Świątynia Zęba i aktorstwo Kowshalyi. Dziennik indyjski 40

 

Z biegiem dni coraz bardziej zżywałem się z moimi gospodarzami, Kowshalyą i Tushitą. Rozbawiali mnie różnymi scenkami, na przykład Kowshalya, śmiejąc się z niskiego wzrostu męża, nosiła go po mieszkaniu, jak przerażonego kota. Albo też, w trakcie gorącej dyskusji o teatrze, potrafiła się zasępić i stwierdzić, iż jest brzydka, patrząc wymownie na swoje przyjaciółki, będące często pięknościami grającymi w filmach. Starałem się wyprowadzić ją z tego błędu, lecz złośliwy Tushita stwierdzał, abym tego nie robił, gdyż Kowshalya zacznie szaleć. I rzeczywiście, zaczynała, nikt już nie mógł przebić się przez jej wyrazisty i głośny głos, przez śmiech i tkane z bogatej wyobraźni historie. Jedynie Nalin, ze swoim rybackim nieokrzesaniem, miał wtedy jakieś szanse, lecz zaangażowany w przeróżne projekty szybko opadał z sił i kładł się spać.

 

 

   Poza tym, jak stwierdził kiedyś Lukhneel, moi gospodarze byli jak małe dzieci, i to nawet jak na standardy Subkontynentu Indyjskiego. Gdy byli zaspani wyglądali jak wielkie bezbronne niemowlęta. Nie znali się praktycznie na niczym, poza teatrem. Mimo to, wszystko, na czym się nie znali, traktowali z ogromną ciekawością. W ostatnich dniach Tushita zajęty był nauczaniem swoich młodszych przyjaciół z Uniwersytetu Estetycznego do egzaminu i sam uczył się w ten sposób. Choć uważał, iż nie umie tańczyć, ani śpiewać, robił to i przynajmniej dla mnie, którego słuch zgwałciło na przykład swego czasu karaoke na francuskich kampingach (nikomu nie życzę), nie było to wcale złe. Lecz pozostali świadkowie tych prób byli znacznie bardziej ode mnie krytyczni.  

   Obok egzaminu zbliżał się czas kręcenia „Pamiętnika rykszarza”. Denis Perera zaprosił mnie do siebie ostatniego wolnego dnia, lecz niestety, nie dotarłem do niego. Okazało się, iż jego przedmieście oddalone jest o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od domu Tushity, zaś taki dystans w Colombo oznacza całą wieczność, zwłaszcza gdy trzeba zmienić środek transportu dwa razy. Wpierw przesiadłem się na Rajagiriyi. Autobus przetoczył się po łuku z północnego wschodu Colombo na południowy wschód. Poza dużymi, wodnymi zbiornikami, jakie minąłem na samym początku podróży, zwarta zabudowa zdawała się nie mieć końca. Cała ta część wyspy tworzyła ludną, pozbawioną bardzo wysokiej zabudowy metropolię. Wiele obszarów poza Colombo miało znacznie większą gęstość zaludnienia niż jego śródmiejskie dzielnice. Zaczynało się już robić całkiem późno, gdy dotarłem do przedmieścia Kottawa. Choć miałem dość dokładną mapę Colombo i obszarów położonych na dziesięć kilometrów od ścisłych granic miasta, Kottawa nie mieściła się już na niej. Wysiadłem przy wielkim dworcu autobusowym. Jako, że byłem głodny, zamówiłem w pobliskiej herbaciarni czerstwe, niesłodkie ciastka i herbatę, która okazała się mocno doprawiona przyprawami. Obok mnie jakiś jegomość pożerał z zapałem ryż i curry. W moim idealistycznym przewodniku po Sri Lance miałem okazję przeczytać, iż warto starać się jeść kulturalnie, aby zaskarbić sobie uznanie Lankijczyków. Oznaczało to brudzenie tylko koniuszków palców. Co jednak ciekawe, nigdy nie widziałem na Sri Lance nikogo, kto nie mazałby ryżem całej dłoni, sięgając z tym niekiedy aż po łokcie. Zapewne przewodnikowa porada miała na celu jedynie urozmaicenie życia turystom…

