Rozdział 49
Gauri i jej przyjaciele znaleźli się w rozległym hallu Domu Pogranicza. Dla dziewczyny było oczywiste, że końcową drogę do niespodzianki Słonecznego powinna odbyć sama. Może nie była to inicjacja w dawnym, żywielowym stylu, ale z pewnością ciekawa przygoda. Pożegnała się zatem z Ujto, Gają, Wadż i Ludwikiem. Po chwili sylwetki trzech szybujących kuleczek i jednego Niemca z Bonn zniknęły na rozległej rampie Domu Pogranicza i Gauri została sama.
Samotność była podwójna. Odeszli nie tylko przyjaciele, ale również całkowitemu zatarciu uległy połączenia między cząstkami świadomości Gauri. Mogła przypuszczać, że główny jej ośrodek znalazł się właśnie tu, wśród megalitycznych, stalowych konstrukcji, do których płynęły powolnie jak monstrualne żółwie statki badawcze z różnych stron wszechświata.
Droga przez Dom Pogranicza okazała się na początku bardzo monotonna. Dziewczyna wciąż była w skafandrze, gdyż nie dotarła jeszcze do przestrzeni Domu zawierających atmosferę. Nie miała też pojęcia jaka ta atmosfera będzie. Jednakże dla jej skafandra każda atmosfera poza próżnią była korzystna. Póki co skafander uzupełniał zasobniki powietrza przez swoje dolne części, stykające się z metalowym podłożem. Jako, że cząsteczek tlenu było w nim tyle, ile kot napłakał, zaawansowany strój nagrzewał się niemal do czerwoności, przeprowadzając subtelne reakcje rozpadu jądrowego. Choć wnętrze skafandra utrzymywało odpowiednią dla Ziemianki atmosferę, to już na zewnątrz Gauri wręcz promieniała rozbłyskami elektromagnetycznymi.
– Mam nadzieję, że nikogo nie przeniosę do Indraloki tym moim marszem – zaśmiała się do siebie. Przestrzeń przed nią rozświetlała się od emisji skafandra, nie potrzebowała zatem żadnej latarki. Powierzchnia rampy była poważnie poraniona uderzeniami mikrometeorytów. Dom Pogranicza musiał mieć jakieś szczątkowe pole siłowe, które wprawdzie już nie utrzymywało atmosfery w otwartych częściach stacji, ani nie odbijało małych skał, to jednak broniło konstrukcję przed dużymi odłamkami kosmicznej materii.
– Może nie zawsze… – mruknęła do siebie, natykając się na wielometrową dziurę krateru, która jednak nie przebijała na wylot powierzchni rampy. Oderwała wzrok do powierzchni i domniemanego celu swej wędrówki i spojrzała w górę. Tysiące gwiazd łypnęły na nią swoim srebrzystym deszczem i Gauri uśmiechnęła się do siebie. Ciężko być naprawdę samotną, skoro zewsząd patrzą na wędrowca tysiące światów.
Wędrówka trwała długo. Minuty zamieniały się w godziny, zaś godziny w dni. Gauri zasypiała czasem, pozwalając skafandrowi wygenerować potrzebne substancje odżywcze podawane jej w postaci smakującej nieprzyprawionymi hamburgerami papki przez przezroczyste rurki skafandra. Cały skafander był oczywiście przezroczysty, tak aby nie przesłaniać istoty w nim się znajdującej. Moda na takie skafandry pojawiła się we wszechświecie już dawno. W bardziej ostrożnych cywilizacjach skafandry przesłaniające były wręcz zakazane, podobnie jak na dawnej Ziemi zakazane było zakrywanie twarzy w miejscach publicznych.
Najtrudniejsze było wygenerowanie doznań zmysłowych w przejrzystej materii skafandra. Twórcom tych kosmicznych rynsztunków od dawna przyświecała myśl przełożenia dotyku, smaku, węchu i innych zmysłów na ich odpowiedniki dla istoty znajdującej się w środku. Dlatego nawet w próżni Gauri czuła metal pod swoimi stopami, słyszała też rozmyte odgłosy pobliskich obiektów, bo przecież próżnia nigdy nie jest doskonała, a już na pewno nie przy wielkiej jak planeta stacji kosmicznej wynurzającej się wciąż z odległych eonów czasu.
Przed Gauri wynurzyła się większa przeszkoda. Był to wrak statku kosmicznego, który wbił się w rampę tysiące, albo miliony lat temu.
