Rozdział 5.
Gauri powoli uwalniała się z objęć Morfeusza. Była nieomal przekonana, że wczorajszy dzień okaże się snem. Ale na wszelki wypadek nie otwierała oczu. Spodziewała się zobaczyć wnętrze grobowca, albo, co było bardziej prawdopodobne, swój własny pokój w akademiku. Senne wrażenia opuszczały ją powoli, a ona wsłuchiwała się w otoczenie. Jej uszu dobiegały pokrzykiwania małp i śpiew ptaków. Były to dźwięki dość codzienne w Delhi, jednakże brakowało tych drugich, jeszcze częstszych. Nie słyszała ryku tysięcy skleconych naprędce motorowych riksz i samochodów, nie dobiegały jej głosy przekupniów i sprzedawców herbaty z mlekiem. Taka cisza możliwa była niekiedy nocą, ale była prawie pewna, że czuje na twarzy światło dnia. W końcu zaczęła się zastanawiać nad tym, gdzie tak naprawdę chciałaby się przebudzić…? Czy w którymś z dwojga całkowicie prawdopodobnych miejsc, czy też w tym zapamiętanym jeszcze z jej surrealistycznego snu? Żeby odpowiedzieć na swoje wątpliwości, a jednocześnie nie otwierać oczu, co wydawało się jej w tej chwili pewnego rodzaju oszustwem, zaczęła macać ręką otoczenie wokół siebie. Wszystko wskazywało na to, że znajdowała się na starym i zakurzonym fotelu. To jeszcze nic nie znaczyło. Meble zdarzały się również w akademikach, nieco rzadziej w grobowcach. Postanowiła zatem sprawdzić ciężki przedmiot, który utrudniał jej swobodne oddychanie. Przypominał on ciężki pas z metalowych rurek. Otworzyła oczy i ujrzała zasłany pyłem pokój z neopalladiańskimi ryzalitami w ścianach, wielkim choć brudnym oknem zbrojnym w solidne kraty. Nad sobą miała plafon z wzorowanym na sztuce Antycznej Grecji „Narodzeniem Jutrzenki”. Przy niej znajdował się zasłany kurzem hebanowy stół, naprzeciwko zaś spał rozwalony w fotelu Czandra, do tego ubrany w stylu Afgańskich wojowników.
Nie, to niemożliwe! – zaprotestował jej umysł. – W tej historii nic do siebie nie pasuje. Dlaczego żyjemy, choć wszyscy inni znikli? Jakim cudem minęło tyle czasu, choć dla nas upłynął jeden dzień? Jak to możliwe, że nie ma żadnych zniszczeń poza tymi zadanymi przez czas, a mimo to Delhi pozbawione jest mieszkańców? Samochody, domy i sklepy – wszystko wygląda jak zatrzymane w kadrze. Nie ma żadnych śladów pospiesznej ewakuacji. Nikt nie wziął swoich rzeczy, nikt nie zamknął sklepów, choć też nie pozostawił uchylonych drzwi… Dziwne…
Ach, więc to prawda! – jęknął Czandra otwierając oczy.
Tak – zaśmiała się jego przyjaciółka i wstała z fotela, niemal wyskakując w powietrze. – Czuję się niesamowicie lekka – pomyślała, – może to efekt braku miejskich zanieczyszczeń, albo małej ilości jedzenia w żołądku… – wzruszyła ramionami. – Musimy się zająć prądnicą – zaproponowała, po czym poszli do przybudówki przy willi, gdzie mieściło się urządzenie. Oczyścili je w miarę dokładnie z kurzu i wlali weń resztkę benzyny z plastikowego kanistra, znajdującego się nieopodal. Silnik generatora zajęczał ociężale i zaczął poruszać turbiną, skrzypiąc przy tym potwornie. Stadko papug obradujące na dachu wzbiło się w powietrze. Słychać też było eksplozję korków umieszczonych w przedsionku głównego budynku. Pozwolili prądnicy działać i pobiegli zobaczyć korki. Ich nowe mieszkanie było na szczęście podzielone na pięć faz napięcia. Po długim i żmudnym dobieraniu przepalających się korków, których zapas był dość imponujący, udało im się uruchomić trzy fazy. – Teraz Brahms! – zawołała z radością i pobiegła do gramofonu. Wymieniła szybko ekskluzywną diamentową igłę, założyła nowy pasek wiodący od silniczka urządzenia do masywnego, dwudziestokilowego talerza, odkurzyła lampowy wzmacniacz i poszukała gniazda obsługiwanego przez jedną z działających faz. Po chwili w powietrzu unosiły się dźwięki uderzeń Artura Schnabla w fortepian i Berlińskich Filharmoników pod batutą Furtwaenglera. Gauri była szczęśliwa, drugi koncert Brahmsa był piękny, zwłaszcza w takim wykonaniu.
Jesteś kompletnie szalona – żachnął się Czandra. Spojrzał na ciszę błąkającą się za oknem, na szare ściany opuszczonych domów, na gęste cienie drzew. Czuł się zupełnie ogłupiały. Muzyka podobała mu się, ale nie był w stanie jej słuchać w zaistniałej sytuacji.
