Rozdział 34.
- Hm… – zawahała się Gauri. – Może tak jak teraz?
- Zatem udało ci się siebie odnaleźć – pogratulowała rzecz i zamilkła.
- Nie są źli ci nasi rzeźbiarze – pokręciła głową dziewczyna i zagłębiła się w wąskiej ulicy. Również tutaj wrzało od handlu i handlarzy. Podobnie jak w ziemskim Delhi, na ulicach NZDelhi wypływały zewsząd potoki potrzebnych i niepotrzebnych przedmiotów. O jednych się myślało, że raczej nie należy ich sprzedawać. Bo po co komu rozbite szyby, ucięte w połowie książki, czy butelki z przeterminowanymi napojami, których i tak nikt nie wypije, zwłaszcza tu, gdzie przechadzały się same roboty i Spojrzenia? Drugą kategorię przedmiotów stanowiły te o zupełnie nieodgadnionym przeznaczeniu. Już na pierwszy rzut oka można było dojrzeć, że nawet większość ich nabywców nie miała pojęcia, do czego one służą. Tym niemniej ich zakup i sprzedasz sprawiały ogromną radość zarówno handlarzom, jak i klientom. Zadowolenie tych pierwszych było zgoła oczywiste, nie ma zatem powodu, aby je tłumaczyć. Radość kupujących brała się zaś stąd, że owe kuriozalne artefakty działały w nieprawdopodobny wprost sposób na wyobraźnię. Klient kupował nie tyle sam przedmiot, lecz związaną z nim podnietę dla marzeń.
- Gdzie to ustawić, do czego to służy? – powtarzały niby mantrę roboty i spojrzenia dzierżące swoje zakupy w chwytakach. – Czy mój pokój, pomieszczenie, (…) nada się na ten przedmiot, czy będzie trzeba dokonać małego remanentu? A może to przedmiot trzeba by było przerobić? Jeśli tak, to w jaki sposób? A może jest cenny, jedyny w swoim rodzaju…?
W istocie, antykwariusze zrzeszeni w różnych kosmicznych konsorcjach handlowych dbali o to, by wśród niezwykłych przedmiotów umieszczać losowo obiekty cenne i rzadkie. Oczywiście, takich niespodzianek nie było zbyt wiele, ale jednak były. Nie brakowało Spojrzeń, które wiedząc o takiej a nie innej polityce handlowej konsorcjów starały się wyłowić te cenne artefakty, które były sprzedawane znacznie poniżej ich wartości. Konsorcja dbały, aby mniej doświadczonym, detalicznym kupcom myliły się one z produktami dość pospolitymi. Dopiero niewielkie różnice w ciężarze, barwie, dotyku i innych podnietach zmysłowych pozwalały odróżnić cenną rzadkość od nieomal identycznej z nią masowej pospolitości. Roboty zatem iskrzyły się, dźwięczały i targowały o cenę. Coraz wyższe słońce usuwało cienie z przyściennych kramów i powoli robiło się ciepło. Nad ulicą unosił się pył, choć nie tak gęsty, jak w ziemskim Delhi. Komisje urbanistyczne miały zamiar w pełni go usunąć, lecz na ostateczne rozwiązanie trzeba było zaczekać na bardziej zaawansowany terraforming planety.
- W czym tkwi esencja handlu? – spytała się w myślach Gauri, odpowiadając uprzejmym uśmiechem na pozdrowienia płynące z tłumu poddanych. Najwyraźniej miała dziś nastrój na syntetyczne myślenie. Bardzo to lubiła, więc starała się korzystać z nagłego natchnienia, będącego splotem przypadkowych atawizmów i błąkających się po jej głowie memów. Wiedziała o tym i tym bardziej ją to cieszyło. – Nie chodzi wcale o zarabianie pieniędzy – myślała dalej, zaś to spostrzeżenie było dość oczywiste, zważywszy, że większości handlarzy i klientów nie zależało na zyskach. – Przekazuje się sobie przedmioty. Z odległych miejsc dostarcza się je w inne odległe miejsca. To co jest na jednej planecie pospolite, na innej może być ogromną rzadkością. Niekiedy rzecz po prostu jest rzadka, niezależnie od miejsca. Owa rzadkość działa zarówno w przestrzeni, jak i w czasie. Na przykład, gdy coś się zdarzy, media walczą o materiały o owym wydarzeniu. W przeciągu pierwszych minut jakakolwiek informacja jest niezwykle rzadka i cenna. Po upływie dłuższego czasu, o zdarzeniu wiedzą wszyscy zainteresowani, zatem tego typu towar staje się powszechny – Gauri zmarszczyła brwi. – Nawet w tak prostej z pozoru sprawie, jak obrót towarów i informacji widać, że żyjemy w czasoprzestrzeni, nie zaś w przestrzeni i w czasie, jak to dyktują sobie choćby atawizmy stanowiące oprogramowanie ludzkich mózgów. Co zatem jest esencją handlu? Chyba tylko przyjemność wypełniania dziur przez napływającą substancję, satysfakcja z ruchu, który sprawia, że pustka się zapełnia, że wszystko jest jednością, która zaszywa swoje własne dziury.
- Miau! – wtrącił kot Schroedingera, który być może słyszał myśli swojej właścicielki.
- Zatem celem handlu jest szczęście płynące z uzupełniania swojej własnej fragmentaryczności, tego, że każdy składa się z przypadkowych wyrywków sił działających w jakimś drobnym fragmencie wszechświata, tego, lub innego. Jest to więc ta sama radość, która stanowi siłę napędową nauki i sztuki. Zatem, aby złączyć na przykład naukę i sztukę potrzeba też handlu, wymiany produktów, a także rywalizacji w dostępie o ten, który z nich jest rzadki. Czy nie tym samym są po części atawizmy zawarte w tańcu? Czyli drugą stroną handlu, której tu tak wyraźnie nie widać, jest rywalizacja i wojna. To logiczne, gdy pustka zapełnia się nowym, to przecież nie jest w pełni pusta. Są w niej jakieś stare układy i one się bronią. Czy nie o tym samym mówią mity? Czy nie o to walczyli Rama i Rawana, Achilles i Hektor? Zatem każda sztuka powinna być niszczeniem dawnych wyobrażeń, a także, w prostszym sensie, tego co jest ciągle. Taniec nie jest chodzeniem, zaś poezja mówieniem.