– Raczej miliony – pomyślała Gauri analizując zrytą małymi kraterami powierzchnię obiektu. Dziewczyna postanowiła, iż nie będzie obchodzić rozległego na parę kilometrów obiektu, ale pójdzie dalej prosto wspinając się i opuszczając z wraka. Powierzchnia okrętu zachowała jeszcze szczątki jakiegoś niezwykłego pisma, którego komputer w skafandrze nie mógł dokładnie odczytać, z uwagi na zbyt wielkie ubytki. Niektóre płaszczyzny konstrukcji były jednakże lepiej zachowane i Gauri z uznaniem oceniła zmysł estetyczny wymarłej już zapewne cywilizacji, z której być może przetrwał tylko ten obiekt. Przypomniało jej się opowiadanie świetnego pisarza SF z dawnej Ziemi, w którym pilot sowizdrzał minął się z kosmicznym wrakiem podczas patrolu. Zaniedbał on wymiany taśmy rejestracyjnej (to było stare opowiadanie) i ostatecznie postanowił nie mówić nic nikomu o tym co widział. Z dawnej cywilizacji nie pozostał zatem jedynie ślad w jego pamięci, do którego postanowił się nie przyznawać, aby nie oberwać od przełożonych za niedbałość.
– Jak się nazywał ten pisarz? – głowiła się Gauri wspinając się lekkich podskokach na wrak. Dawna Ziemia zatarła się już dość mocno w jej skądinąd coraz doskonalszej pamięci, zatem przypomnienie sobie pisarza, który nie był ani Hindusem ani nawet Anglosasem było dla niej chwilowo zupełnie nierealne. Może, gdyby odzyskała inne cząstki swoich spojrzeń dałaby radę. Ale w tym punkcie tego nie wiedziała. Po chwili przez Gauri wynurzyła się spora dziura w poszyciu rozbitego okrętu. Dziewczyna poczuła się strasznie zblazowana. Miała już okazję widzieć setki żywym i umarłych cywilizacji, oraz oczywiście jeszcze więcej żywieli w różnych stadiach wzrostu i rozkładu. Po ruinach, bez odpowiednich urządzeń badawczych, ciężko było się czasem zorientować, czy śledzi się resztki żywieli czy cywilizacji niskiego stopnia. Te wyższego stopnia natychmiast uderzały opanowaniem n-wymiarowości, zatem nawet w stanie rozkładu żywo manifestowały swoją po części pozaczasową, lub ponadczasową obecność. Tu nic takiego nie było.
– To pewnie żywiel – mruknęła do siebie Gauri. – Nie muszę na to tracić czasu… – mimo to stała przed dziurą i dalej wpatrywała się w romb światła rzucany do środka przez jej skafander. – Z drugiej strony nie spieszy mi się donikąd – powiedziała do siebie dźwięcznym głosem. – Albo raczej nie mogłoby mi się spieszyć, nawet gdybym chciała, zważywszy na rozmiar i stan tego obiektu – miała oczywiście na myśli całą stację, a nie tylko wbity w nią wrak, zapewne jeden z wielu.
Spłynęła zatem w dół, zaś jej skafander niemal z lubością przekazywał jej atrakcyjnie wzmocnione echa i stuknięcia. Korzystała zatem z niego wodząc rękami po ścianach i obok różnych stopów metali wymacując też materiały kompozytowe oparte na węglu i krzemie.
– Nieco podobna hybryda jak na Kuberze – pomyślała. – Lecz to nie byli Kuberianie, gdyż przez korytarze ich statku nie przepchnęłabym się w swej macierzystej postaci. Ci, których spotkał tu kres, byli raczej nieco więksi od ludzi, choć nie wykluczone, że również w miarę humanoidalni. – forma humanoidalna nie okazała się tak popularna w kosmosie, jak można by przypuszczać, lecz miała swoich przedstawicieli, gdyż niejedna materialna ewolucja naturalna postawiła na symetrię wzdłużną a nie promienistą, oraz na szkielet wewnętrzny.
Szczątki dawnych podróżników potwierdziły przypuszczenia Gauri. Stworzenia były bardziej podobne do szympansów niż ludzi, ich dłonie miały dziesiątki palców, których kościec był imponująco złożony i finezyjnie drobny. Zimno kosmicznej pustki dobrze zakonserwowało resztki kosmonautów, niestety swego czasu rozerwało je jak bomby ciśnienie, zatem dochodzenie do ich kształtu przypominało układanie puzzli. Oprócz kości i kawałków zamrożonej tkanki po całym statku rozrzucone były fragmenty przedmiotów. Gauri po dłuższym namyśle wybrała kawałek urządzenia elektronicznego, który oprócz wartości inżynieryjno – technicznej posiadała też pewien walor estetyczny.