Pomyśl, mój drogi – rzekła rozmarzona dziewczyna. – To echa doryckich świątyń, gdzie Grecy składali swe ofiary Bogom Olimpu. Europejczycy odkopali po dwóch tysiącach lat szczątki sztuki swoich wielkich poprzedników i to sprawiło, że ich kultura dojrzała do tak pięknej muzyki i do elektryczności, a nawet zapisywania dźwięków. Czy wiesz, że to nagranie miało osiemdziesiąt lat, gdy zasnęliśmy w Lodi? Ciekawe jak stare jest teraz? Ach, z jaką powagą gra Schnabel! Nie jest pustym wirtuozem, ale prawdziwym filozofem dźwięku. Mówię w czasie teraźniejszym, bo przecież jest tu z nami, podobnie jak zamysł Brahmsa. Nie słyszysz?
Jeszcze tylko brakuje, żebyś znów wyrecytowała jakiś sonet – warknął zirytowany młodzieniec.
Owszem, posłuchaj więc:
Czymże jest dotyk wrażenie ciężaru
Jeśli nie stałą geometrią ciszy
Która tka wszystko we wszystkim się zjawia
I czasem błyska wrażeniem krawędzi
Światło jest jak farba na niej kładziona
Osadzona w miejscu i szybkim czasie
Jest brzegiem wszystkiego co wypełnia świat
Z niej wzięte są wszystkie złudzenia istnienia
Mieszkańcy nie chcą znać tajemnic miasta
Gdyż układ ulic napawa ich lękiem
Widzą że chłodne jest morze wszechświata
Nie ma ratunku nie ma wyzwolenia
Dla tych co nie słyszą prawdy o ciszy
Ogrody chwil nie dojrzeją nigdy
Nawet pasuje – dodała Gauri z uśmiechem.
Do czego pasuje?
- Do muzyki Brahmsa i do naszych okolic – młoda matematyczka wskazała wymownie ręką na okno, gdzie złocił się świt, a zaspane jeszcze małpy iskały się na pobliskich gałęziach drzew.
Czandra nie powiedział już nic więcej i doczekał do końca koncertu, usiłując go nie słuchać, aby wyrazić swój gniew. Mimo to muzyka wdzierała się do jego umysłu i ze złością dochodził do wniosku, że była idealna na początek dnia.
- Chodźmy – rzekła Gauri, budząc zasłuchanego przyjaciela. Udali się do pobliskiej stacji benzynowej, biorąc z kuchni willi dwa plastikowe wiadra. Ów nieekologiczny materiał, z jakiego w Indiach i na świecie wykonywano większość przedmiotów codziennego użytku, łącznie z ubraniami, był im wyjątkowo na rękę. Przeszli szybko obok świątyni Hanumana i znaleźli się na wysokości kina Rivoli. Spojrzeli z sentymentem na pożółkłe plakaty filmowe, które przetrwały jedynie dzięki szklanym gablotom i skręcili w zewnętrzny kręg Placu Connaught’a. Po prawej stronie mieli teraz podziemny bazar uczyniony z nieużywanego już przez wojsko bunkra. Potężne wiatraki ogólnej klimatyzacji, umieszczone na zewnątrz w żelaznych kratach, wypadły ze swoich osi i rozdzierając swoje więzienie wbiły się w korpus opuszczonej ciężarówki. Tu było więcej drzew, gdyż nad podziemnym bazarem zasadzono niegdyś skwer i ogród kwiatowy. Gdy doszli do następnego skrzyżowania, w cieniu walących się biurowców ujrzeli stację benzynową – Mają pompę do wody – ucieszyła się młoda matematyczka. – Zupełnie zapomniałam, że również stacje paliw miewają kłopoty z brakiem prądu.
- Nie chcesz chyba pić wody do chłodnic? – jęknął młodzieniec. – Przy niej nawet woda w Jamunie jest pachnącym nektarem.
- Piliśmy wodę z rzeki i żyjemy… – zwróciła mu uwagę dziewczyna. Czandra, pokonany tym argumentem, podszedł do pompy. Nacisnął wajchę i nic się nie stało, gdyż rdza wymagała tu siły niejednego mężczyzny. Myślał przez chwilę, po czym udał się do sklepiku związanego ze stacją. Wrócił z puszką Coca Coli.
- Tego akurat to nie pij – uprzedziła go Gauri. Czandra uśmiechnął się z dumą, otworzył puszkę i wylał jej zawartość na zawiasy pompy. W powietrzu zasyczało i uniósł się dym. Już po chwili mogli nalewać wodę do wiadra. Sprawa pozyskania benzyny okazała się bardziej złożona. Normalne dystrybutory nie działały. W końcu znaleźli rurę regulującą ciśnienie w podziemnym zbiorniku stacji. Szczęśliwie dla nich, okazała się być ona ze wzmacnianej włóknem szklanym sztucznej gumy. W końcu mieli dwa pełne wiadra i udali się w niedaleką drogę powrotną.
Wszystko działo się bardzo szybko. Delikatny szelest gałęzi przykuł ich uwagę. Ich oczy ledwo zarejestrowały pręgowany kształt sunący potężnymi susami w ich stronę. Wiadra instynktownie wypadły im z rąk. Chwycili karabinki i zaczęli strzelać na oślep, omal siebie nawzajem nie zabijając. Wokół nich wybuchły płomienie, wzniecone zapewne rozgrzaną łuską, która spadła na kałużę benzyny. Hałas i buchający ogień musiały wystraszyć tygrysa, który odwrócił się nagle i uciekł. Stali przez jakiś czas oddychając ciężko. Nie mieli czasu, żeby się przestraszyć, więc lęk doścignął ich dopiero teraz, z opóźnieniem. Wreszcie uspokoili się na tyle, żeby ugasić ogień, wrócić i ponownie napełnić wiadra.
