i eklektycznego świata muzycznego tego zespołu. Fantazyjne i kapryśne improwizacje najczęściej przeradzały się w taneczne opowieści oparte na ostinatowym, zapętlonym rytmie, którego synkopowany charakter najbardziej dodawał temu wszystkiemu jazzowy pierwiastek.
Jazzową siłą w tym muzycznym przedsięwzięciu była też przeważnie Catherine Toren, której gra była bardzo ciekawa – z jednej strony ascetyczna i unikająca zbyt wielu dźwięków, z drugiej bardzo sugestywna i bogata w zaskakujące interwały i zwroty akcji. Przeplatający się przez przeważnie dość masywne brzmienie Pugs and Crows dźwięk fortepianu często stał na straży płynności muzycznej narracji i wyjaśniał nagłe jej zwroty. Czyli podobnie jak w klasycznych kwartetach jazzowych.
Kompozytorem stojącym za tym, co słyszeliśmy był Cole Schmidt. Sam grał na elektrycznej gitarze, z której nagłośnieniem był pewien problem na początku koncertu. Jako muzyk pozostawał wyraźnie w cieniu grającego zupełnie w innym stylu Tony’ego Wilsona.
Ważną muzycznie postacią był za to kontrabasista Russell Sholberg, którego udział w całym przedsięwzięciu przydawał mu więcej jazzowego brzmienia. W pewnym momencie zagrał bardzo niebanalną solówkę, w której złożył ukłon oryginalności skrzypaczki Meredith Bates i owiniętego introwertycznie wokół swojej gitary Tony’ego Wilsona.
To był ciekawy koncert, podobała mi się ta podróż przez eklektyczne labirynty muzyki Pugs and Crows. Co jakiś czas muzyka mnie zaskakiwała, a to niezwykłym zwrotem akcji, a to niebanalnym brzmieniem.