– Ot taka pamiątka – powiedziała do siebie, wciąż wspominając opowiadanie o zagubionym relikcie umarłej cywilizacji pominiętym przez nonszalancję i niedbałość pilota Pirxa. Niestety, poza tym wizyta wewnątrz statku okazała się bezowocna. Dziewczyna liczyła na jakieś elementy samonaprawiającej się robotyki, co pozwoliłoby może wydobyć z wraku jakiś sprawny pojazd samobieżnej. Bez nanoregeneracji, dość popularnej u wielu cywilizacji kosmicznych, nie było najmniejszej szansy na znalezienie sprawnego urządzenia nie tylko po milionach, ale nawet po tysiącach lat. – Jak mogli dolecieć tak daleko bez tego? – westchnęła ze zdziwieniem i zaśmiała się sama z siebie. To przecież ona uparła się iść do Domu Pogranicza tak jak stoi, prawie bez niczego, aby z otwartą przyłbicą stanąć przed wyzwaniem Słonecznego. Nie wiedziała nawet, czy jej kosmiczny guru oczekuje od niej takich rycerskich niemal szaleństw i poświęceń.
Jako, że nie było innej rady, Gauri schowała relikt nieznanych kosmitów do schowka w skafandrze i znacząco spowolniła swoje myślenie i odczuwanie. Szybko z godzin zrobiły się minuty, a z tak uzyskanych minut sekundy. Jej mózg miał wrażenie, że pędzi przed siebie jak wyścigowy samochód na pełnym gazie, choć tak naprawdę poruszała się tak samo jak przedtem, tyle, że tym razem bez większego udziału spowolnionej świadomości. Masy skorodowanych i porytych meteorytami blach atrium Domu Pogranicza sunęły przy niej rozpływając się w smugach, jakby zdmuchnięte tajfunem czasu. Prosta sztuczka z percepcją rozbawiła podróżniczkę do tego stopnia, że nawet nie zauważyła, jak wpadła do wewnętrznych sal bazy i zaczęła z trudem i niezręcznie kluczyć między jakimiś gęsto usianymi przeszkodami, z których część nosiła cechy obiektów świadomych. Wciąż się śmiejąc, Gauri zaczęła przyspieszać swoją percepcję do normalnego poziomu, a przestrzeń wokół niej podległa nagłemu spowolnieniu, osuwając się iluzorycznie w mroźnym tchnieniu czasu. Wreszcie zatrzymała się sama w sobie, w swoich wcale nie tak pospiesznych krokach.
– Witaj! – zakrzyknęła do jakiegoś zdezolowanego robota, który swoim kubicznym kształtem zabawnie przypominał ziemskie wyobrażenia robotów z filmów s-f retro.
– Podróż… zakończona… sukces.. wyniki i pomiary… możliwe, możliwe, zasiedlenie, możliwe, dobrego dnia panie Prezydencie… – tłumacz zaimplementowany w zwojach nerwowych Gauri radził sobie błyskawicznie z niezbyt egzotyczną mową istot, które dawno temu wyprodukowały maszynę. – Chwała kraju Xyuuu, święto federacji Xyuuu, święto, święto, Panie Prezydencie…
– Ach, nie jestem twoim prezydentem – uśmiechnęła się Gauri.
– Podróż zakończona, sukces, Panie Prezydencie… – recytował dalej swą litanię robot. Gauri rozejrzała się wokół siebie i ze zdumieniem zaobserwowała, że wokół niej kręcą się dziesiątki różnego projektu robotów, oszołomionych podobnie jak ten pierwszy. Wszystkie powróciły ze swoich wypraw, lecz nie tam gdzie chciały i, chyba zwłaszcza, nie wtedy kiedy chciały. Między robotami biegały lub maszerowały spokojnie różne istoty organiczne. Większość z nich była jeszcze podrostkami i najwyraźniej i najzwyczajniej w świecie bawiły się wśród zdezorientowanych maszyn.
– To ja jestem Prezydent! – zakrzyknęło do niej radośnie jakieś młode stworzenie, wyjmując śliskie czułki z barwnej i lśniącej jeszcze młodością muszli. Pokryty śluzem ogon wypływał z tylu malca, upodabniając go niemal całkowicie do ziemskiego ślimaka, ale o niespotykanej na Ziemi skali i inteligencji.
– Kiedy tu przybyłeś, dzieciaku? – zainteresowała się Gauri.
– Jak to przybyłem? – zdziwiło się dziecko. – Chodzi ci o żyzne pola, które są tam, za zimnym płaskowyżem?
– Zimny płaskowyż? – dopytała się Gauri, odruchowo splatając kosmyk włosów. Dziecko spojrzało na ten gest z badawczym zaciekawieniem, ale bez większego zdziwienia. Widocznie było przyzwyczajone do osób o różnych formach i kształtach.