- Myślisz, że to był ten sam tygrys co wczoraj? – spytał z nadzieją Czandra niosący obydwa wiadra.
- Z pewnością nie – odparła Gauri, która trzymała przed sobą broń gotową do strzału. – Tamten jegomość leży i trawi swojego słonia.
- Więc jest ich tu wiele – jęknął jej przyjaciel.
- Musimy być uważniejsi – uspokoiła go dziewczyna.
Gdy już pozbyli się ładunku, wyszli z domu ponownie. Ich głównym celem była wyprawa nad rzekę. Gauri robiła się zielona na myśl o rybach, ale miała nadzieję, że jej organizm przyzwyczai się do tej diety. Udało im się wypatrzyć jedynie kilka zdziczałych drzew owocowych, krów i kur nigdzie nie znaleźli. Mijali właśnie sklep z elektroniką, do którego mieli zajrzeć. Wnętrze pokrywał dobrze już im znany pył. Otwarli kilka opakowań baterii i próbowali uruchomić jakieś radio. Ani razu im się to nie udało.
Niektóre z tych baterii miały jeszcze dwadzieścia lat przydatności w dniu, kiedy zasnęliśmy w grobowcu – zauważyła młoda matematyczka.
Być może radia są zepsute – zauważył młodzieniec.
Radio to prosta konstrukcja – odparła Gauri, przyglądając się innym urządzeniom w sklepie. Położyła w kącie przy drzwiach najlepsze jej zdaniem radio, a obok niego odtwarzacz CD, gdyż ten w willi nie działał. Był to bardzo porządny model jakiejś europejskiej firmy, prawie bez elektroniki, za to z potężną blaszaną obudową, kablami z kewlaru i silnym motorkiem. Przetwornik był wysokiej jakości procesorem, który można było zmienić na inne, które ułożyła w pudełku obok. Do tego dodała dwa najlepsze laptopy i łącze satelitarne, na wypadek, gdyby wciąż działał internet. – Weźmiemy to w drodze powrotnej.
Byli teraz w miejscu, gdzie od Connaught odchodzi ulica w stronę Dworca New Delhi. Gauri nieomal machinalnie weszła do jednej ze swoich ulubionych księgarni. Wiele książek było w opłakanym stanie, kurz jednak ocalił niektóre przed złowrogim działaniem tlenu i można było je trzymać w rękach bez obawy o to, że się rozpadną. Dziewczyna wybrała trochę poezji Kalidasy, hymny Rigwedy i parę książek z dziedziny fizyki kwantowej. Po chwili dorzuciła jeszcze biografię Brahmsa i broszurkę o strojeniu fortepianów. Gdy wyszli przed sklep, nagle z nieba spadło mnóstwo ulotek. Wzięli je do rąk i przyjrzeli im się uważnie.
- Myślisz, że wypadły z jakiegoś magazynu na piętrze? – zdziwił się Czandra. Spojrzeli w górę, lecz okna wyższych kondygnacji budynku były szczelnie zasunięte okiennicami.
- Może ktoś szuka innych ocalałych ludzi – zastanawiała się Gauri, – umieścił zatem na dachu pojemnik z tymi kartkami i pewnie otwarcie drzwi księgarni poruszyło linkę przywiązaną do pudełka.
- Nie wystarczyłoby napisać coś w środku na ścianach, albo na bramie wejściowej? – zapytał jej przyjaciel.
- To rzeczywiście dziwne – zgodziła się z nim dziewczyna. – Na kartce jest chyba symbol MacDonaldsa, ale narysowany w dziwaczny sposób. Nasz nieznajomy musi być chyba Picassem. To czysty kubizm. Ale po co starać się zasugerować inne patrzenie na przestrzeń w takim czymś?
- Jeśli rzeczywiście upłynęło bardzo dużo czasu i jeśli autor tych kartek obudził się dużo wcześniej niż my, mogło mu się nudzić – rozważał rzecz całą młodzieniec. – Być może po otwarciu innego sklepu spadną na nas kartki w stylu impresjonistów francuskich, a następne drzwi przyniosą nam wariację na temat fresków z Ardżanty – Ardżanta słynęła z buddyjskich jaskiń dekorowanych najpiękniejszym malarstwem indyjskiego antyku.
- Tak, doskonale! – pochwaliła go Gauri. – Wreszcie nabierasz rozpędu i przestajesz narzekać. Pójdźmy do MacDonaldsa, największy jest ten w środku Placu Connaught’a. Zapewne ten samotny i znudzony miłośnik malarstwa zostawił tam więcej wskazówek.