 

 

   Na dworcu autobusowym miałem wybrać autobus 138. Pech chciał, iż jeździł on w czterech kierunkach, zaś instrukcje Tushity i Denisa były niezbyt precyzyjne, zarówno te pochodzące z przeszłości, jak i dawane mi na bieżąco przez telefon. Gdy po dwóch pomyłkach dotarłem do jakiegoś bardzo odległego miejsca zupełnie nieznanego reżyserowi, zrezygnowałem z całej wyprawy. Zrobiło się już późno, a powrót rikszą okazałby się dość sporym wydatkiem. Przypuszczałem też, iż Denis Perera po godzinnej rozmowie ułoży się do snu, gdyż Syngalezom rzadko zdarzało się funkcjonować po 23 wieczorem. Nie byłem jednak niezadowolony, gdyż po drodze do Hamagamy miałem okazję zobaczyć trochę malowniczych, wiejskich pejzaży, stanowiących wysepkę na oceanie wielkiego, niskiego i niekończącego się miasta. Gdy wróciłem na Rajagiriyę, okazało się, iż nie da rady wsiąść już do autobusu w tym miejscu. Zbyt wielu ludzi chciało się dostać do mieszczącej się przed Kottikawatą Gothatuwy. Postanowiłem zatem pokonać pieszo te pięć kilometrów. Miałem wreszcie okazję przyjrzeć się uważniej bagnom i zbiornikom wodnym oddzielającym Rajagiriyę od Gothatuwy. Zapadła już noc i przesycona cykadami ciemność miała niepowtarzalny urok. W oddali, nad wszystkim, majaczył daleki mieszkalny drapacz chmur. Minąłem też plac budowy, na którym niezwykle wolno powstawały zapewne fundamenty pod jego towarzysza.

   Następnego dnia okazało się w końcu, iż mogę pojechać razem z Kowshalyą i Prasadini do legendarnego Kandy, dawnej stolicy ostatniego niezależnego królestwa Syngalezów. Moi przyjaciele, wraz z Nalinem, mieli wystawić tam w ramach Akademic Players sztukę „Tanelen Panninada”, czyli „Przez okno”. Odbyć się to miało na jednym z najważniejszych uniwersytetów wyspy – University of Peradiniya.

   Oczywiście musieliśmy wstać o szóstej nad ranem i zaraz wyjść. Zaspaliśmy, więc nie zdążyliśmy się ani umyć, ani zjeść. Autobus wyjeżdżał z Uniwersytetu Kelaniya o całkiem ludzkiej porze, czyli koło ósmej. Owa uczelnia jest zresztą oddalona zaledwie dwa kilometry od domu Kowshalyi. Niestety po drodze jest rzeka, na której nie ma zbyt wielu mostów. W związku z czym przejazd od Kottikawaty do Kelaniyi wymaga dwóch autobusów, z pośród których drugi jeździ nader rzadko.

 

 

   Okazało się iż tym razem nie pojedziemy japońskim autobusem uczelnianym, lecz wynajętym Ashokiem Leylandem. Ucieszyłem się z tego bardzo, gdyż wreszcie miałem okazję zrobić sesję fotograficzną jednemu z bohaterów moich pamiętników. Swoją drogą w międzyczasie odkryłem, iż najstarsza motoryzacyjna warstwa komunikacji zbiorowej wyspy, czyli dziwaczne, wyklepane młotami, nieforemne pudła są dziełami Mercedesa. Czyżby pamiątki z czasów II Wojny Światowej? Innymi dinozaurami szos były najstarsze konstrukcje Taty, naśladujące owe niemieckie monstra.