– To tutaj – wyjaśnił ślimak. – Pełno tu szalonych mówiących pomników. U nas, w żyznych krainach, też są, ale wiele z nich lubi zimno i rozrzedzone powietrze. Moja koleżanka Imui nie przychodzi tu, bo ciężko jej tu oddychać. Choć Kapitan mówi, że dba o to, aby powietrza i jedzenia nie zabrakło dla nikogo w całym Domu.
Gauri dokonała szybkiej analizy składu atmosfery i ze zdumieniem odkryła, że wbrew otaczającemu ją prymitywizmowi zardzewiałych form, jest ona zaawansowanym tworem przestrzenno – chemicznym. Dzięki nawarstwiającym się równoległym podprzestrzeniom w tej atmosferze mogłaby oddychać każda znana jej istota materialna, łącznie z tymi, które żyły w środowiskach wodnych. O istotach energetycznych ciężko było powiedzieć, czy potrzebują atmosfery, jednakże Gauri nie przypuszczała, aby komuś udało się stworzyć spójne środowisko dla owoców ewolucji na zimnych planetach i tych z nuklearnych gwiezdnych otchłani.
– Rozumiem, że twoi rodzicie też tu mieszkali? – zapytała Gauri.
– A gdzie mieli mieszkać? – zdziwiło się dziecko, potwierdzając przypuszczenia dziewczyny.
– Zaprowadzisz mnie w takim razie do Kapitana? – poprosiła.
Ruszyli zatem. Ona i jej nowy przyjaciel z Domu Podróży. Dziecko dopytywało się ją o wszystko. Było bardzo zdziwione, dowiadując się, że jest ona istotą z dalekich gwiazd.
– Kapitan nam o tym mówi – powiedział Ślimak. – Zwłaszcza dzieciom. Zachęca nas, abyśmy ruszyli tam, w tę wielką ciemność. Jak będziemy dorośli oczywiście… – czułki malca świetnie oddawały jego emocje, i bez translatora zrozumiałe dla Ziemianki.
– I co? Ruszacie? – spytała idąc dość szybkim krokiem, bowiem dziecko poruszało się całkiem sprawnie.
– Nie bardzo… – westchnął Ślimak. – Tylko niektórzy, na przykład brat mojego taty. Kapitan mówi, że nie znajdziemy tam już takich jak my. Kiedyś minęło zbyt wiele czasu. Praprzodkowie byli zamrożeni mrozem albo światłem… Gdy lecieli aby stać się mieszkańcami Domu.
– Jak dawno to było? – Gauri wpatrywała się w coraz bardziej gęste zarośla należące, równolegle, do różnych ewolucji naturalnych, tu, podobnie jak atmosfera, pogodzonych ze sobą i występujących w tej samej przestrzeni.
– Nikt nie pamięta przybyszów z gwiazd, takich jak ty – stwierdził Ślimak. – Są jeszcze głupie posągi, one cały czas dolatują. Ale strasznie trudno dowiedzieć się od nich czegokolwiek. Dorośli nie chcą mieć z nimi nic wspólnego. A my, dzieci, bawimy się z posągami i czasem nam mówią o dziwnych rzeczach. Kapitan chce, abyśmy się z nimi czasem bawili.
Cielsko Domu, złożone z różnych stopów metali, powoli rozsuwało się przed nimi ustępując miejsca zalanej światłem dolinie. A raczej światłami, gdyż Gauri szybko odkryła, że zarówno krajobraz, jak i jego oświetlenie, są strukturą wielowarstwową, służącą wielu typom istot. Ciekawe były sploty podwodnych głębi, gorących nuklearnych pustyń czy szumiących od gęstego życia borów. Krawędzie z pozoru nieprzystających do siebie kształtów splatały się ze sobą w kunsztownie analogiczny sposób, zdradzając wybitne zdolności artystyczne ich twórców. Dziewczyna nacisnęła niewidoczny przycisk w skafandrze, który zwinął się do postaci małej, kryjącej się we włosach spinki. Odetchnęła głęboko wonnym od ziół i kwiatów powietrzem i z uśmiechem spojrzała na wijącą się wzdłuż strumienia ścieżkę, wzmocnioną kamiennymi i drewnianymi mostkami. Las wokół niej szumiał i kołysał się delikatnie. Leśne zwierzątka, podobne, choć nie identyczne wobec tych znanych jej z Ziemi, beztrosko hałasowały w liściach i trawach. Ślimakowaty dzieciak obok niej widział z pewnością zupełnie inne krajobrazy, choć trzymał się tej samej drogi. Gauri tupnęła mocniej, naiwnie myśląc, że może usłyszy metaliczne echo płynące z rzeczywistego podłoża stacji. Odpowiedział jej jednak głuchy werbel ziemi.