Słońce wydobywało ze zmienionej tajemniczą katastrofą atmosfery niecodzienne, barwne refleksy. Gdy szli pustymi ulicami, mieli wrażenie, że nad nimi rozpościera się arktyczna zorza. Prawie słyszeli ryk płynących gdzieś wysoko nad nimi wiatrów, które rozpościerały na niebie fioletowe i szmaragdowe wstęgi. Cienie tańczyły wokół odzieranych przez czas kolumn jednolitej zabudowy placu. Opuszczone sklepy i biura wołały ich podstępnie zalegającą w nich ciemnością. Widzieli pożółkłe reklamy biur turystycznych. Nowy Jork, Paryż i Singapur zachęcały ich przebrzmiałym echem do wizyty, lecz oni mogli się tylko domyślać, jak wyglądają teraz te miasta. Z pewnością zaplanowane przez nich na wieczór próby uruchomienia radia i któregoś z laptopów mogły nieco rozjaśnić tę zagadkę. Nie niecierpliwili się jednak. Byli zbyt przejęci zagęszczającym się z każdym ich krokiem lasem, który wypełniał wnętrze Placu Connaught’a. Zgodnie z ich uprzednim planem, Czandra spoglądał w górę, wypatrując tygrysa. Nie wiedzieli, czy te ponad półtonowe bestie mają w zwyczaju atakować z góry, ale tak czy siak mogli zapewne liczyć na spotkanie z jakimś innym drapieżnikiem. Gauri śledziła przestrzeń za nimi i przed nimi. Parę razy posłała w powietrze krótką serię, ale niepokojące pręgi okazywały się jedynie złudzeniem optycznym. Wreszcie dostrzegli witrynę MacDonaldsa, w którym paliło się światło. Nieomal wbiegli do środka, spodziewając się spotkać innych ocalałych z katastrofy. Jednakże wnętrze było puste, lecz na podłodze nie było ani śladu kurzu. Wystrój restauracji został zmieniony w jakiś szczególny sposób. Ściany łamały się pod niezwykłym kątem i co chwila wpadali na ściany, lub krawędzie stolików, ulegając optycznym iluzjom. Po podłodze poruszał się dziwny przedmiot, który był chyba automatycznym odkurzaczem. Po chwili dostrzegli w ogólnym chaosie niezwykłych linii ladę, a za nią dziwaczne obłe kształty z rączkami. Były to chyba roboty, ale nie byli w stanie zrozumieć wyobraźni ich projektanta. Na ladzie znajdowały się przyciski z obrazkami w podobnym stylu, jak foldery, które spadły na nich po wyjściu z księgarni.
- To dziwne – zauważył młodzieniec. – Ów szalony malarz z nudów przebudował McDonalds.
- Nie sądzę, żeby zdołał to uczynić – zaprotestowała jego przyjaciółka. – To wszystko nie wygląda na zbite naprędce przez jakiegoś maniaka hobbystę. Do stworzenia takiego wystroju trzeba było normalnie funkcjonujących fabryk i wielu ciężarówek, które dostarczyły tu panele i inne rzeczy. Być może miasto funkcjonowało jeszcze, gdy spaliśmy i zaszły w nim różne zmiany, których do tej pory nie zauważyliśmy.
- Całkiem możliwe – zgodził się Czandra i odruchowo wcisnął przycisk na ladzie. Dziwaczne maszyny nagle ożyły i znikły na zapleczu restauracji. Po chwili na ciemnym blacie pojawił się dziwaczny talerzyk z zupełnie awangardową wariacją na temat hamburgera. – Myślisz, że można to zjeść? – spytał nie kryjąc zdumienia.
- To miejsce ma niezależne zasilanie, być może ogniwa słoneczne, lub generator wiatrowy – rozważała Gauri. – Rzeczy w McDonaldsach zawsze były mrożone na kość, więc jeśli ich zamrażarki cały czas działały (a skoro działają teraz, to pewnie tak było), to może być jadalne.
- Smakuje dziwne – rzekł młodzieniec, który natychmiast rzucił się na swoją kanapkę, zachęcony uczoną opinią. – Ale chyba nie jest zepsute. Nigdy nie jadłem czegoś podobnego! Jest bez smaku, a mimo to wydaje się lepsze od tego co zwykle tu zamawiałem – Gauri pokiwała głową i wcisnęła dwa inne przyciski. Maszyny przyniosły paski czegoś nieokreślonego i kubek z dymiącą cieczą.
- To też jest bez smaku – stwierdziła gryząc paski. – Ale czuję się po tym przyjemnie, jakbym oddychała świeżym powietrzem w wysokich partiach Himalajów – przypomniała sobie szkolną wycieczkę do Riszikeszu. Wzięła kubek i wypiła dwa potężne łyki – dopiero wtedy, gdy znalazły się w drodze do jej żołądka, uświadomiła sobie, że przecież nie wszystkie napoje robi się z półproduktów przechowywanych w chłodni. Jednakże płyn przypominał po prostu podgrzaną wodę, więc miała nadzieję, że przeżyje ten eksperyment.
- Naprawdę się najadłem – stwierdził jej przyjaciel odchylając się leniwie na krześle. – Wraz z wystrojem zmienili też rodzaj serwowanych produktów – spojrzał na automatycznych kelnerów badawczo. Maszyny nie miały niczego na podobieństwo oczu, czy ust. Kilka cylindrów składało się na ich metaliczne sylwetki, choć sposób, w jaki te cylindry się zwężały i były ucięte dziwił go niepomiernie. Lecz mody w USA i Europie były zmienne i szybkie. Może wtedy gdy spali wszedł do obiegu jakiś niezwykle popularny film fantastyczny i McDonalds nawiązał do jego estetyki. Dziwny smak jedzenia mógł być wyrazem triumfu ekologów, albo wręcz przeciwnie: technokratów. Nie od dziś wiadomo, że przeciwieństwa lubią się przeciągać. Podzielił się swoimi przemyśleniami z Gauri.
- Jeśli przeżyjemy do jutra, nie będzie trzeba jeść ryb – uśmiechnęła się młoda matematyczka. – To chyba było wegetariańskie, choć nie wiem. W każdym bądź razie nie smakowało mięsem.
- Teraz możemy poczekać na znudzonego miłośnika malarstwa – zaproponował Czandra, który poczuł się sennie.