   Droga łącząca Colombo z Kandy należy do najważniejszych na wyspie, i nosi nazwę Kandy Road. Po Colombo Kandy jest obecnie drugim co do wielkości miastem kraju. Mimo to jej okolice nie mogły się równać z gęstością zabudowy przy szosach zachodniego wybrzeża. Po ostatecznym oderwaniu się od magmy przedmieść Colombo zaczęliśmy poruszać się po terenach ewidentnie wiejskich, gdzie starczało też miejsca na większe i bardziej zwarte obszary leśne. O popularności trasy świadczyły natomiast liczne stacje benzynowe i przydrożne bary. Zatrzymaliśmy się w jednym z nich, gdzie zaszokował mnie sposób mycia talerzy. Kelner przynosił je założone jeden na drugi, i polane z wierzchu ciepłą wodą. Moi przyjaciele wyjmowali je po kolei, zlewając wodę na coraz niższe. Potrawa, którą zjadłem, wyglądała następująco – darło się na strzępy nieszczególne smaczny chleb, po czym zalewało się go ciapką tak zwanego dahl curry, czyli dahlu zmieszanego z ostrym curry o posmaku suszonych ryb. Nie było nas wielu. Wybrało się jakieś osiemnaście osób – aktorzy, reżyser, oświetleniowiec, kompozytor muzyki i specjaliści od charakteryzacji.

 Kandy położone było w niskich górach, stanowiących północny kraniec lankijskich Ghatów (nie dowiedziałem się w sumie, czy lankijskie góry naszą jakąś specyficzną nazwę, czy są tylko „górami”, jednakże z geologicznego punktu widzenia były po prostu przedłużeniem biegnących przez całe południowe Indie Ghatów). Wzgórza zaczęły się niemal zaraz po wyjechaniu z przedmieść Colombo. Niestety przed samym Kandy zasnąłem i przegapiłem moment w którym zaczęły się wyłaniać z nich pierwsze, wyższe szczyty.

   Obudziłem się przed amfiteatrem w Peradiniya, z którego wszyscy lankijscy miłośnicy sztuki dramatycznej byli dumni. Był on dość stromy, dzięki czemu zapewniał dobrą widoczność. Zapewniał miejsca jakimś dwóm tysiącom osób. Poza tym był bardzo prosty. Poszczególne tarasy, służące do siedzenia, wykonane były z nasypów ziemnych ogrodzonych podmurówkami. Nie było w nim żadnych dekoracji plastycznych. Scena była nieproporcjonalnie mała do całości. Gdy przyjechaliśmy w to miejsce, zostało ono całkowicie wzięte we władanie przez wielkie stado makaków. Młode aktorki z pewną dozą lęku przemykały się wśród małp, które potrafią być groźne, gdy się zdenerwują. Jednakże lankijskie makaki okazały się znacznie mniej zadziorne od indyjskich i po krótkich protestach wyniosły się. Spytałem ze smutkiem Prasadini, czy Lankijczycy jedzą małpy, na co ona oczywiście zaprotestowała, lecz nie wiem, jak inaczej wyjaśnić tak silny lęk tych stworzeń przed człowiekiem, którego nigdy nie widziałem w Indiach. Faktem jest, iż lankijskie makaki wyglądają trochę inaczej od tych znanych mi z Północnych Indii. Są nieco drobniejsze, na głowach zaś mają śmieszne, kosmate grzywki.

 

 

 Czytałem już to i owo o Lance, rozmawiałem z wieloma ludźmi. Temat Kandy i sławnej Świątyni Zęba, czyli Dalada Maligawa, bywał przywoływany co rusz. Najstarsze istniejące tradycje teatralne i muzyczne były związane z tym miejscem. Ludzie z Kandy byli bardziej syngalescy niż ktokolwiek inny. Chciałem więc jak najszybciej się tam znaleźć, zwłaszcza, że po głównej uniwersyteckiej drodze jeździło sporo autobusów. Moi przyjaciele uparli się jednak, abym czekał na brata oświetleniowca, który wskaże mi drogę. Trwało to jednak prawie dwie godziny, gdyż ów młody człowiek załatwiał wpierw prowiant dla aktorów. Był on taki jak wszędzie i taki jak zawsze. Czyli ryż i curry, w postaci wymieszanej ryżowo – dodatkowej kuli zawiniętej wpierw w zwykły worek, po czym włożonej do specjalnego styropianowego pudełka, aby zachować przez jakiś czas temperaturę. Do tego nic do picia. W ogóle zauważyłem, iż Syngalezi w zasadzie niczego nie piją. Tylko jedzą. Czasem w minimalnych ilościach, głównie chyba podczas kąpieli, piją wodę z kranu. Maleńkie porcje herbaty moi znajomi pili raz na dwa dni.  