– No, no… – mruknęła pod nosem. – Coś jakby realna realizacja postmodernizmu… Różne narracje, różne rzeczywistości w jednej…
– Co mówisz? – zdziwiło się dziecko, nie rozumiejąc oczywiście tych jadowicie filozoficznych pomruków.
– Na mojej planecie są, albo byli źli ludzie, chcący zaprzeczyć fundamentom rzeczywistości i narkotyzujący ludzi mrocznymi bajkami… – wyjaśniła. – Jednak, jak widać, może stworzyć miejsce z wielu różnych kamyków, które są obok siebie, a nawet na sobie i każdy jest inny. Czyli istoty, które nie wierzyły dziwacznym bajkom złych ludzi, umiały zainspirować się nimi i zrobić z nimi coś pożytecznego, dobrego do życia i zabawy…
– No pewnie! – zakrzyknęło roześmiane dziecko, wyczuwając bardziej emocje niż sens wypowiedzi towarzyszki.
Zgodnie z tym co przypuszczała Gauri, ścieżka doprowadziła ich w końcu do osady, gdzie żyli głównie podobni do Ślimaka mieszkańcy. Było tam też jednak trochę innych stworzeń, zarówno małych i czworonożnych jak koty, jak i wielkich, pływających w powietrzu jak orki i meduzy.
– Wiele jest tu takich miasteczek? – spytała Gauri.
– Dużo, bardzo dużo – zapewnił ją Ślimak. – Ta akurat jest nasza, bo Xvun i Blogj nie mogli by mieszkać w naszych domach – ze śmiechem wskazał wielką meduzę i krążącą wokół niej w powietrzu orkę.
– Czyli jednak równoległość biosfer ma swoje racjonalne granice – powiedziała do siebie dziewczyna, którą długa podróż przez lądowisko stacji nabawiła chwilowo zwyczaju mówienia do siebie na głos.
– Ano ma – stwierdził jakiś głębszy, bardziej dorosły głos. Gauri odwróciła się w jego kierunku i ujrzała zapewne jednego z rodziców Ślimaka.
– Tato, tato! – zakrzyknęło z entuzjazmem dziecko, zaś Gauri z uznaniem pomyślała o translatorze pływającym w jej zwojach mózgowych. – Widzisz, widzisz? Ona nie jest mówiącym, stalowym pomnikiem! Ona żyje tak jak my, oddycha i ma zapach.
– To rzeczywiście wielkie wydarzenie… – przyznał Ojciec Ślimaka. – I najstarsi nie pamiętają przybycia kolejnej organicznej istoty. Sam nie wiem, kiedy to się kiedyś skończyło i czemu znów się zaczęło?
– Nie do końca się zaczęło – zaprzeczyła Gauri. – Nie przybyłam tu tak jak wy, statkiem powolnym i lecącym przez wieki. Muszę odnaleźć pewne miejsce w tym sektorze kosmosu i wasz Kapitan może mi w tym pomóc…
– A tak, pomoże, pomoże… – zgodził się Ojciec Ślimaka, zaś Gauri zorientowała się, że instrumenty wspomagające jej komunikację z innymi mieszkańcami wszechświata malują w jej emocjach obraz poczciwego, inteligentnego chłopa z zapyziałej dziury.
– Cholera, może jednak czasem translator się myli? – zapytała sama siebie, tym razem tylko w myślach. – Skąd translator może wiedzieć tak szybko, jaki charakter nadać głosowi rozmówcy?
Jednak translator się nie mylił. Ojciec Ślimaka był typowym prowincjuszem, nie wystawiającym rożków ze swojego niewielkiego świata. Jeśli Kapitan proponował mu daleką podróż w pozbawioną już innych Ślimaków głębinę kosmosu, z pewnością odmówił. Nie sprawiał jednak wrażenia żywieli. Miał sporą wrażliwość, dziedzictwo wymarłej rasy, która zdecydowała się podróżować przez ogrom kosmosu bez odpowiednich napędów, narażając się na milenia zahibernowanej podróży.
– Choć tu moje dziecko – zagadnął ją przyjaźnie Ojciec Ślimaka i wskazał miejsce przy stole bez krzeseł. Nieopodal stało urządzenie, sądząc po zarastających je pajęczynach prawie nie używane. Ojciec Ślimaka nacisnął coś i mała ważka wyleciała z rdzewiejącego otworu, okrążyła Gauri, usiadła na chwilę na jej ramieniu i wróciła do otworu. – Chętnie poczęstowałbym cię naszą kuchnią, ale z pewnością jadasz inne rzeczy. Ta kuchnia automatyczna powinna dać sobie radę. Ostatni raz włączał ją mój prapradziadek, lecz Kapitan twierdzi, że to ustrojstwo nie może się zepsuć – Ojciec Ślimaka nieco sceptycznie dotknął jednej z pajęczyn oplatających urządzenie, która w jego oczach była z pewnością czymś innym. – Gdybym wiedział, że jeszcze kiedyś będą goście z dali, dbałbym bardziej o jej czystość – stwierdził przepraszająco.