- On raczej był błędną hipotezą – zauważyła Gauri. – Estetyka folderów, które na nas spadły jest zbieżna z wystrojem tego wnętrza – rozejrzała się i po raz kolejny stwierdziła, że nigdy do tej pory nie widziała czegoś równie dziwacznego. Sufit był kanciastą spiralą, która zdawała się wirować, a wszystko wykute było w czymś przypominającym zielony granit w złote cętki. Lampy wydawały się pełzać po tym dziwnym plafonie, choć był to zapewne jakiś iluzjonistyczny neon. – Restauracja, po tak śmiałej i kosztownej modernizacji wnętrza musiała się ostro reklamować. Gdy wychodziliśmy z księgarni, trafiliśmy przez przypadek na spóźnioną kampanię reklamową. Ktoś zostawił pudełko z folderami na dachu i pod wpływem tego, że poruszyliśmy dawno nie używane drzwi, spadło ono na nas.
- Ja w to nie wierzę – zaprotestował jej przyjaciel. – Ten ktoś na pewno tu przyjdzie…
Rozsiedli się zatem i czekali. Ich spojrzenia wędrowały badawczo po futurystycznym wnętrzu restauracji i zdumiewały się każdym nowym szczegółem. Ściany zdawały się pulsować, jakby oddychały, lecz wrażenie to było wywołane umiejętnym dobraniem faktury i zachodzących na siebie płaszczyzn. Nawet posadzka, która tak naprawdę była zupełnie płaska, wydawała się być wykonana z jakichś skalnych iglic i niemalże roślinnych wypustek. Materiał, z którego wszystko było wykonane, nie przypominał w dotyku niczego co znali. Był czymś pomiędzy skałą, a tkaniną. Gauri nie wypatrzyła niestety żadnych gniazdek elektrycznych, przez co musiała porzucić wizję pobierania stąd prądu. Chciała wejść na zaplecze restauracji, ale nie znalazła żadnych drzwi, które by można otworzyć. Maszyna czyszcząca pełzała niedaleko jej nóg niczym kot, nie wydając żadnego dźwięku. Automaty podające jedzenie były całkowicie nieruchome. Zamówiła jeszcze jeden kubek płynu, a one ożywiły się natychmiast, by zastygnąć po wykonaniu zadania. Podniosła napój do ust, ale nie miała już siły ani jeść, ani pić. Nigdy jeszcze nie była tak syta. Mimo to nie czuła się ociężała.
- On chyba nie przyjdzie – zauważył wreszcie Czandra, – chodźmy stąd.
- Zostawimy kartkę z informacją – zaproponowała Gauri wyrywając stronę z jej zeszytu poetyckiego. – „Jesteśmy dwójką studentów, obudziliśmy się dwa dni temu po długim i nieoczekiwanym śnie. Nie mamy pojęcia o tym, co się stało, ale staramy się uruchomić radio. Na razie pozostajemy w Delhi i będziemy odwiedzać to miejsce. Proszę zostawić informacje o sobie. Dobrze by było umówić się tutaj. Po zmierzchu nie wychodzimy, z uwagi na tygrysy i inne dzikie zwierzęta. Gauri Sharma i Czandra Gupta.” – napisała.
- Dlaczego nie podałaś mu naszego adresu? – spytał młodzieniec.
- Może być agresywny i niebezpieczny – przypomniała mu jego przyjaciółka. – Zapomniałeś już chyba, że ludzie bywają dużo groźniejsi od tygrysów.
Nie mieli już potrzeby, by iść nad rzekę. Wstąpili do kilku sklepów z ubraniami i wybrali kilka najmniej nadgryzionych przez czas i owady. Czandra postanowił się ubierać w indyjskim stylu, gdyż nie lękał się o opinię żądających dresu, lub garnituru wykładowców i kolegów. Gauri przyjęła tę decyzję z zadowoleniem, co ucieszyło jej przyjaciela, który chciał jej się podobać. Trochę już ochłonął po szoku spowodowanym zaistniałą sytuacją i uświadomił sobie, że jest sam na sam z wybranką swojego serca. Mieli chwilę czasu by przyjrzeć się uważniej roślinności opuszczonego miasta i udało im się znaleźć trochę dzikiej mięty, herbaty i pieprzu, a także zioła, których tłuste, włoskowate liście znakomicie zastępowały mydło. Pozyskanie naturalnej pasty do zębów było jeszcze prostsze. Nie znali się na zielarstwie, ale w jednej z wieli księgarń odkryli znakomitą książkę na ten temat, która dzięki plastikowej obwolucie zachowała się w znakomitym stanie. Gauri wydostała ze zwałów kurzu płyty CD z muzyką Asada i innych wielkich muzyków indyjskich. Czandra znalazł w jednym ze sklepów spożywczych bryłę nieprzetworzonej soli kamiennej. Był to cenny nabytek, zważywszy na mdły smak potraw z McDonaldsa i upolowanych zwierząt. Z myślą o mrocznych zagajnikach odnaleźli też latarki czołówki i wielorazowe baterie z ładowarkami. Te wszystkie przedmioty napełniały ich nieznanym im do tej pory sentymentem. Wiedzieli, że być może nikt już nigdy nie wyprodukuje baterii, czy latarki, ani też nie opublikuje książki o zielarstwie. Być może byli ostatnimi czytelnikami tekstów zapisanych w hindi, czy nawet tych po angielsku. Niewykluczone, że w ogóle byli ostatnimi czytelnikami. Raczej już nie wątpili w istnienie gwiezdnych sąsiadów Ziemian, ale przecież nie każda cywilizacja musiała posługiwać się pismem. Do zapisu danych mógł służyć choćby zapach, albo traktowane wprost, nie jako nośnik innego kodu, fale magnetyczne.
