We Wrocławiu 29 maja zrobiło się dość tropikalnie. Termometr pokazywał 32 stopnie, liczne wrocławskie rzeki i rzeczki traciły swe wody na rzecz burzowych chmur. Gdy w końcu rozpętała się burza, ja wylądowałem bezpiecznie w gmachu Narodowego Forum Muzyki, aby słuchać muzyki, która burzom muzycznie sprzyja, czyli wywodzącej się z epoki romantyzmu.
Program koncertu ucieszył mnie podwójnie, gdyż zawierał dzieła romantyczne słabo znane, a jednocześnie interesujące. NFM Ensemble zagrał dwa Septety – F-dur op. 40 Adoplhe’a Blanca (1828 -1885) i B-dur Franza Berwalda (1796 – 1868). NFM Ensemble na tę okazję wystąpił w dużym, dziewięcioosobowym składzie. Obok trzonu zespołu – wiolonczelisty Wojciecha Fudali i kontrabasisty Janusza Musiała wystąpili: Marcin Danilewski – skrzypce, Artur Tokarek – altówka, Maciej Dobosz – klarnet , Alicja Kieruzalska – fagot i Łukasz Łacny – waltornia. Wywodzący się z NFM Filharmonia Wrocławska NFM Ensemble na jednym z ostatnich koncertów występował tylko z dodaniem skrzypka do basowego trzonu, tym razem dla wykonania septetów potrzebnych było jeszcze pięciu wykonawców, każdy z innym instrumentem, co dawało prezentowanym dziełom barwowe bogactwo małych symfonii. Od strony wykonawczej było to całkiem, całkiem, choć słychać było, że muzycy nie są jeszcze tak zgrani jak stale współpracujące ze sobą zespoły kameralne.
Adolphe Blanc był swego czasu liczącą się postacią we Francji. W latach 1855–1860 był między innymi dyrygentem w Théâtre-Lyrique w Paryżu, w tym mieście też zmarł i stracił na znaczeniu. Obecnie na przykład Spotify zawiera tylko dwa nagrania monograficzne z jego muzyką, franko – kanadyjskie i francuskie, gdzie obok naszego septetu pojawiają się też kwintety smyczkowe i na instrumenty dęte. Blanc urodził się na południu Francji, w departamencie zwanym „Alpy – Wysoka Prowansja”, w miejscowości Manosque. Muzykolodzy są zgodni co do tego, że Blanc przyczynił się do wyrafinowania formy wiedeńskiej muzyki salonowej, choć jego Septet szedł moim zdaniem estetycznie znacznie dalej. Bez trudu można było w nim odnaleźć Beethovenowskie ślady, niezwykłe przejścia, dramatycznie „stojące” akordy, piękną dynamikę i bogaty rozwój formy. Najmniej głębokim artystycznie (choć pięknie efektownym) ogniwem dzieła była trzecia część bazująca na włoskiej taranteli, tańcu wywodzącym się ze starożytności i mającym na celu „odczarowanie” ukąszenia taranteli. Obecnie przywrócił tarantele melomanom świetny włoski śpiewak barokowy i folkowy, Marco Beasley. U Blanca dało się odczuć imitację podobnej linii wokalnej. Jednak to nie tarantela świadczy o wartości Septetu, lecz pozostałe jego części, gdzie obok Beethovonewskiego rozwinięcia sonatowych tematów pojawia się Mendelssohnowskie zwieńczenie, z ciekawą kadencją skrzypiec na dodatek. Cieszę się, że NFM Ensamble przywrócił nam tę kompozycję, gdyż z pewnością na to zasługuje. W Encyklopedycznym Słowniku Muzyki Kameralnej Laffonta czytamy, iż „Presque toutes les œuvres de Blanc sont écrites en style ancien […]. Blanc est l’un des derniers représentants de l’école purement classique” – “Prawie wszystkie dzieła Blanca są w dawnym stylu. Blanc jest jednym z ostatnich przedstawicieli czystej szkoły klasycystycznej”. Zważywszy na wspomniane przeze mnie rozwijanie motywów i przetworzeń Beethovenowskich przez Blanca ciężko się z tą oceną nie zgodzić, natomiast wiązanie kompozytora z rozwijaniem muzyki salonowej na tle Septetu F-dur wydaje się dość niesprawiedliwe.
Okładka niezwykłego utworu Adolpha Blanca na 8 rąk i jeden fortepian
O ile nieznany Francuz zachwycił mnie, o tyle znany Szwed nieco mnie rozczarował. Franz Berwald kreowany jest przez Szwedów na ikonę epoki romantyzmu. Niestety, Szwedzi nie mieli w tym względzie tyle szczęścia co inni Skandynawowie. Finowie mieli Sibeliusa, Norwedzy Griega, Duńczycy Nielsena, zaś Szwedów XIX wiek niezbyt rozpieszczał muzycznie, po bardzo ciekawym i niesłusznie słabo znanym poza Szwecją okresie szwedzkiego baroku. Na rzecz Septetu Franza Berwalda przemawia fakt, iż jest to w zasadzie dzieło wczesnoromantyczne, stworzone na bazie niezachowanej kompozycji z 1828 roku. Za swojego życia Berwald imał się różnych zajęć i prawie zrezygnował z muzyki. Na szczęście niepewne, ale jednak, powodzenie w Wiedniu i pochwały genialnego Franciszka Liszta dały twórcy na tyle dużą wiarę w siebie, aby działał i tworzył. Septet Berwalda jest nierówny. Część pierwsza jest wspaniała i nie dziwię się, że Liszt ją być może chwalił. Choć oparta na zakorzenionym jeszcze we wczesnym klasycyzmie pomyśle kontrastowania „ciszy ze wzburzeniem”, dzięki pięknej melodii i mocnej ekspresji przenosi nas w inny wymiar. Mamy tu „otwieranie się na nieskończoność”, pełen napięcia muzyczny szept, coś, co czasem się zdarzało Beethovenowi albo i Schubertowi. Niestety, kolejne dwie części są dużo słabsze moim zdaniem, choć bardziej romantycznie dojrzałe jeśli chodzi o język i stylistykę. Tak wyrazista w części pierwszej muzyczna narracja staje się w pozostałych dwóch nieco bełkotliwa, czego nie poprawa uczynienie przez Berwalda części pierwszej trójczęściowym „dziełem w dziele”. Ale dla części pierwszej z pewnością warto było ten utwór wykonać i wykonawcom należy się nasza wdzięczność za przypomnienie również i tego utworu.