W niedzielę (7.10.2017) byliśmy świadkami wrocławskiej odsłony kooperacji Chóru NFM z Litewską Orkiestrą Kameralną i prowadzącego te zespoły Andrzeja Kosendiaka, dyrektora NFM i bardzo aktywnego dyrygenta. Dzień wcześniej artyści występowali w Lusławicach Pendereckiego, a dwa dni wcześniej w konkurencyjnej wobec NFM pod względem piękna i świetnej akustyki katowickiej Sali Koncertowej NOSPRu. W najbliższy wtorek i środę wspólny projekt muzyczny przeniesie się do Litwy i zapoznać się z nim będą mogli melomani z Kowna i z Wilna.
Wrocławska odsłona tej kooperacji całkowicie uzasadnia ukazanie tego programu w ważnych dla kultury muzycznej ośrodkach Polski i Litwy. Tematem jest tu Wielki Tydzień i dominujący w całym programie utwór Jamesa MacMillana (*1959) Siedem ostatnich słów Chrystusa na krzyżu. Dla europejskiej muzyki klasycznej Święta Wielkanocne są jednym z ważniejszych źródeł inspiracji i wydały znacznie więcej wspaniałych dzieł, niż bardziej dzisiaj popularne Święta Bożego Narodzenia, które obchodzi się na całym świecie i których związek z religią chrześcijańską w niektórych miastach i krajach jest bardzo już daleki.
Pierwsza połowa koncertu składała się z krótkich utworów, zaś wątkiem łączącym całość było kilka kompozycji z Bachowskiego arcydzieła Die Kunst der Fuge – Contrapunctus 1, Canon alla Duodecima in Contrapunto alla Quinta, Contrapunctus 19: Fuga a tre soggetti. Było to fenomenalne wykonanie. Brzmienie Litewskiej Orkiestry Kameralnej było wyjątkowe, w jakimś sensie nawet ekscentryczne. Bardzo stonowana, nieco chropawa barwa smyczków, niezwykle zmysłowe i namacalne piana, przypominające szept znakomitych aktorów, który słychać wszędzie wkoło choć ilustruje ciszę.
Litewska Orkiestra Kameralna od dawna grywa Bacha, ale światową sławę przyniosła jej współpraca z autorską niemiecką firmą ECM i stanie się jednym z głównych odtwórców muzyki Arvo Pärta (tak jak ECM jest głównym wydawcą tegoż kompozytora). Słuchając pięknego brzmienia Litewskiej Orkiestry Kameralnej zastanawiałem się, kto kogo zainspirował – czy Pärt tę orkiestrę, czy ta orkiestra Pärta, czy wreszcie jest to specyficzne brzmienie Krajów Bałtyckich, o których mieszkańcach już w I Rzeczpospolitej rozpisywano się jako o oryginałach, pełnych wrodzonego smutku, tęsknoty i melancholii. Oczywiście świat klasycznej muzyki współczesnej na Litwie nie jest mniej bogaty niż w Estonii i być może teza o powinowactwie brzmienia Litewskiej Orkiestry Kameralnej z estetyką Pärta nie jest wcale trafna. Część litewskich kompozytorów też poszła drogą nowego romantyzmu czy „mistycznego minimalizmu”, zaś ich dzieła bywają pokrewne wyobraźni Pärta i wcale niekoniecznie są zainspirowane – czasem same bywają inspiracją dla sławnego Estończyka.