– Drukarka molekularna w środku z pewnością jest czysta jak łza, chyba że rzeczywiście nie działa – zauważyła Gauri.
– Łzy nie są czyste – zauważył zdziwiony Ojciec Ślimaka.
– To takie powiedzonko – zaśmiała się dziewczyna. Jak widać translator Ojca Ślimaka nigdy nie zetknął się z płaczącymi ssakami z planety Ziemia i ich pokręconymi powiedzonkami.
Urządzenie furkotało migając kolorowymi wskaźnikami. Tak przynajmniej widziała je Gauri, bo z pewnością starało się dostosować swój wygląd do potrzeb użytkownika. Dziewczyna mogła podziwiać w ten sposób pokłady swojej pamięci, kształty maszyny odzwierciedlały bowiem różne filmy s-f, które widziała w dzieciństwie i o których w większości zapomniała. Było też w maszynie coś z wielowymiarowego stylu rzeźby NZDelhi, dzięki któremu o nowej cywilizacji mówiono w sąsiedztwie. Krótko mówiąc Gauri patrzyła na maszynę z zainteresowaniem, jakim darzy się zazwyczaj ciekawą sztukę teatralną.
Ostateczny efekt wysiłków maszyny był zaskakująco dobry. Gauri mogła się nacieszyć odpowiednio cierpką w smaku południowoindyjską dosą, z nadzieniem o rzodkiewkowym posmaku z dużą ilością ostrego sosu.
– Nie jadłam już od wieków – westchnęła z zadowoleniem wgryzając się ryżowe ciasto. Maszyna tymczasem zamigotała i wypluła z siebie kilka źdźbeł świeżego ryżu, jakby chcąc się im przyjrzeć nie tylko w oknie wyobraźni swej konsumentki. Może rzeczywiście zresztą to robiła…
– Mój sąsiad widział chyba twoją powolną wędrówkę przez bramę Domu Podróży – zagadnął Ojciec Ślimaka. – Był przekonany, że jesteś rozbitkiem, podobnie jak nasi przodkowie…
– Dlaczego nie chcecie wrócić w kosmos? – zapytała Gauri. – Z tego, co mówił wasz syn wnoszę, że nie musicie być wiecznymi rozbitkami.
– Nie wiem, czy to zrozumiesz – zaczął Ojciec Ślimaka. – Istnieje w nas wszystkich echo dawnej podróży, przekazywane nam przez naszych odległych przodków. Każdy zna historię o trwającej eony wyprawie, w trakcie której poszczególni kosmonauci budzili się co dziesiątki lat ze stanu hibernacji, aby przez kilka dni doglądać sprawności urządzeń. Po kilku dniach przechadzania się po pustym i prawie martwym okręcie, znów szli spać na dekady, czekając aż po pustych korytarzach przejdą się inne zmiany współpasażerów. Dopóki wiedzieli, że lecą do zamierzonego celu, czyli, w wypadku moich przodków, do układu Xynd posiadającego planety możliwe do kolonizacji, było to pół biedy. Choć kosmos jest praktycznie pusty, podczas trwającej tysiąclecia wyprawy zdarzają się zawsze wypadki. Nasz okręt był przygotowany na kilka zmian kursu, miał też dość paliwa na kilka ekspedycji w ramach docelowego układu. Okazało się, że to jednak nie wystarczyło i któraś z tysięcznych zmian moich przodków zorientowała się, że nie osiągnie już Xynd. Moi przodkowie postanowili zatem lecieć do skupiska gwiazd Vyu, licząc na to, że tam znajdą przydatne do odnowienia zasobów statku surowce. Po wiekach podróży okazało się, że materia wokół Vyu jest zaskakująco gęsta i wyhamowuje statek. W końcu moi przodkowie utknęli, dostrzegając w okolicach Vyu inne zmrożone okręty, do których nie mogli już nawet dolecieć. Postanowili zatem ustawić urządzenia hibernacyjne na stały sen, który mogłaby przerwać jedynie misja ratunkowa. Mieli jednak na nią niewielką nadzieję. W trakcie swej podróży obserwowali oczywiście macierzysty układ i nie mogli nie dostrzec, że w czterotysięcznym roku podróży zatrzęsła nim eksplozja pobliskiej supernowej. Nastąpiła ona wcześniej, niż przewidywali nasi astronomowie, choć oczywiście zapadająca się gwiazda TR 90.00.000.23 była jednym z motorów naszej eksploracji kosmosu. Najsilniejsza była jednak ciekawość, chęć odkrycia nowych światów. Gdy w trakcie podróży przodkowie natrafiali, bardzo rzadko, na jakieś rozrzucone w pustce komety lub planetoidy, badali je. Do dziś mamy tu muzeum ze skałami pobranymi w trakcie tej wyprawy. To dość sentymentalna kolekcja, bowiem rozbitkowie z innych części kosmosu, zarówno ci biologiczni, jak i ci mechaniczni, przynieśli, chcąc nie chcąc, znacznie ciekawsze dla badacza materiały ze znacznie dalszych części wszechświata, niż te, które moja cywilizacja miała nadzieję osiągnąć.