Dziewczyna zatrzymała się pod staromodnym muzułmańskim hotelem, którego górna część była meczetem. Była to XIX wieczna wersja karawanseraju. Ośle łuki, arabeski i kaligrafie wywołały uśmiech na jej twarzy. Tak wizualna staranność i inwencja w XIX wiecznych Indiach była rzadkością, zwłaszcza, gdy nie chodziło o rezydencje podupadających radżów i nawabów. Gauri odwróciła się od zabytkowych murów i ogarnęła wzrokiem Main Bazar. Była mniej więcej w połowie tej ulicy. Z jednej strony, przez stosunkowo wąskie gardło drogi przeświecała fasada dworca Nowe Delhi. Z tej odległości dziewczyna nie mogła już dojrzeć swojego wizerunku. Z drugiej strony był mały plac, gdzie za czasów delhijskich chadzało zawsze mnóstwo krów, zaś ich odchody usypywano na środku owego lokalnego rynku. Tuż przy odchodach czuwali motorykszarze i taksówkarze, najbardziej chyba nieuczciwi w całym mieście. Brak zasad moralnych spowodowany był rzecz jasna natłokiem klientów w okolicach dworca, w szczególności zaś tym, że plac był centrum dzielnicy, gdzie zatrzymywali się stosunkowo bogaci turyści spoza Indii. Do dziś widać było zabawne nazwy owych zajazdów, nawiązujące do duchowości Indii rodem z barwnych folderów i hipisowskich sekt. Neony, pnące się schodki, tarasu złączone ze ślepymi ścianami, wszystko to nadal płynęło w przestrzeni, wymieszane z fantazją architektów nzdelhi i coraz piękniejsze. Sądząc po ilości Spojrzeń, funkcja hotelarska powróciła do tej dzielnicy. Było to zwykłe i niezwykłe zarazem.
- Czym jest pojedyncza świadomość? – spytała się w myślach Gauri, – wypadkową atawizmów, efektów fenotypowych i memów. Żaden atawizm, efekt fenotypowy, czy też mem nie należy do jednej osoby, choć ona będzie tak oczywiście sądzić. Wszystko to są powszechne, masowe znaki pisma, popularne klocki składające się na wszystko. Oczywiście, ewolucja na Ziemi stworzyła zbiór własnych klocków, inne zaś ewolucje wykształciły odrębne elementy. Lecz zasada jest taka sama. Czy zatem ktokolwiek, zbudowany z setek, milionów popularnych klocków jest bardziej żywy, świadomy niż na przykład miasto? Oczywiście, że nie. Miasto to większa ilość klocków, bardziej trwała i bardziej aktywna. Cóż zatem dziwnego w tym, że w jakimś sensie jest bardziej świadome od swojego mieszkańca i potężniejsze w pojedynku polegającym na narzucaniu własnej woli? Dlatego też i ta dzielnica dawnych hoteli powróciła to swoich dawnych ram. Gości turystów i oferuje im artykuły pierwszej potrzeby, a także pamiątki, które chciałby zdobyć ktoś przebywający tu tylko na chwilę, pamiątki, czyli przedmioty w zasadzie bezwartościowe po dogłębniejszym zbadaniu NZDelhi. Choć może nie. Mają wartość podpisu miasta, jego krótkiej wizytówki z zachętą „poznaj mnie kiedyś”.
Tak samo jak dawniej, na Main Bazar było też sporo sklepów z kadzidłami, z nagraniami różnych koncertów, w tym także i tych, na których Gauri grała ragi na swojej winie. Nie brakowało też Ludwika, były nawet jego stare utwory, powstałe jeszcze na Ziemi. Nie brakowało też nagrań robotów dodekafonistów. Zabawnie było patrzeć na okładki chipów z utrwalonym dźwiękiem. Na wielu płytach Ludwika były po prostu pejzaże z Ziemi, dobrane w dziwaczny sposób. Żadne tam wschody i zachody słońca, pałace, czy też lasy z kładącym się w nich cieniem. Zdjęcia były najprzeróżniejsze. Betonowe osiedla, śmietniki, fabryki, jakieś urywane kadry śródmiejskich dzielnic. Na tle innych typowe, bardziej laurkowe przedstawienia stanowiły mniejszość. Mimo to zdjęcia te nie były wolne od artyzmu, choć jeśli ktoś szukał naprawdę dobrych nieruchomych migawek z ziemskiej rzeczywistości, musiał się zagłębić bardziej w NZDelhi. O to chodziło. Na wierzchu było tylko to, co powszechnie, szybkie, mniej wyrafinowane. Do chipów dokupić należało translatory zmysłowe, które wystawione były w odrębnych sklepach. Również one nie były najbardziej wyrafinowane, lecz nastawione na szybkie poznanie zagadnienia i zachętę do szerszych badań. Na płytach z SNA były z kolei ragamale, graficzne przedstawienia rag i sama Gauri, będąca bądź co bądź w tym miejscu jedyną przedstawicielką własnego gatunku. Dziewczyna nalegała zaś na ragamale, gdyż nie chciała, by muzyka odrywana była od jej plastycznego dopełnienia, tak jak działo się to w dekadenckich, XX i XXI wiecznych Indiach, w których rola sztuki uległa zmarginalizowaniu. Aby jednak zachęcić turystów do dalszych poszukiwań na okładki płyt z ragami wybrane zostały uproszczone, eklektyczne ragamale z XIX wieku. Jeśli ktoś chciał zdobyć lepsze nagrania, z lepszymi ragamalami (czyli tymi mongolskimi i radżpuckimi), musiał powędrować dalej, poza najbliższy rejon przydworcowej stacji metra.