Drugą bohaterką pierwszej części koncertu była znakomita klawesynistka i organistka związana z NFM, Marta Niedźwiecka, o której już kilka razy pisałem z uznaniem, ale chwaląc ją głównie za realizację basso continuo, nie zaś za występy solowe, których jak na razie nie ma w NFM bardzo wiele. Dlatego ogromnie się ucieszyłem, że Canon alla Duodecima in Contrapunto alla Quinta został oddany w pełni do jej dyspozycji i, czego można się było spodziewać, zagrała go rewelacyjnie, z ogromną dozą powagi, tęsknoty i filozoficznej zadumy. Również w Contrapunto alla Quinta, Contrapunctus 19: Fuga a tre soggetti przy którego pisaniu Bach umarł, miała piękne ekspozycje swojego instrumentu. Natomiast zaraz po tym utworze wsparła Chór NFM w chorale Bacha Vor deinen Thron tret' ich BWV 668. Ten chorał umieścił na zakończenie urwanej fugi po śmierci ojca Carl Philipp Emanuel Bach.
Jeśli chodzi o Litewską Orkiestrę Kameralną, Andrzej Kosendiak bardzo ciekawie użył jej przy tworzeniu złożonych kontrapunktów z Die Kunst der Fuge. Dodawał poszczególne instrumenty powoli, czasem wzmacniał polifoniczne napięcie dodając do samodzielnie grających solistów większe sekcje orkiestry. Marzy mi się płyta z całym Die Kunst der Fuge z Kosendiakiem, Martą Niedżwiecką i Litewską Orkiestrą Kameralną. Sądzę, że zdobyłaby wielu sympatyków i niejedną fonograficzną nagrodę. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby Kosendiak zrealizował taki zamysł z naszymi zespołami, czy to z Leopoldinum na współczesnych instrumentach, czy to z Wrocławską Orkiestrą Barokową na instrumentach z epoki. Oba te zespoły nie grają moim zdaniem mniej ciekawie niż Litwini, są nawet precyzyjniejsze. Jednak nie ma w wypadku naszych muzyków tej srebrzysto – szarej melancholii, która bardzo dobrze współgra z Die Kunst der Fuge.
Pierwszym niebachowskim utworem pierwszej części koncertu był– In the midst of life we are in death Purcella. Chór NFM wykonał dzieło brytyjskiego Orfeusza bardzo stylowo i oddając głębię jego słów. Słychać, że po wielu latach współpracy z McCreeshem chórzyści maja świetne wyczucie specyficznego klimatu muzyki z Albionu.
Później była kolej na jednego z najciekawszych kompozytorów polskich, czyli Pawła Mykietyna pochodzącego zresztą z Oławy, miasta oddalonego od Wrocławia zaledwie o 30 km, które mimo swoich niewielkich rozmiarów bywało nawet stolicą księstw. Jego Agnus Dei trochę mnie rozczarowało zbytnią prostotą i pewnym przekombinowaniem. Miałem nadzieję, że Mykietyn połączył w nim estetykę późnoromantyczną (co nie często mu się zdarza) z nieco postmodernistycznym elementem, polegającym na zapętleniu pewnych fraz muzycznych, ale nie było to zapętlenie „drapieżne”, lecz polegające na powtarzaniu tych samych słów z tą samą melodią. Choć utwór był taki sobie, to Chór NFM wykonał go znakomicie, wydobywając to co w kompozycji było najciekawsze, dbając o piękno i sugestywność barwy.
Ostatnim niebachowskim utworem pierwszej połowy koncertu był Veni Creator na chór mieszany i orkiestrę smyczkową Wojciecha Kilara (1932–2013). Choć muzykę Kilara cenię mniej niż dzieła Mykietyna, to akurat w przypadku tej kompozycji Kilar osiągnął lepszy efekt podobnymi środkami – linia wokalna chóru też prowadzona była przez kompozytora prosto, niemal monodycznie, ale była ciekawsza oraz bardziej konsekwentna. Utwór urozmaicały partie instrumentalne, występujące naprzemiennie z chórem, by w końcu zjednoczyć się z nim w kulminacji. Chór NFM i Litewska Orkiestra Kameralna zrobili z tego prostego dzieła prawdziwą perełkę.