 Zacząłem się zatem przyglądać przygotowaniom do spektaklu. Dość szybko zniesiono z autobusu wszystkie dekoracje i część potrzebnego sprzętu oświetleniowo – dźwiękowego. Scenografia była uboga, składało się na nią okna, oraz kloce, z których można było zrobić trzy łóżka, stoliki, ławki, oraz wszystko co było potrzebne do poszczególnych scen. Na samym początku aktorzy zasiedli w pierwszych rzędach amfiteatru i dla rozgrzewki zaczęli improwizować różne zabawne rozmowy. Dramat został napisany przez znanego lankijskiego aktora, o którym nie raz już pisałem i który za sprawą swojej skromności zyskał w moich myślach miano „szofera Prasadini”. Nazywał się on Thumimdu Dodanthenna, był wysoki, przystojny i należał do rozpoznawalnych na całej Lance gwiazd srebrnego ekranu. Obok niego przysiadły Kowshalya i Prasadini, wraz z trzecią główną aktorką, której imienia nie pamiętam. Młode adeptki sztuki dramatycznej były jeszcze zaspane i wyglądały uroczo, więc nie omieszkałem tego uwiecznić na fotografii. Najbardziej aktywny okazał się oczywiście Nalin, który stanął przed wszystkimi i zagrzewał do aktorskich impresji.

 Po jakimś czasie aktorzy zeszli na scenę i zaczęli odgrywać niektóre dialogi. Najtrudniejsze zadanie miała Kowshalya, która przejęła tę rolę od swojej siostry Takshili, która była teraz w Central Hindi Institute. Nie stanowiło to jednak problemu dla mojej lankijskiej gospodyni. Jako, że nic nie jadła podczas drogi, w pewnym momencie zdobyła gdzieś ryż i curry i mówiła swoje kwestie jedząc, a była przy tym pewniejsza i bardziej naturalna od pozostałych kolegów. Całości doglądała reżyserka Dhanushika Nayanakumari, którą poznałem na weselu w Chilaw. Była ona rówieśniczką Prasadini i Kowshalyi. Po udanym występie wywiady z nią zamieściły dwie ogólnolankijskie stacje telewizyjne. Była ona typową intelektualistką, nie przejmującą się za bardzo babskimi sprawami, które stanowiły na Subkontynencie wciąż oczywisty rytuał, którego nikt nie podważał. Dlatego Tushita czuł się przy Dhanushice nieco przerażony, co nieodmiennie mnie wcześniej bawiło.

 

 

   Przyszedł wreszcie brat oświetleniowca i mogłem się udać do centrum Kandy, albo raczej po prostu do Kandy, gdyż Peradiniya była miastem satelickim. Dystans pomiędzy oboma miastami nie był wielki, do centrum dawnej stolicy Syngalezów miałem jakieś cztery kilometry. Po drodze minąłem zabudowania uniwersyteckie, które należą do najpiękniejszych na świecie. Splecione są z naturalnym, górskim pejzażem, pełnym uroczych jarów i strumieni. Widoki wzbogacone zostały o rzadkie, egzotyczne drzewa, gdyż teren uniwersytecki miesza się z jednym z największych ogrodów botanicznych na Sri Lance. Gmachy uczelni wzniesione zostały w stylu tropikalnego modernizmu, nawiązując obficie do dawnej architektury, z charakterystycznymi kolumnami, spadzistymi dachami, pasami słoni „en face”, kamiennymi kwiatonami. Nie dziwiło mnie to, byłem w samym sercu kultury Syngalezów. Od dawna dzielili oni zamieszkiwane przez siebie ziemie na dwie kategorie – niski kraj i wyżyny. Osoby pochodzące z wyżyn, których sercem było Kandy, stanowiły najwyżej przez Syngalezów cenioną kastę. To tutaj bowiem ostali się jeszcze potomkowie dawnej arystokracji oraz rody artystów i rzemieślników pełniące zaszczytne funkcje przy relikwii Buddy.