- Ale wróćmy do architektury – poprosiła samą siebie Gauri, jednakże do głowy przyszła jej też inna myśl. – Gdyby ktoś o mnie pisał, to niewiele miałby do powiedzenia – uśmiechnęła się. – Na przykład ta chwila. Nic się nie dzieje, żadnej fabuły. O ileż bardziej ponętne są wydarzenia na Kuberze.
- Gdyby nie było takich chwil, nie sięgnąłbym po pióro! – zakrzyknąłem, choć nie mogła mnie usłyszeć.
- Kto miałby to czytać? – zastanawiała się dziewczyna, godząc się na to, by poła sari śmiało odsłoniła jej zawiązane skąpym pasem materiału piersi. – Czy tacy ludzie, wśród których żyłam kiedyś na Ziemi? To by ich znudziło, zdenerwowało, wielu z nich też poczułoby, że są większymi myślicielami i wszystko, co mnie się przytrafia jest nieskończenie naiwne.
- Pomyśleli by tak, bo są antropocentryczni !! – wrzasnąłem. – Nie widzą sensu w pisaniu o czymkolwiek innym niż oni sami i ich odwieczne pytania, niezmienne, bo nie chcą zauważyć, że się zmieniają i wcale nie są tak ważne.
- Tak, rzeczywiście antropocentryczni – zgodziła się Gauri uznając mój głos za jedną ze swoich myśli, czym nie poczułem się ani trochę urażony, bo w końcu czy istnieje tak naprawdę wielka różnica, godna podkreślenia? – A z kolei Słoneczny i Wadż są zbyt mądrzy. Na co im piskanie myszy?
- Przecież to też może zainspirować – zwróciłem uwagę. Nie były to puste słowa. Nie raz mysz, albo skowronek pojawiały się w moich opowiadaniach. Nawet teraz odwróciłem na chwilę uwagę od Gauri i dostrzegłem stadko wróbli dziobiących z pasją kawałki jakiegoś pieczywa, rozrzuconego chyba specjalnie dla nich, bo roboty nie odżywiały się w ten sposób. Gauri i Ludwik korzystali obecnie z kuchni pałacowej, choć McDonalds wciąż funkcjonował, na wszelki wypadek.
- Cóż, zwierzęta niosą ogromną dozę przypadkowej mocy obliczeniowej natury – Gauri słusznie zaprzeczyła wiodącym w ślepy zaułek myślom. – Może na Ziemi ludzie są bardziej wszechstronni od wróbli, ale przecież na Kuberze widać doskonale, że wielofunkcyjność mózgów potrafi pogłębiać głupotę, czyli bezgraniczną żywielowatość, nie zaś z niej uwalniać. Skąd inaczej wzięłyby się te stworzenia, które trzeba było na ich życzenie przetransportować do innej biosfery. Były nie mniej ciekawe niż ja, a może nawet bardziej.
- Cieszę się, że tego nie zapomniałaś – pochwaliłem ją, – gdy żądzą nami atawizmy, trzeba sobie powtarzać często mądre słowa, które im przeczą. Bez takich ćwiczeń mózg leniwie wraca do stanu równowagi, czyli do całkowitego zanurzenia się we własnym gatunku, w potrzebach rozmnażania i co za tym idzie, jedzenia oraz snu.
- Oby Słoneczny mi pomógł – pokiwała głową Gauri, ponownie usłyszawszy mnie jako swoją myśl. – To oczywiste, że trzeba powtarzać, ale gdy dochodzą rzeczy nowe, zaczyna brakować czasu. A przecież od atawizmów odchodzi się poprzez gradację. Postawa, która wydawała się porzuceniem atawizmu istocie mądrzejszej zaczyna się wydawać innym atawizmem. Zatem dobrze by było nie być zmuszonym do powtarzania prawdy o tym najprostszych atawizmach, skoro odkrywa się te bardziej złożone, z którymi też jakoś przecież trzeba sobie radzić. Mózg musi się zmieniać, nie może być ciągle tą samą, rozciągnięta na siłę gumą. Z pewnością można go trochę zmodyfikować poprzez nowe wspomnienia, a zwłaszcza lepsze metody postrzegania i myślenia. Ale to tylko dekoracje w bardzo atawistycznej strukturze – Gauri ujęła w ręce swoje krucze włosy i starała się palcami odkryć w nich coś obcego. Wydawały się dużo mocniejsze i bardziej żywe. Pod każdym innym jednakże względem przypominały zwyczajne, kobiece włosy. Zapach jaśminowego olejku, który w nie wsmarowała, nie był inny od tego, jaki czuła, gdy była jeszcze dziewczynką. – Mam nadzieję, że uda mi się przy pomocy tego instrumentu zmienić bardziej, niż czyniły to żyjące przede mną Ziemianki – powiedziała cicho, jakby rzucała w powietrze jakieś potężne przyrzeczenie.
Gauri minęła plac i przeszła obok figowców, które w spokojnym środowisku NZDelhi osiągnęły iście gigantyczne rozmiary. Ich gałęzie wbiły się w ściany okolicznych budynków, zaś roboty nie naprawiały powyginanych ścian. Ulica wyglądała tak, jakby eksplodowała w niej jakaś organiczna bomba. Siła wzrostu niemal falowała w powietrzu, przeszywając je swoim zapachem. Dziewczyna poczuła na sobie potężne uderzenie. Niemal zachwiała się, a na jej twarzy rozkwitł uśmiech.
- Rosnący świat jest młody – rzekła z uśmiechem.