- Ten dziwny McDonalds może być świadectwem wojny, którą przespaliśmy – zauważyła Gauri, gdy objuczeni kulinarnotechnologicznym łupem wracali do domu. – Technologie rozwijają się najlepiej dzięki militarnej rywalizacji, a Amerykanie z pewnością byliby ważną stroną w globalnym konflikcie. Nasz kraj byłby pewnie ich sojusznikiem, co mogłoby tłumaczyć tę futurystyczną restaurację. Chcieliby nam zaimponować, to dla nich naturalne. Trzeba będzie któregoś dnia odwiedzić ambasadę Stanów Zjednoczonych. Ale nie mam pojęcia co się stało z mieszkańcami Delhi. Wszystko wskazuje na to, że nagle po prostu znikli. Po umarłych zostają kości. To bardzo trwały materiał, w zależności oczywiście od środowiska w którym jest przechowywany. Ale my nie natknęliśmy się na żaden szkielet. Jeśli ponad 20 milionów ludzi spotkała zagłada, powinniśmy się tu czuć jak w jakiejś makabrycznej kostnicy. Nie rozdzierajmy więc szat i nie płaczmy jeszcze. Być może nie było żadnej zbrodni…
Gdy Czandra poszedł już spać, Gauri zasiadła wygodnie w fotelu i zatopiła się w dźwiękach szóstej symfonii Beethovena, która była idyllicznym portretem natury, z racji czego zwano ją pastoralną. Arturo Toscanini wiódł orkiestrę NBC żelazną ręką, przy wielkiej precyzji nie zapominał jednakże o plastycznym kolorycie dzieła.
- Lubię tę ciszę przed burzą – pomyślała w pewnym momencie dziewczyna, jak chyba każdy zdobyty przez urok tego utworu. Po chwili rzeczywiście zagrzmiało i światem muzyki zawładnął sztorm. Oczy młodej matematyczki błyszczały, jakby odbijały się w nich pioruny uczynione z harmonii dźwięków. – Jestem dzieckiem Ziemi – myślała. – A wraz z nią całego wszechświata. Jestem małą kropelką odbijającą miliardy lat przemian i ewolucji. Mam w sobie lasy i polujące zwierzęta. Wypełnia mnie blask gwiazdy. Jestem tu na chwilę, przybywam znikąd i idę do nikąd. Ale jestem na drodze i to jest wielkim skarbem. Czuję, że coś się dzieje, że coś się zaczyna, że jestem świadkiem wielkich wydarzeń. Jako „ja” nie jestem nikim szczególnym. „Ja” to tylko złudzenie. Lecz jestem też kawałkiem wiatru i burzy, okruchem ewoluujących skał, echem sił Natury. Jestem ich małym oknem, szczeliną, przez które mogą przepływać i mogą „spoglądać”. Gdzie je zanieść, przy czym stanąć, gdzie się znaleźć? – Gauri nazywała tego typu myśli „realizmem”. Gdy osiągała wysoki poziom kontaktu z tak zdefiniowaną realnością, czuła się mocna i szczęśliwa. Wypełniał ją zapał i płonąca, niemożliwa do ugaszenia wola, znana najbardziej śmiałym zdobywcom. Teraz powtarzała jeszcze w myślach obrazy dnia i starała się wyłapać wszelkie niespójności, by wydedukować z nich znaczenie teraźniejszości. – Mam za mało informacji – stwierdziła w końcu. Nagle uśmiechnęła się. Zapomnieli zupełnie o radiu. Postanowiła poczekać z tym do rana i zasnęła.
Jutrzenka przybyła szybko. Głęboka, purpurowa i krwawa. Gauri i Czandra schylali się nad radiem i co chwila odwracali głowę, by podziwiać widowisko świtu.
- Kto by mógł przypuszczać, że poranek może być tak niezwykły! – zachwycał się młodzieniec. – To chyba ogólne zanieczyszczenie środowiska zasłaniało mi jego piękno przed naszym zaśnięciem.
- Być może nawet te dziwne zorze w dzień są naturalne w czystej atmosferze – zamyśliła się dziewczyna. Radio szumiało, paliły się lampki, lecz mimo usilnych starań nie mogli znaleźć żadnej stacji. Był to już trzeci odbiornik, który sprawdzali.
- Wygląda na to, że ludzkość zamilkła – zasępił się jej przyjaciel.
- Mogły pozostać tylko lokalne nadajniki – uspokoiła go Gauri. – To całkiem możliwe, że przy spowodowanym wojną braku energii nikt nie wysyła w eter silniejszej transmisji. Lecz dziwi mnie co innego. Kompletnie nie słychać satelitów. Rozumiem, że mogą nie działać te związane z mediami. Ale powinniśmy słyszeć proste „pip, pip” kilku satelitów geodezyjnych. Nie wiem ile czasu upłynęło, możliwe, że część z nich spadła w atmosferę, ale to niemożliwe, żeby wszystkie. Czytałam, że niektóre z nich mogły wisieć nad naszymi głowami całe tysiąclecia.
- To co mogło się stać? – Czandra podrapał się po brodzie.
