Wreszcie zdarzyła się okazja, aby znaleźć się w Japonii. W przeciwieństwie do moich wypraw do Indii czy Indonezji udałem się na te pacyficzne wyspy bez wiedzy o tej starej i fascynującej kulturze. Przed wyjazdem obejrzałem ciekawy, choć nisko budżetowy dokument o wybitnym polskim etnografie, starszym bracie Józefa Piłsudskiego, Bronisławie. Badał on wymierający już niemal lud Ainów, pierwotnych mieszkańców części Japonii i Sachalinu.
Oczywiście nie mogę powiedzieć, że wysiadając na lotnisku na wysepce pod Osaką nic nie wiedziałem. Wydaje mi się, że ogólnie Polacy bardzo interesują się Japonią, dlatego tak głośne było niestandardowe zachowanie prezydenta Komorowskiego w japońskim parlamencie. Wracając z Japonii trafiłem zresztą na finalne wydarzenia japońskiego festiwalu Sakura, który odbywał się w moim pięknym Wrocławiu.
Stawiając pierwsze kroki na japońskiej ziemi i widząc po raz pierwszy Ocean Spokojny, miałem w sobie głównie bagaż wyobraźni zasiedziałego Europejczyka i trochę też pasjonata Indii. Z uwagi na to drugie potrafiłem dostrzegać wpływy Indii wyrażające się w Japonii poprzez buddyzm, choć najbardziej zaciekawiła mnie jego lokalna, japońska odmiana, a mianowicie buddyzm zen. Podobnie jak cała cywilizacja japońska, tak i buddyzm zen zawdzięcza sporo Chinom i wyrasta z chińskiej doktryny chan.
Do buddyzmu mam nieco ambiwalentny stosunek, jak na racjonalistę przystało. Dziwi mnie, że niektórzy wielcy mówcy ateizmu, tacy jak Sam Harris darzą tę religię ogromną sympatią i są z nią wręcz zaprzyjaźnieni, podczas gdy krytykują wszystkie inne wierzenia. Znając Indie wiem, jak wiele niesprawiedliwości tworzy wiara w reinkarnację, wędrówkę dusz. Usprawiedliwia ona cierpienie i niesprawiedliwości społeczne, które są po prostu karą wyniesioną z poprzednich wcieleń i grzechem jest wręcz wtedy podnosić zgiętą przez niską pozycję społeczną głowę.
Buddyzm wprawdzie zareagował na hinduistyczne podejście do reinkarnacji humanitarnie i przygarnął odrzuconych, przez co stał się w pewnym momencie wielkim zagrożeniem dla dalszego istnienia hinduizmu. Jednak mało który znany mi myśliciel buddyjski w pełni odrzuca reinkarnację, przekonanie o kole wcieleń z którego trzeba się wyzwolić. Buduje to też pesymizm u wierzących, nieco podobny do tego, z jakim mamy doczynienia w różnych odmianach chrześcijaństwa jeśli chodzi o pojęcie grzechu pierworodnego. W buddyzmie jest ono wręcz bardziej rozbudowany, w końcu w świetle tej wiary niemal każdy człowiek dźwiga na plecach zbrodnie całego orszaku postaci, które były nim, choć wcale ich nie pamięta.
Buddyzm zen z jego minimalizmem zdaje się wracać w niektórych swoich nurtach do osoby, którą niektórzy zwą „pierwotnym Buddą filozofem”. To być może ta postać zastanawiała się, czy w ogóle dzielić się przemyśleniami z innymi ludźmi, nie chcąc ich wikłać w zniewalające ideologie. Być może właśnie ten człowiek, który stał za późniejszym rozwojem barwnej i liczącej wiele odmian religii, najchętniej dałby swoim uczniom pustą kartkę.
Dlatego Kioto, gdzie udaliśmy się z lotniska w Osace ekspresem „Hello Kitty” zwróciło moją uwagę nie tylko za sprawą wspaniale zachowanych bloków starej drewnianej zabudowy i pięknych gmachów dedykowanych kultowi i dawnym cesarzom, ale również poprzez ogrody zen, których w sercu i na obrzeżach Kioto znajdują się dziesiątki jeśli nie setki. Część z nich została zrekonstruowała przez japońskiego Viollet-Le-Duca, czyli słynnego architekta krajobrazu Shigemori Mirei, który zrekonstruował dziesiątki słynnych ogrodów tworząc też własne, czasem bardzo nowatorskie, jak złożony z kamiennych płyt zanikających we mchu w klasztorze Tofoku-ji. Patrząc na jego prace zastanawiałem się, na ile współcześni Japończycy rozumieją ideę kamiennych ogrodów zen, sam też jej w pełni oczywiście nie pojmując (gdyż nie jest to wcale łatwe!). W przerwach od zwiedzania szukaliśmy nagrań japońskiej tradycyjnej muzyki i wcale nie było to proste. Zazwyczaj natykaliśmy się na cenne nagrania europejskiej muzyki klasycznej, niektóre niezwykle trudne do zdobycia w Europie. Wiele z nich było tłoczonych w Japonii, co świadczy o zainteresowaniu miejscowych. Jednak na tysiące płyt z muzyką Beethovena, Mozarta i Chopina w znakomitych i unikalnych wykonaniach, można było znaleźć dosłownie kilka płyt z dawną dworską czy mieszczańską muzyką japońską.