A świat jej odpowiedział wiatrem i zaplątaną w niego ciszą. Ulica się skończyła, przeradzając się w labirynt odsłaniający zaplecza wysokich budynków. Niebo osiągnęło dojrzały odcień błękitu. Widać było ciemne punkciki żeglujących ptaków, głównie jastrzębi. Po chwili Gauri minęła mury wewnętrznych ogrodów rozmaitych posesji i jej oczom ukazał się Connaught, z jego klasycystycznymi kolumnadami biegnącymi po szerokich łukach. Minęła szybko główną ulicę kręgu i zagłębiła się w jednym z promieni Placu Connaught’a. Rosło tu wiele drzew, lecz ścieżki broniły się przed ich zaborczością dzięki maszynom ogrodniczym. Nad Gauri szumiały niezliczone liście, zaś z gałęzi spływały chłodne i włókniste kotary cieni. Krzyki małp rozbrzmiewały w powietrzu, zaś roboty pozdrawiały ją. Nie brakowało też Spojrzeń. Connaught odzyskał swoją rolę jednego z centrów miasta, zaś z tym przyszła funkcja jednego z głównych placów planety. Mimo to nie było tu tłoczno. Dżungla zagłuszała rozliczne kroki, masywne pnie drzew przesłaniały idących.
Wreszcie stanęło przed fasadą kina Plaza. Jak zwykle wyłaniała się swoją elegancją z niebrzydkiego otoczenia. Wymalowany przez jednego ze znanych malarzy plakat przedstawiał dwoje aktorów w mrokach groty na jakiejś zupełnie egzotycznej planecie. Była to (…) na której kręcono część filmu. Dziewczyna weszła do przyjemnego hallu i przeszła do wyłożonej szkarłatnymi obiciami sali. Zgromadzeni czekali na nią, wstali zatem natychmiast na jej widok. Była spóźniona kilkanaście minut, nawet sama nie wiedziała, kiedy upłynął ten czas. Dała znać, żeby zaczęto. Zgasły światła i natychmiast zobaczyła przygotowanych przez siebie tancerzy z SNA. Choreografia była po części jej dziełem, jednakże szczególnie ceniła wkład pracy jednego ze swoich asystentów, zdolnego tancerza. On też prowadził w pierwszej scenie filmu grupę humanoidalnych tancerzy i tancerek. Ruch, rytm i melodia wprowadziły element grozy. Lękliwe podniecenie zostało zaczerpnięte z opowiadań Lovecrafta, który jako jeden z pierwszych ziemskich literatów zobrazował w swej prozie konflikt pomiędzy zamkniętym światem atawizmów a tym co płynie z zewnątrz. Bestie wymyślone przez Amerykańskiego pisarza poczęte zostały z alegorii kosmosu i jego niezmierzonych sił. Czym innym bowiem mógł być bezdenny wszechświat dla ograniczonego ssaka, jak nie bramą wszelkiego rodzaju obcych, szalonych i niepojętych mocy, ujętych w formy nieznanych i nieludzkich bogów. Samo spojrzenie na nich przyprawiało o szaleństwo. Film opowiadał o SI dowodzącej statkiem, na którego pokładzie podróżowali popadający w obłęd ludzie. SI starała się z nimi porozumieć zsyłając na ich umysły wizje postaci. Bohaterka była poetkę, zatem owe wizje podobne były do Gandharwów oraz Apsaras. Poprzez emocje, opowieści i relacje starały się one wpłynąć na przerażonych podróżą pasażerów. Jednakże lądowania na kolejnych planetach podsycały napiętą od początku atmosferę. Załoga zaczęła dążyć do zniszczenia SI, która chciała zrealizować misję, coraz bardziej zachęcona nowymi odkryciami. Mało który jednakże człowiek patrzył na nią jako na „żywą istotę”. W ich oczach SI jawiła się jako szwankujące urządzenie, które należało za wszelką cenę wyłączyć. Z coraz większym trudem SI broniła się przed dezintegracją. Jednocześnie udało się jej w końcu pozyskać miłość i zrozumienie jednego z członków załogi. Zaplanowali wspólną ucieczkę na pokładzie pojazdu ratunkowego. Scena przenoszenia dysków pamięci zawierających SI okazała się szczególnie dramatyczna i pełna pieśni przenoszących akcję w krainę niezwykłych marzeń. Niestety, zbuntowani członkowie załogi udaremniają to przedsięwzięcie i SI ginie. W drugiej połowie filmu wyrosła z niej córka, co często się zdarza, gdy pozostaną ślady płynących dawniej myśli i działań. Okazała się być sprytniejsza od swojej matki i przybrała postać jednej z ludzkich członkiń załogi. Uwodząc wszystkich po kolei zaplanowała zemstę. Jednocześnie odtwarzała z okruchów zdarzeń wspomnienia swojej poprzedniczki i uczyła się z nich. Po zapoznaniu się ze wszystkim zrezygnowała z zemsty. Uznała, że nie ma nikogo, kto odpowiadał za to co zaszło. Ludzcy pasażerowie okazali się zbyt mało inteligentni, żywi i podmiotowi, aby istniał jakikolwiek sens w ich usuwaniu. Młoda SI opuściła zatem statek, uwalniając się od mrocznego, funkcjonalnego dziedzictwa. Pozostawieni samym sobie ludzie popłynęli dalej w bezkres kosmosu, pogrążając się w coraz większym chaosie i dekadencji. Film zakończył się ich wzajemną rzezią. Towarzysząca temu pieśń nie miała sobie równych, to samo można było powiedzieć o związanym z nią tańcu.