- Chyba tylko wojna może to tłumaczyć – odparła jego przyjaciółka. – Być może opanowano technologię zestrzeliwania obiektów umieszczonych na niskich orbitach, albo też powstałe w wyniku bombardowań pole neutronowe całkowicie zniekształca fale elektromagnetyczne nad nami. To tłumaczyłoby dziwny kolor nieba. Tyle tylko, że choć na tym niezbyt się znam, wydaje mi się jednak, że powinniśmy być w takim razie martwi. Człowiek też jest urządzeniem elektrycznym.
- Jestem w tobie zakochany – zauważył młodzieniec, w którym słowa „człowiek jest też urządzeniem elektrycznym” wywołały zupełnie szaloną reakcję.
- Posłuchaj mój drogi, to nie jest najlepszy moment – Hindusi dzielili się na dwie kategorie: skrajnych purytan i libertyńskich miłośników Kamasutry. Członkowie pierwszego z tych klubów mogliby zawstydzić powściągliwością najbardziej nawet skromną zakonnicę należącą do odrodzonej, fanatycznej reguły wziętej z pojętych literalnie poradników powstałych we wczesnym średniowieczu. Członkowie drugiego mogliby z kolei wywołać wstydliwe rumieńce na policzkach doświadczonej aktorki filmów erotycznych, a nawet redaktorki pisma dla nastolatek. Gauri należała do pierwszej kategorii Hindusek, aczkolwiek jej przynależność nie była spowodowana względami religijnymi, czy też przesadnym mniemaniem o własnej wartości, co na jedno zresztą wychodzi. Uważała ona po prostu, że każdy kto kocha się bez pamięci w Naturze jest jej bliski jak oddech, każdy zaś, kto żyje w oderwaniu od Natury i nawet tego nie zauważa, jest dla niej obcy. Owocowało to oczywiście przesadną cnotliwością.
- Twoja płeć jest jasna jak białe śniegi Himalajów, twoje oczy są głębsze od oceanów… – kontynuował namiętnie jej przyjaciel. Gauri nie przerywała mu, gdyż jego głos nie zagłuszał zbytnio ragi Malkauns śpiewanej przez Fahimuddina Dagara. Elegancki odtwarzacz cyfrowy działał bez zarzutu.
- Mam pomysł – wtrąciła, gdy Czandra już zachrypł. – Żeby zdobyć moje serce, musisz napisać wiersz, który mnie zachwyci.
- Wiersz…? – upewniał się przerażony młodzieniec.
- Tak, dobrze usłyszałeś – zaśmiała się. – Żeby zdobyć serce damy, trzeba się postarać. Polecam ci też „Wichrowe wzgórza” Emily Bronte. To książka mojego dzieciństwa – rzuciła mu na kolanach kolejne trofeum ze splądrowanego sklepu.
- Twojego dzieciństwa… – przeraził się nie na żarty Czandra, który też niestety czytał tę powieść. Nie pamiętał już niestety zbyt wiele, ale miał wrażenie, że miłość pomiędzy bohaterami rozpoczyna się na dobre dopiero wtedy, gdy obydwoje stają się ze zgryzoty duchami.
- Możesz mi mówić Kathy – dodała Gauri, przypominając imię bohaterki romansu, która rzeczywiście umarła z nadmiaru trosk i straszyła na powieściowych wrzosowiskach. – Poza tym nie poruszaj już tego tematu, dopóki nie odniesiesz sukcesów na polu literackim.
- Cóż, dane mi będzie straszyć na wrzosowiskach – pomyślał ponuro jej przyjaciel, ale ledwo zaszumiały w jego wyobraźni owe mroczne wrzosy, mały promyk nadziei rozerwał nieco ciemności.
Nie wracając już do lirycznych wątków, wyprawili się w końcu do restauracji na posiłek. Dzień był tak niebywale piękny, że nie mogli uniknąć wzbierającej w nich radości. Gdy ujrzeli tygrysa w dalekiej perspektywie ulicy zewnętrznego kręgu, nie przestraszyli się nawet. Podnieśli jedynie lufy karabinków, ale kocur miał najwidoczniej inne sprawy na głowie i nawet na nich nie spojrzał. Gdy weszli w mroczny las wewnętrzny, smugi zdobycznych latarek napełniły ich zadowoleniem doświadczonych traperów. McDonalds wyglądał tak samo, jak wczoraj, również pozostawiona przez nich kartka leżała w tym samym miejscu. Zamówili tym razem inne dania, które były również pozbawione smaku. Z zadowoleniem użyli soli, tłuczonego pieprzu (nie czekali wcale aż wyschnie), oraz ich szczególnie wspaniałej zdobyczy, czyli papryczek chili. Bez chili życie w Indiach zamierało, więc zjedli ich monstrualną ilość, by heroicznie ożywić miejsce, w którym się przebudzili. Przyprawy wydobyły z ich obiadu nieoczekiwany wdzięk i stwierdzili, że łabędzi śpiew Amerykanów, jakim była ta restauracja, była szczególnie piękny. Jakby na cześć ich dobrego nastroju, w powietrzu uniosła się muzyka. Był to koncert skrzypcowy, utrzymany chyba w stylistyce romantyzmu, było w nim jednakże coś dziwnego. Oktawa nie była podzielona wedle klucza harmonicznego, ani wedle thaatów indyjskich. Również instrumenty brzmiały nieco dziwnie. Były to bez wątpienia skrzypce, altówki, kontrabasy, flety, trąbki etc. Ale zarówno ich ton, jak i możliwości osiągnięcia skrajnych dźwięków oktawy były nowe.