Drugą połowę koncertu wypełniło Siedem ostatnich słów Chrystusa na krzyżu Jamesa MacMillana (*1959), utwór będący moim zdaniem arcydziełem, podobnie jak wiele innych dzieł tego znakomitego szkockiego kompozytora. MacMillan podobnie jak nasz Penderecki stara się znaleźć równowagę pomiędzy muzycznym eksperymentem, nowoczesnością języka, a tym, co wydaje się w muzyce naturalne niekoniecznie bardzo wyrobionym melomanom. W niektórych dziełach odwołuje się do muzyki tonalnej, do znanych z muzyki ludowej i dawnej melodii. Akurat w Siedmiu ostatnich słowach tych odwołań jest stosunkowo niewiele, ale paradoksalnie najlepszą częścią tego cyklu wydaje mi się III Verily, I say unto you, today thou shalt be with me in Paradise, gdzie pojawia się inspiracja muzyką bizantyjską i – być może – wenecką polichóralnością z czasów jej początku na przełomie XVI i XVII wieku. Fantastyczne w części trzeciej jest przełamanie ponurego nastroju Pasji ową obietnicą raju, gdzie muzyka nagle staje się zalana światłem i przekształca się w zupełnie niezwykły sposób. Te metamorfozy to być może najsilniejszy element talentu MacMillana (w tym jest z pewnością zupełnie inny od Pendereckiego), dlatego dobrze, że podobny zabieg pojawia się też w ostatniej części cyklu VII Father, into Thy hands I commend my Spirit mając w ten sposób zapowiadać zmartwychwstanie.
Z jednej strony męcząca, a z drugiej strony ciekawa była część II Woman, Behold thy Son!… Behold, thy Mother!. Wspominam o niej, gdyż przez kilka minut miałem wrażenie, że psuje ona ten bardzo udany utwór zbyt prostackim zabiegiem powtarzania “Kobieto, to syn Twój!” i następującymi po tym nieco męczącymi, zbyt długimi pauzami. Ale później MacMillan pokazał, o co mu chodziło od strony muzycznej z tym eksperymentem i jako słuchacz zaakceptowałem to z przyjemnością, choć nadal nie wiem, czy te pierwsze minuty muzycznej męczarni były konieczne.
Ostatnie słowa Jezusa z Nowego Testamentu przeplatane były urywkami tekstów ze Starego Testamentu, co pozwoliło kompozytorowi rozwinąć swoją muzyczną wyobraźnię i co było znakomitym pomysłem. Haydn, który 200 lat przed MacMillanem zapoczątkował w znakomity sposób modę na tego typu utwór, ograniczył się w swoim arcydziele do muzyki czysto instrumentalnej. MacMillan posłużył się chórem, dobrze więc zrobił, że dodał kilka zdań z innych źródeł.
Chór NFM śpiewał rewelacyjnie, Litewska Orkiestra Kameralna też grała bardzo dobrze, nie rezygnując ze swoich szarych srebrzystości, które pasowały w tym utworze MacMillana, operującego jednak zazwyczaj bardziej jaskrawymi barwami.
Wychodząc z NFM słyszałem kątem ucha dwóch melomanów żalących się w niezależnych grupach, iż „muzyka filmowa”. Oj, nie wydaje mi się, aby MacMillan był płytki, aby tworzył jakieś zręczne pocztówki muzyczne (już prędzej Pärt, tyle, że byłyby to takie hipsterskie czarnobiałe pocztówki). Natomiast możliwym jest, że w Siedmiu ostatnich słowach MacMillan myślał bardziej o muzyce niż ważnej dla chrześcijan historii, co mnie osobiście oczywiście nie przeszkadza. Wielu kompozytorów sięga po silnie zakorzenione w kulturze narracje po to, aby wesprzeć swoją muzykę, a nie z racji gorącej pobożności. W końcu tematy takie jak śmierć, zdrada, cierpienie, nadzieja i miłość są uniwersalne i wykraczają daleko poza krąg danej kultury, czy dokładne znaczenie danej opowieści.