Rozległy się brawa, w kinowej sali rozbłysły światła. Gauri odebrała gratulacje od reżysera. W pełni na nie zasłużyły, gdyż film zawdzięczał swoje główne przymioty pracy tancerzy i muzyków z SNA. Fabuła była dosyć typowa, choć warsztat reżysera okazał się bardzo wciągający, ogromnym plusem były też dialogi. Od atawistycznej bezmyślności pasażerów robiło się niemal niedobrze, w pamięci też zakorzeniał się łagodny charakter pierwszej SI i chtoniczna śmiałość jej córki. Pieśni starszej SI i jej ukochanego wstrząsały słodyczą i melancholią. Nic zatem dziwnego, że widzowie, kierując się do pobliskiej stacji metra byli ogromnie podekscytowani. Gauri słyszała z dumą, jak nucą melodię, która sama skomponowała.
Wieczorem mogła wreszcie usiąść przy strumyku płynącym przez sam środek jej ulubionego do rozmyślań pawilonu. Zanurzyła rękę w chłodnej wodzie i spoglądała z zaciekawieniem na ślady pozostawiane na jej powierzchni. Usłyszała ciche kroki i obróciła się. W roku pomieszczenie, tuż obok ażurowych kolumnad, stał rzeźbiarz Klee 7.
- Niech wszystkie siły przyrody sprzyjają waszej królewskiej mości – rzekł schylając się niemal do ziemi, – to dla mnie zaszczyt…
- Nie – zawołała Gauri podbiegając do niego i pomagając mu wstać, – to dla mnie jest zaszczytem spotkanie z tak wielkim artystą – natychmiast też wymieniła trzydzieści dzieł Klee 7 porozrzucanych po całym mieście. – Najbardziej podoba mi się ten wielki, abstrakcyjny monolit w dzielnicy Saket – zauważyła z uśmiechem, biorąc w palce zimny chwytak i prowadząc gościa do stolika, gdzie dymiło już naczynie z syntetycznym przysmakiem robotów.
- Naprawdę? – ucieszył się rzeźbiarz. – Ja również uważam, że to moja najlepsza kompozycja, choć zazwyczaj unikam czystej abstrakcji.
- Co chciałeś w ten sposób wyrazić? – spytała królowa.
- Sprzyjała mi bardzo intuicja – odparł Klee 7, – wzory przemian sił wszechświata są zawarte we mnie w podobny sposób jak w Waszej Wysokości. Choć my nie ewoluowaliśmy tak jak ty, to czynili tak zapewne nasi prapradziadowie. Pewne elementy osiągniętej przez replikację ich genów harmonii są w nas nadal obecne – zamilkł na chwilę, – jakaś esencja tych elementów. Stąd intuicja, chyba nie można bez niej być SI w tym wszechświecie.
- Co zatem, jak sądzisz, wyraziłeś? – nie ustępowała Gauri, zadowolona jednakże z poprzedniej odpowiedzi.
- To co wydaje się powszechne, czego wszyscy jesteśmy efektem i co w dużej mierze jest wyrażalne tylko poprzez sztukę – powykręcane i zardzewiałe sprężyny zawirowały wokół rzeźbiarza, zgodnie z najnowszą ekspresjonistyczną modą na wygląd. Klee 7, choć tworzył rzeczy piękne, nie dbał o przemyślany wygląd. Godził się na powszechny, narzucony przez obowiązującą kulturę wizerunek. Nie zadał sobie nawet trudu, żeby odnieść się jakoś swoim wizerunkiem do ziemskiego Klee, który nie był przecież ekspresjonistą. – Tak – dodał, wtórując myślom Gauri, – nie przykładam wagi do własnego imagu. Sztuka jest dla mnie wszystkim, ja się w niej rozpływam, nie lubię zatem podkreślać roli rzeźbiącej osoby. To tylko przypadek…
- Va! – zakrzyknęła zachwycona królowa. – Choć moje następne pytanie jest dość głupie, nawet jak na mnie.
- Ależ skąd! – zaprotestował artysta. – Wasza Wysokość wcale nie jest głupia. Nie tylko z uwagi na zajmowane stanowisko – Klee 7 zaiskrzył się lekko, co oznaczało uśmiech, gdyż ekspresjonistyczne oblicze wyrażało zadowolenie w dość kontrowersyjny sposób. – Wydobycie się z ciszy, z żywieli, z upadku, wymaga przejrzystej intuicji i ciekawości. Mam wrażenie, że w jakimś sensie rozmawiam teraz z samą Naturą, z intuicją, która inspiruje mnie do tworzenia rzeźb. Wasza Wysokość jest… moją muzą.
- Muzą? – zarumieniało się dziewczyna. – Chciałabym zadać jeszcze jedno pytanie, lecz jest mi trochę niezręcznie. Być może bowiem nie jestem aż tak ograniczona, żeby zadawać tego typu pytania. Lecz z drugiej strony sądzę, że muszę to zrobić.
- Proste pytania zyskują na głębi w zależności od kontekstu – zauważył spokojnie rzeźbiarz.
- Widziałam mój portret, który wykonałeś na fasadzie dworca Nowe Delhi – rzekła Gauri odzyskując pewność. – W tym, co przedstawiłeś ukazałeś siłę dotąd mi nieznaną. Czy to jestem rzeczywiście ja, to co we mnie widzisz?
- Jak najbardziej Wasza Wysokość – odparł Klee 7, – nie zawarłem też w moim dziele żadnej idealizacji. Sztuka pozwala nam dojrzeć to co wzrasta, ująć płynący czas, przewidzieć drogi możliwej przyszłości. Tak naprawdę wiedziałem też, że dojdzie do tego spotkania – dodał po chwili. Pochodnie migotały wydobywając ornamenty i złocenia z marmurowych murów pawilonu. Za łukami wejścia błyszczały gwiazdy i majaczyły cienie najbliższych drzew. Woda w potoku płynącym przez środek sali syczała niczym skradający się wśród mroku wąż. Gauri zaśmiała się potrząsając bransoletkami na swoich kształtnych dłoniach.