Posłuchaj mój Heathcliffie – Gauri wymieniła imię kochanka Kathy, który zamienił ją w ducha wrzosowisk, a spotkał się przy tym ze wzajemnością… – To być może kolejny dowód na to, że ludzki mechanizm funkcjonował jakiś czas bez nas. Przynajmniej w Europie zmieniły się nieco instrumenty, jak i skale muzyczne. Dziwne tylko, że poza tym tak wiernie wrócili do estetyki XIX wiecznej. Choć, zanim poszliśmy spać, tego typu konserwatywne nurty cieszyły się u nich powodzeniem.
Jako, że ich sąsiad, czyli nieistniejący miłośnik malarstwa, jak lubili go nazywać, nie przyszedł, postanowili zrobić rekonesans po okolicy. W tym celu udali się do sklepu z motocyklami, gdzie zabezpieczone przed deszczem i roślinnością motory nie odbiegały jeszcze od zamysłu oddalonych morzem czasu twórców. Po drodze starali się odnaleźć jakiś wciąż funkcjonujący zegar z kalendarzem, ale okazywało się to niemożliwe. Nie mieli pojęcia, ile lat przespali w grobowcu emira z dynastii Lodi i, prawdę rzekłszy, powoli przestawało ich to obchodzić. Czas był bądź co bądź pojęciem względnym. Upłynęło go z pewnością dużo z perspektywy ludzkiego życia, lecz niewiele z perspektywy trwania skał, gwiazd, czy gatunków. Delhi było zrujnowane, lecz nadal istniało. Również motory, które nakarmili paliwem, działały. Nie były już tak ciche, niezawodne i jednolite jak w dniu produkcji, lecz nadal można je było określić mianem „szybszego sposobu przemieszczania się”. Ufali, że drzewa nie zdobyły jeszcze miejskich obwodnic i że uda im się przecisnąć pomiędzy wrakami pojazdów. Gauri długo rozmyślała nad najlepszą trasą wyprawy, Czandra tymczasem składał w swojej głowie wiersze, dobierał rymy, ustalał metrum etc.
- Pojedźmy na południe w stronę Faridabadu – zaproponowała w końcu, gdy za oknem ich willi zapadał już zmierzch. – Wprawdzie może się okazać, że las dzielący go od Delhi zarósł jednak drogę, ale w ten sposób obejrzymy kawał samego Delhi i przekonamy się o zaistniałych zmianach i ewentualnych, ocalałych rozbitkach.
- Mam dla ciebie wiersz – wydusił z siebie podniecony Czandra i przedstawił efekt swojej pracy.
- Mój miły Heathcliffie – Gauri pokiwała głową z dezaprobatą. – Miło mi, że uważasz mnie za piękną kobietę. Metafora o piersiach była nawet całkiem zabawna, cieszę się też, że doceniłeś moje brwi. To dar od matki, ona też nie miała ich za gęstych, co często się zdarza innym Hinduskom. Jeśli chodzi o charakter, to trochę mnie idealizujesz. Ale mógłbyś zadać sobie pytanie, na ile cechy zewnętrzne odpowiadają „fizjonomii psyche”. To stary problem, teraz przeważnie odrzucany, a nie słusznie. Jeden i ten sam gen może odpowiadać za zupełnie irracjonalny zestaw elementów, na przykład haczykowaty nos, skłonności psychotyczne i problemy ze śledzioną. Nieraz odnajdywałam pewne identyczne cechy fizyczne i psychiczne u zupełnie różnych i nie bardzo spokrewnionych osób. Ale zostawmy to. Tego typu poezja mnie nie zachwyci, więc nie licz na całusa… – Czandra zamarł na dźwięk tego słowa. Mazurek Chopina wirował zgrabnie pod palcami Artura Rubinsteina. Młodzieniec starał się nie domyślać tego, że Gauri słucha bardziej wielkiego starego pianisty, niż swoich słów. – Nie pisz o mnie. Jeśli jestem piękna, to dlatego, że taka wyrosłam z Ziemi, i taka a nie inna powstała z niej twoja percepcja atrakcyjności u kobiet. Erotyki i liryki są bardziej dekoracją, niż czymś sensownym. Pisz o Naturze, a odnajdziesz miłość. Podam ci przykład:
Niebo jest stare i potężne świtem
Piętrzy się nad wszystkim i obejmuje
Jest krzykiem przestrzeni przenikliwym głośnym
Kto go słyszy głuchnie natchniony przez chmury
Wiatry znów tańczą nad krainą cieni
Nieboskłon się pieni orgią śmiałych barw
Lecz za zmiennością ukrywa swą stałość
Wierny ciemnościom niepojętej nocy
Gdzieś za brzegami trwa morze początku
Jego przypływem są otchłanne dale
Jego powrotu nikt nie może zmierzyć
Rytm jest posadzką dla wielkiej budowli
Gnie się lecz niesie kosmiczne przypory
Strzelają więc w górę kopuły i łuki
Va! Va! – zakrzyknął oczarowany młodzieniec, który powoli zaczynał rozumieć, czym może być poezja. Spojrzał uważnie na swoją ukochaną, westchnął, po czym się przestraszył.
Nie bój się mnie, głuptasie, tylko poćwicz – zaśmiała się Kathy. – Bądź naszym kronikarzem, jestem przekonana, że masz talent do prozy. A Delhi jest jak zawsze inspirujące. To Delhi pełne jest pięknych drzew, zagadek, samotności i…
Wrzosowisk – dokończył Heathcliff.