Wpływ Shigemori Mirei na ogrody zen był przeogromny, dostrzegłem jednak dużą różnicę między zachowanymi bez zmian założeniami a tymi, które odtwarzał. Być może jedynie w przypadku ogrodu w klasztorze, gdzie bywał sławny średniowieczny japoński malarz Sesshu, rekonstrukcja (choć tam musiała być dogłębna!) sprawiła, że ogród zaplanowany przez wielkiego reformatora malarstwa japońskiego był niemal identyczny z zachowanymi założeniami z XIII i XIV wieku.
Możliwe jednak, że się mylę, w końcu jestem zupełnym nowicjuszem w badaniu sztuki japońskiej in situ. Niestety, jak to często bywa, albumy i opracowania poświęcone ogrodom zen które zdobyłem wcale nie zbliżyły mnie do rozwiązania zagadki. Jeden był nawet napisany przez aktywnego wyznawcę zen, który w krótkim opisie historii i stylistyki skupił się na przemyśleniach dotyczących jego samego i jego wiary. Ale to ciekawa zagadka, czy ludzie w Japonii lepiej rozumieli ogrody zen, kiedy działał wielki odnowiciel Shigemori Mirei? Czy chętniej słuchali japońskiej muzyki, która z perspektywy przyzwyczajonego do europejskich brzmień melomana bywa sporym wyzwaniem? A przecież dziś większość Japończyków słucha niemal tego samego co my, jeśli nie liczyć koreańskich wpływów na j-pop. A może wpływy były w drugą stronę? W Japonii dowiedziałem się o silnych związkach wysp z Półwyspem Koreańskim, niemal od zarania istnienia Japonii Japończycy mieszali się w koreańskie rozgrywki dynastyczne.
Nawet jeśli kompletnie nie zrozumiałe, ogrody zen są fascynujące. Szukając tropów do ich wysłuchania, zorientowałem się, że wcale nie mają być piękne (choć przeważnie są). Mają one ćwiczyć uwagę, dlatego niektóre z nich łatwo ominąć nie orientując się, że je mijaliśmy. Mają też działać jak koany, czyli paradoksy będące ćwiczeniami myślowymi dla adeptów zen. Czyli mają być swoistą pustą kartką od Buddy, albo klaskaniem jedną dłonią. Z drugiej jednak strony przynajmniej te najstarsze z nich są w widoczny sposób zanurzone w malarstwie japońskim, a co za tym idzie – chińskim. Jednym z głównym tematów malarstwa obu krajów, czy też cywilizacji, są góry zanurzone we mgle. Czasem są one tak ujęte, że mamy niemal do czynienia ze sztuką abstrakcyjną. Odniosłem zatem wrażenie, że kluczem do zrozumienia kamiennych ogrodów powinna być znakomita znajomość malarstwa Japonii i Chin. Nie brzmi to jak „klaskanie jedną dłonią”, ale zgaduję, że natura ogrodów zen bywa niejednoznaczna i ze sobą sprzeczna. Być może celowo!
Czasem zdarza mi się zderzyć z pytaniami typu, dlaczego racjonalistyczny i ateistyczny publicysta słucha mszy Palestriny czy pasji Bacha? Podobne pytanie można zadać mi o ogrody zen, które mnie zafascynowały. Moja odpowiedź jest prosta. Sztuka wyraża coś znacznie więcej niż religijność, nawet jeśli jest bardzo religijna i jej twórcy byli oddani dewocji tak jak najpewniej Bach, którego biblioteczki nie powstydziłby się niejeden pastor. Z mojej perspektywy, jako odbiorcy, również dzieł związanych z religiami, które już dawno przeminęły, choćby dzieł sumeryjskich czy egipskich, religijność jest tylko jedną z barw tych dzieł, wcale nie najważniejszą. Najważniejsze barwy to człowieczeństwo i pytanie o miejsce człowieka we wszechświecie. Właśnie, wszechświat! Często stykam się z myślą, że w estetyce japońskiej ważna jest przestrzeń między obiektami i bardzo jest to ważne przy tworzeniu ogrodów, nie tylko tych zen. Wpływa to też na egzotyczną z europejskiej perspektywy tektonikę japońskiego malarstwa, jakby odwróconą od naszej. Takie ujęcie rzeczywiście zwraca uwagę na puste przestrzenie. Wypada idąc za Demokrytem powiedzieć, że rzeczywistość to „atomy i pusta przestrzeń”… Być może ogrody zen zbliżyły się bliżej do tej idei niż cywilizacja, której przedstawicielem był Demokryt?
Ps.: Wszystkie zdjęcia są od autora.