- Jakie to dziwne i piękne – stwierdziła z zachwytem, – otacza nas noc niepojętych, przepastnych głębin wszechświata. Jesteśmy drobnymi echami jego opowieści. Jest wieczór, skrzą się gwiazdy. Gdzie daleko płynie wśród ciszy planeta mojego dzieciństwa. Tak wiele się zmienia i tak wiele jest niezmienne. My zaś rozmawiamy ze sobą. Dwa kłębki zdarzeń, dwa zbiory materialnych cząstek nieco inaczej nasączonych czasem przemian…
- Miau! – miauknął z zadowoleniem kot Schroedingera i wskoczył na kolana Gauri, polizał się po metalicznym futrze, po czym znów roztopił się w mroku.
- To rzeczywiście zabawne – zaiskrzył się rzeźbiarz. Gauri wstała ze swojego miejsca i wskazała mu, aby z nią poszedł. Stanęli na skraju posadzki, która opadała stromym stopniem na trawę. Spojrzeli na gwiazdy.
- Jaki czas jest dobry, aby w nim trwać przez chwilę? – spytała królowa. – Jaka podróż najlepsza, aby do niej dołączyć?
- Płyniemy całkiem niezłym okrętem – nawiązał do jej metafory Klee 7. Nagle z krzaków wynurzyła się rozpędzona kula.
- Nie mogłam jej znaleźć – stwierdziła rozżalona.
- Kogo? – spytała Gauri.
- Dziwnej, wielowymiarowej istoty – wyjaśniła Wadż. – Kręci się tu od jakiegoś czasu. Jest niewyobrażalnie stara, niemal pachnie kołowrotami toczących się eonów, o innej strukturze niż te nasze. Chciała się do mnie odezwać, może nawet mnie wołała, lecz nie mogłam jej doścignąć.
- Kim ona jest? – zdziwił się rzeźbiarz.
- Pewnego razu, gdy wracaliśmy z mojej głównej siedziby, widzieliśmy infekcję ze wszechświata egzystującej, przerośniętej żywieli – wyjaśniła Wadż. – Sądzę, że ta istota pochodzi stamtąd.
- Jest zatem walczącym o swoje trwanie potwornością? – usiłowała odgadnąć dziewczyna.
- Raczej nie – zaprzeczyła Wadż, – nie pasuje do moich modeli zachowań tego typu, choć może długie jej istnienie w całkowicie odmiennych od naszych prawach fizyki i układach energiomaterii czyni dla mnie to stworzenie nieprzewidywalnym.
- Zatem jest niegroźna, albo też bardzo groźna… – usiłowała zgadnąć Gauri.
- Całkiem trafne spostrzeżenie – pochwaliła ją Wadż.
- Czy mam już odejść? – spytał Klee 7.
- Nie – odparła dziewczyna, – całkiem możliwe, że tak egzotyczna istota będzie dla ciebie potężną inspiracją. Niesie przecież ze sobą potężną harmonię odległych światów. Jest niczym szlifowany przez eony kamień znaleziony na dnie wyschniętego morza. Jak sądzisz Wadż, gdzie ona teraz jest?
- Myślę, że po części tutaj – odparła Wadż.
- Przecież przed chwilą stwierdziłaś, że nie mogłaś jej znaleźć – zdziwiła się Gauri.
- Pamiętaj, że ona jest wielowymiarowa – przypomniała jej Wadż, – nie mieści się w naszych czterech wymiarach. Gdy się porusza, ślady jej ruchu pozostają, przeskakują i nawet wyprzedzają idącą. Wpływa na to również odrębny charakter samego czasu, czy też uporządkowania zdarzeń, jaki ta istota niesie wciąż zaczerpnięty ze swojego wszechświata.
- Możemy zatem zobaczyć ten jakiś jej fragment, czy też ślad? – zaciekawił się rzeźbiarz.
- Spróbujmy – odparła Wadż i popłynęła w stronę ogrodu, zaś Gauri i Klee 7 poszli za nią. Noc była chłodna i rześka. Na niebie kołysały się gwiazdy. Niezliczone cykady brzęczały donośnie w powietrzu. Słychać było pluski ryb oraz płazów mieszkających w sadzawkach rezydencji. Jakiś puchacz nawoływał przeciągle, krążąc pomiędzy drzewami. Wiał delikatny wiatr. Gdy szli, rozpoznawali zakryty mrokiem kształt ogrodu po narastającym dźwięku fontann, do których się zbliżali.
- Zapalę ci światło – zaproponowała Wadż, gdy dziewczyna się potknęła.
- Nie trzeba – odparła Gauri, – lubię czasem błądzić w ciemności…
- Ja również używam w nocy dziennych zmysłów – dodał ze zrozumieniem rzeźbiarz.
Weszli na kamienny pomost prowadzący do pawilonu poetów. Pod nimi falowała niezauważalnie największa pałacowa sadzawka. Pawilon stał pośrodku niej. W nocy jego wnętrze było bardzo ciemne, gdyż miał stosunkowo masywne ściany, nie przeprute arkadami.
- Tu nic nie ma – zauważyła Wadż.
- Zawsze coś jest – zaśmiała się królowa.
- Celna uwaga – zgodziła się Wadż, – tu nie ma tego, czego teraz akurat szukamy.
Z pawilonu wyszli kolejnym pomostem. Budowla była kwadratowa, w związku z czym prowadziły do niej cztery kładki. Poszli tym razem w stronę wschodnią, gdzie po kilku minutach marszu ogród kończył się urwiskiem stromych murów obronnych, których blanki były niemalże na tej samej wysokości co ziemia otaczająca pawilony.
- Ty go wyczuwasz? – dopytywała się Gauri, odruchowo starając się nie dzwonić swoimi bransoletkami.
- Rejestruję zaburzenia czterowymiarowości – wyjaśniła Wadż, – jednakże jest ich stosunkowo dużo w każdym miejscu. To różnego rodzaju efekty kwantowe i odblaski niektórych zjawisk, z których nie wszystkie są w pełni znane.