Gauri, wciąż niwelując pożywną krągłość dosy, spojrzała uważniej na swojego rozmówcę. Zauważyła, że jego wzorzysta, barokowa wręcz muszla, poszarzała lekko, co zapewne było oznaką smutku i zamyślenia.
– Przodkowie zapadli zatem w długi sen, nie spodziewając się zbytnio przebudzenia. Śmierć w powolnie nadchodzącym na gasnące urządzenia chłodzie była dość bezbolesną drogą wyjścia z tej sytuacji. I czekali tak, w swoich stalowych trumnach, przez wiele milionów lat. Ich, nasi, rodacy nie wyprawili misji ratunkowej, gdyż najpewniej warkocze supernowej nie pozostawiły z nich nawet śladu. Na samej planecie, jak dowiedzieliśmy się później, doszło do całkowitego zdmuchnięcia atmosfery i wpierw wypalenia a później zmrożenia całej jej powierzchni. Cała skorupa planety zmieniła się wpierw w magmę pod wpływem silnego promieniowania, zaś później zastygła ponownie w zmienionym już kształcie. Po naszej cywilizacji nie zostały nawet najdrobniejsze przedmioty…
– Skąd wiesz? – zaciekawiła się Gauri. – Byłeś tam? Twój syn mówił, że…
– Nie, nie – czułki Ojca Ślimaka zatańczyły płynnie nad jego głową. – Po milionach lat załogę statku znalazł Kapitan i przywrócił ją do życia za sprawą niepojętej dla nas po dziś dzień medycyny. Oni, i kilka następnych pokoleń, dokładali wszelkich starań, aby odnaleźć ocalałych z wybuchu supernowej rodaków. Wpierw zbadali oczywiście naszą macierzystą planetę, bardzo gruntownie. Z zamieszkałych niegdyś księżyców jedenastej planety układu (macierzysta była siódma) zostało jeszcze mniej. Przodkowie znaleźli je w międzyukładowej pustce. Były to martwe, ciemne globy, usiane potężnymi kraterami. Jeden z nich wszedł na trajektorię przypominającą rozszerzający się w czasie korkociąg, co świadczyć może o sile oddziaływania supernowej na jego dawny układ.
– Hmmm… – zamyśliła się Gauri. – Po milionach lat nawet rozbitkowie z waszego domu winni byli się rozwinąć do rozmiaru sporej cywilizacji galaktycznej, chyba, że nie został nikt, kto mógłby dać temu początek…
– Właśnie – zgodził się smutno Ojciec Ślimaka. – Tym niemniej moi przodkowie szukali przez wiele pokoleń i nie znaleźli niczego. Nawet zabłąkanego poza swą pierwotną orbitą satelity komunikacyjnego, na czym w pewnym momencie zaczęto opierać swe główne nadzieje, gdy wiadomym się stało, że na nic większego po katastrofie nie możemy liczyć. Po naszej wielkiej, słynącej ze swych architektów i poetów cywilizacji nie zostało nic… – Gauri usłyszała niemal, że chlipnął przełykając łzę, co dobrze świadczyło o translatorze z NZDelhi.
– Ależ, ależ, chwileczkę… – zaprotestowała nagle. – Przecież po „waszej wielkiej cywilizacji” zostaliście wy, zatem możecie ją zbudować od nowa, o tam… – wskazała wymownie w stronę odległego o kilkaset kilometrów wyjścia z Domu Podróży. Tu gdzie rozmawiali był oczywiście słoneczny dzień w wiejskiej okolicy, ona zaś wydobywała resztki ostrego sosu z talerza ostatnimi skrawkami dosy. – Poza tym nie jest trudno słynąć z poetów i architektów, jeśli nie porówna się ich z innymi twórcami, tymi z innych gwiazd i planet… – dodała nieco złośliwie i wyzywająco.