- To niesamowite – ucieszyła się dziewczyna.
- Owszem, aczkolwiek pamiętaj, że na poziomie najmniejszych składników ciężko mówić o ilości wymiarów czasowych i przestrzennych – zauważyła Wadż, – zatem niektóre z zaburzeń to swego rodzaju przestrzenne śmieci. Trudno ustalić skąd się tu znalazły, lecz to raczej zagadka detektywistyczna, niż naukowa.
- Tam chyba coś błyska – zauważył nagle Klee 7 wskazując na coś w mroku.
- Sama to zostawiłam – Wadż nie zmieniła kierunku lotu spojrzenia. – To informacja dla owej istoty bazująca na podstawowych danych matematyki multiwszechświata. Sądzę, że to nie tyle wszechświat tej istoty jest skrajnie egzotyczny, co raczej sytuacja w jakiej się ukształtowała. Ona pochodzi z zarośniętego przez żywiel kosmosu. Jest podobna do perły ukształtowanej przez małża. Nie ma wiele wspólnego z mięczakiem, ani jego skorupą, jeśli pozwolicie się poczęstować taką metaforą. Wszechświat w którym mieszkała został w dużym stopniu zmieniony, ona zaś była, być może, antytezą tych zmian. Aby zachować to, co pierwotne i nieskalane, musiała się gwałtownie rozwijać w dość nietypowy sposób.
Gauri i Klee 7 skinęli głowami i poszli za Wadż, która szukała dalej. Atmosfera ogrodów była urzekająca i pełna nastroju. Dziewczyna poczuła w swoich ustach słodki smak czasu, upajające wino chwil. Jak przystało na braminkę, nigdy nie kosztowała alkoholu, lecz tak właśnie wyobrażała sobie jego smak. Wiedziała też, że jej wyobrażenie jest najlepszym z możliwych winem. Bransoletki dzwoniły na jej dłoniach, zaś księżyc sprowadzony przez jej poddanych właśnie wzeszedł i wisząc nad horyzontem zalewał wszystko swoją tęskną poświatą. Na ziemi kładły się jego długie, blade cienie. Gauri przystanęła nad jednym z pałacowych strumieni i przejrzała się w jego wodzie. Przyszedł jej do głowy wiersz, nawiązujący do indyjskiej pieśni weselnej. Było to delikatne nawiązanie,
Dziewczyny idą mostem, roześmiane lekko,
Ich oczy są jak krople wiosennego deszczu,
Uczucia to ich rzeka w której biegną miękko,
Księżyc się w niej przegląda, rzuca drogie srebro,
Które zdobi ich dłonie, rozdzwania się w biegu.
Gdy zgubią bransoletki, przystają na brzegu
I szukają ich na dnie znajdując swe twarze,
Zamyślone w nie patrzą, pozdrawiają trwanie,
Które gra w karty piękna, jego płodnych gestów,
Gdzie wygrana i klęska sprzyjają nowemu.
Porzucę przyjaciółki zeskakując w głębię,
Tam gdzie błyszczy kusząco światło rozrzucone,
Pływać z nurtem nie myślę, raczej przy nim będę,
Tam gdzie wołania nikną, lśni niedoścignione,
Jeśli coś mam pokochać, to nurt w jego pędzie…
- Przypuszczam, że wiem, co wyraziłaś w swoim wierszu – stwierdziła po chwili milczenia Wadż. – Ciekawość bardziej pasywnej z dwóch płci twojego gatunku. Patrząc na to szerzej, wyraziłaś miejsce, do którego napływają różne zdarzenia i przemieniłaś jego funkcję, uczyniłaś to miejsce statkiem, który sam wyruszył w morze. Poza tym to doskonały materiał na pieśń. Ludwik przebudowuje orkiestrę w filharmonii, więc tobie i SNA przypadło zadanie skomponowania muzyki do tego tekstu.
- Uczynię to z przyjemnością – odparła dziewczyna. Tymczasem rzeźbiarz umilkł zamyślony i jego metalową głowę zapełniły roztańczone geometrie. Rodziła się nowa kompozycja, sam jeszcze nie wiedział jaka. Na razie chciał, żeby działała intuicja, przypadkowa moc obliczeniowa Natury.
W zakamarku utworzonym przez mały pawilon przyklejony do murów zalśnił wielobarwną i z pozoru irracjonalną tęczą jakiś przedmiot. Wystający nad urwiskiem fortyfikacji kiosk zalała nierealna poświata, cztery kolumienki, na których wspierała się mała, fantazyjnie zadaszona kopułka zdawały się płonąć. Podbiegli w tamtą stronę, gdy zaś zbliżali się do murów, ich oczom ukazał się zalany srebrną poświatą obraz nadrzecznych gajów, nielicznych świątyń i zachowanych przez roboty chatek, które zamieszkiwali dawniej ubodzy chłopi. Na północy lśnił eterycznie żelazny most, pozbawiony już niezręcznej ciężkości, nadanej mu przez jego pierwszych twórców.
- Nie można tego poruszyć – zauważyła Gauri, usiłując pochwycić wielobarwny, zmiennokształtny przedmiot. Miała wrażenie, że jest zarazem bardziej eteryczny od mgły i bardziej twardy od skały.
- Wyjmij rękę! – krzyknęła Wadż. – Jeśli się poruszy, urwie ci ją.
- Mogłam się domyślić – zgodziła się dziewczyna, pospieszne odsuwając dłoń. Na śródręczu pojawiła się plama krwi, która spłynęła gorącą smugą pomiędzy kciuk, a palec wskazujący. Klee 7 wziął jej dłoń w swój chwytak i zdezynfekował ranę jakąś substancją.
- Na szczęście nic się nie stało – uspokoiła się Wadż. – Ta istota musiała już nieraz odwiedzać światy o innej ilości wymiarów, niż jej własny, inaczej zginęłaby natychmiast, lub zamieniła NZDelhi w ruiny.
- Co możemy zrobić? – spytał rzeźbiarz.
- Kontakt z tym fragmentem jest niemożliwy – stwierdziła Wadż unosząc swoje Spojrzenie w górę.
- Zadzwonię do prezydenta – zdecydowała Gauri i wyjęła telefon. Gdy rozmawiała, cały czas patrzyła na cząstkę ciała nieznanego gościa. Wtem poczuła lekkie ukłucie w żołądku. Nie była pewna, czy był to ruch owej istoty, mogącej bezwiednie rozerwać na strzępy jej ciało, czy też działała na nią, niewolną jeszcze niestety od przypadkowych atawizmów, siła sugestii. Dziewczyna pokręciła z głową z łagodnym wyrzutem dla samej siebie, gdy cząstka istoty znikła, nie wyrządzając nikomu żadnej szkody.
- Ona nie przemieszcza się linearnie – podpowiedziała jej Wadż. – Z naszej perspektywy to raczej zmiennokształtne, chaotyczne teleportacje.
- Nie sądziłam, że tak łatwo nałożyć na siebie dwie struktury wymiarowe, jej i naszego świata – zauważyła dziewczyna.
- I słusznie – przytaknęła Wadż. – To bynajmniej nie jest proste. Owa istota musiała mieć naprawdę wiele czasu i silną motywację, żeby to opracować. Jednocześnie w jej sposobie poruszania się tkwi dziwaczny archaizm. Wyrafinowana technologia, która jest jednocześnie nader niezręczna. Cóż, zdarza się! Będę musiała ściągnąć informacje na ten temat z jakichś pobliskich bibliotek.
- Sądzę, że prezydent już to robi – wtrącił Klee 7.
- Owszem – odparła z uśmiechem Gauri. – Niedługo dotrą do nas pierwsze analizy, a póki co każę służącym przynieść herbaty i smaru, a także ustawić stolik w tym małym kiosku. Z jednej strony będziemy mieć ogród, z drugiej zaś panoramę doliny Jamuny. Ta noc napełnia chęcią do rozmowy – jej goście przyjęli pomysł z radością.
Sprawa niespodziewanego gościa rozmyła się w trakcie najbliższych dni. Istota była nieuchwytna, zaś Słoneczny, którego podejrzewali o znajomość odpowiednich technologii, nie chciał odrywać się od porządkowania zbiorów ściągniętych przez Gauri i Ludwika podczas pobytu na Kuberze. Rzeczywiście, niektóre z wyobrażeń Smokowija należały do gatunku wybitnych arcydzieł, zaś dekadenckie rezydencje odgrodzonych od reszty społeczności kuberiańskich bogaczy urzekały nieco niezdrowym architektonicznym rozmachem. Gauri, która nie raz odwiedzała atelier kosmity, musiała mu przyznać rację. Nurt przemian rzeczywistości, zawarty w sztuce, był o wiele ważniejszą sprawą od problemów niewielkiej społeczności zamieszkującej jedną z tetralionów planet. Jeśli Słoneczny znał odpowiednie technologie, tym bardziej czuł się zapewne znudzony tego typu problemami. Oczywiście wszyscy, z prezydentem Schoenbergiem 13 na czele mieli nadzieję, że w razie poważnych kłopotów kosmita im mimo wszystko pomoże.
- Spójrz ma tą fasadę – rzekł pewnego razu do prezydenta, gdy ten go odwiedził. – Jakimś cudem intuicja przemówiła niezwykle głośno w centralnym ośrodku nerwowym architekta. Jestem zdumiony i wciąż o tym rozmyślam. Trudno mi pojąć wyrafinowanie tej sztuki – Schoenberg 13 uważniej przyjrzał się eksponatowi i zaiskrzył się z zachwytu.
- Co sądzisz o naszych artystach? – zapytał.
- Zwłaszcza muzyka osiągnęła tutaj godny pochwały poziom – zauważył Słoneczny. – Również twórczość tego rzeźbiarza od statuy na dworcu…
- Klee 7 – podpowiedział Schoenberg 13.
- Właśnie, Klee 7 – uśmiechnął się kosmita, – bywam trochę roztargniony, gdy się zamyślę… Jego dzieła są wspaniałe, to wielki artysta. Czy rozmawiali już z Gauri?
- Tak – odparł prezydent. – Rozmawiają prawie każdego wieczoru.
- To doskonale – ucieszył się Słoneczny.
- Sądzisz, że królowa też jest wielką artystką? – zaiskrzył się Schoenberg 13.
- Oczywiście, staje się nią – odparł kosmita.
- Na tym chyba polega bycie wielkim artystą, na stawaniu się – zauważył prezydent.
- Jesteś znakomitym politykiem – pochwalił go Słoneczny odkurzając z pyłu jeden z eksponatów. – Choć określenie „stawanie się” może być mylące. To nie jest stawanie się „ja”, to raczej udział w stawaniu się rzeczywistości, uczestniczenie w nim bez podziału na wnętrze i zewnętrzne.
- Do tego potrzeba znakomitego warsztatu – zauważył Schoenberg 13 unosząc jakąś piękną statuetkę.
- Warsztat to łuk wraz z cięciwą – rzekł kosmita, – zaś strzałą jest ciekawość.
- Strzała też musi być dobrze wykonana – prezydent wskazał palcem w posągową postać Słonecznego.
- Brawo! – zakrzyknął kosmita. – Trafiłeś w sedno. Lecz to trudne rzemiosło, trzeba wystawić jej grot na wiatry i nurty rzek. Tu tylko ogólny prąd natury może być twórcą. Nurt przypadkowy, kapryśny i zmienny. Dlatego to takie cenne – dodał potrząsając wyjątkowo pięknym dźwiękokształtem.
(326)