– Pamiętaj, że są tu też inni rozbitkowie – zaprotestował Ojciec Ślimaka.
– To co, założyliście tu jakiś uniwersytet, gdzie rozwijacie filologię i historię poezji? – ciągnęła dalej gniewnie dziewczyna.
– Nie, Kapitan coś takiego sugerował, gada zresztą podobnie jak ty – stwierdził spokojnie Ojciec Ślimaka. – „Wyjedźcie stąd, odkryjcie swój nowy świat, twórzcie, mnóżcie, twórzcie mnóżcie” – rozbitek parodiował zapewne Kapitana.
– Ma rację – pokiwała głową Gauri. – Nawet tu moglibyście się bardziej rozwinąć, ale widzę, że macie znikomy przyrost naturalny.
– Większość z nas nie chce mieć potomstwa – przyznał Ojciec Ślimaka. – To, które jest, i to nie tylko u nas, to owoc wadliwej antykoncepcji.
– Ha, ha… – Gauri zaśmiała się. – To zupełnie odwrotny problem, niż to, z czym mierzyłam się w ostatnich latach. Tyle żywieli, chcących aby automatycznie powielać w nieskończoność próżne nadzieje. Nawet jeśli wśród żywieli odnajdziemy grupę dekadentów, którzy nie chcą się już rozmnażać, to są przecież inne grupy, gotowe wkroczyć w to puste miejsce dzięki swym agresywnym ideologiom.
– No tak – zgodził się z nią nieoczekiwanie Ojciec Ślimaka. – Ale my nie jesteśmy żywielą i nie chcemy trwania dla trwania. Wychodzi na to, że dotknęła nas pustka i samotność kosmicznych głębi i nie możemy już wynurzyć się z jej cienia. Czasem jakiś głosik we mnie wzywa mnie do podróży, czasem, przez chwilę czuję euforię spowodowaną możliwością podjęcia tej decyzji. Ale szybko zabija to lęk, dziedzictwo moich przodków. Nieliczni z nas, nie tylko z mojej rasy, dają się porwać i ruszają tam, za bramę. Ale jest ich pewnie zbyt mało, bo nigdy jeszcze nie wrócili tu ich potomkowie, aby przekazać nam pomyślne wieści. Co, oczywiście, tym bardziej pogłębia ciążącą nad większością z nas pustkę kosmosu…
– Hmm… – zamyśliła się Gauri. – Jesteście ciekawym przypadkiem dziedzicznego lęku przed otwartą przestrzenią. Wasz Kapitan ma rację, trzeba wam pomóc. Z początku myślałam, że jest on dziwacznym i niezbyt humanitarnym kolekcjonerem resztek żywieli, tymczasem prowadzi tu chyba jakąś klinikę, niestety bez dobrych rezultatów… Gdzie znajdę Kapitana?
– Nie mam pojęcia – stwierdził obojętnie Ojciec Ślimaka. – Kiedyś nawet wskazał nam drogę do swoich rewirów, ale nie znam nikogo, kto by chciał ją pamiętać. Ty wydajesz mi się miła, ale wyobraź sobie, że ktoś od lat, od wieków chce skłonić cię do podróży, kiedy jest to ostatnia rzecz, której byś chciała….
Gauri pokiwała niejednoznacznie głową na sposób hinduski. Był to jeden z nielicznych przejawów logiki niebinarnej wśród zwykłych, nawet nie wykształconych Ziemian. Następnie rozejrzała się wokół siebie i zobaczyła ścieżkę niknącą w lesie, zaraz za powałą domu gościnnego Ojca Ślimaka. Był pozorny ranek, ptaki śpiewały słodko. Przy ścieżce dziewczyna zobaczyła pluszowego misia, który tak naprawdę musiał wyglądać nieco inaczej, jako, że nie bawiły się nim ludzkie dzieci. Wdychając głęboko powietrze zdała sobie mocniej sprawę z upajającego zapachu kwiatów i mocnego wrażenia porannej świeżości, zalanej rosą i świeżymi, budzącymi się liśćmi.
– Dzieci, dzieci! – zaczęła nawoływać, gdy tylko oddaliła się trochę od gościnnego domu. Dzieci zjawiły się natychmiast. Trójka Ślimaków i jedna unosząca się w górze Meduza.
– Chcesz się z nami bawić? – spytała z nadzieją Meduza głosem małej dziewczynki.
– Z wami i z Kapitanem – odparła z uśmiechem Gauri.
– Nie chcemy mówić dorosłym, gdzie bawimy się i uczymy z Kapitanem – zaprotestował jeden ze Ślimaków. – Dorośli są głupi, nie chcą nawet, żebyśmy się bawili z Kapitanem…