   Centrum Kandy okazało się mieć nieoczekiwany charakter. Ujrzałem zwartą, śródmiejską architekturę pełną zdobionych, neostylowych gmachów. Byłby to chyba najbardziej europejski widok na Lance, gdyby nie ogromna ilość świątyń buddyjskich i hinduistycznych współuczestniczących w tej zabudowie. Obfita obecność świątyń bogów związana była oczywiście z plantacjami herbaty usytuowanymi w górach, gdzie jak już wiemy pracują głównie Tamilowie. Aleje Kandy rządziły się również regułami rodem z Londynu. Chodniki zabezpieczone zostały żeliwnymi barierkami, nie brakowało też posiadających estetyczną formę latarń. Czułem się zaskoczony, gdyż dbałość o estetykę zwykłych przestrzeni, takich jak droga, czy chodnik, to raczej wyjątkowe zdarzenie na Subkontynencie.

   W tym momencie przydała mi się pomoc znajomych Lankijczyków, gdyż choć nie byłem daleko od świątyni, to aby się do niej dostać, trzeba było przejść pnącą się w górę, nie rzucającą się w oczy drogą, wiodącą przez środek galerii handlowej i pałacu ślubów. Po kilku minutach dotarliśmy do końca naszego szlaku. Przed moimi oczami rozpościerało się Jezioro Kandy. Jak zapewniali mnie wcześniej moi przyjaciele, było ono łudząco podobne w kształcie do tej części Beira Lake w Colombo, która zawierała świątynię Seema Malakaya. Widoki wyłaniające się zza zbiornika były jednakże zupełnie inne. W Colombo uwagę przykuwały drapacze chmur, tutaj zaś wzgórza, oraz historyczne budowle opinające wodę niezbyt gęstym łańcuchem. Zostały one jednakże upodobnione do siebie estetycznie w XIX wieku, gdyż każda z nich posiadała z grubsza białe ściany, oraz coś neoklasycystycznego w ich rytmice wydzielonej przez płytkie nisze, ryzality etc. W ten sposób względnie stary hotel czy willa łatwo stawały się tutaj estetycznymi towarzyszami znacznie dawniejszych od nich budowli. Historyczność tego miejsca, należącego do listy zabytków UNESCO, uległa w ten sposób pewnemu zatarciu i europeizacji.

 

 

   Samą świątynię poprzedzał rozległy skwer, przywodzący na myśl zielone deptaki uzdrowiskowe. Podobnie jak w Indiach, Brytyjczycy niszczyli wpierw na Cejlonie pamiątki przeszłości, aby pod koniec swojego panowania zwrócić się propagandowo do ujarzmionych społeczności odbudowując część ich dziedzictwa i starając się je włączyć do szerszego nurtu cudów i rozmaitości Imperium Brytyjskiego. Zieloną przestrzeń wypełniały różne pomniki, wystawione tu po odzyskaniu przez Lankijczyków niepodległości. Szczególną uwagę przykuwał mały chłopiec ze spiżu na wysokim postumencie. Zginął on z rąk kolonialistów podczas obrony świątyni. Stosunkowo słabo zadrzewiona przestrzeń szybko przybliżała mnie do głównego gmachu założenia. Nie wyglądał on zbyt buddyjsko, przypominał raczej jakiś posklejany z różnych pomieszczeń, nieco surrealistyczny pałac. Dominowała w nim asymetryczna, szeroka i niska wieloboczna wieża. Gdy wszedłem przez bramę, zauważyłem, iż cała budowla otoczona jest fosą i renesansowymi jakby blankami na murach. Okazało się, iż od osób z zagranicy wymaga się dość wysokiej opłaty za zwiedzanie, którą uiściłem. Bilet zawierał małą płytkę multimedialną, jakby usprawiedliwiającą mniej sprawiedliwe traktowanie gości z daleka. Oczywiście po powrocie do domu odkryłem, iż płytka ma tylko ładnie wyglądać. W środku była jedna melodia, kilka zdjęć i być może pół strony tekstu opisu.

   Do właściwego kompleksu wiodło kolebkowe przejście, którego ściany wypełnione zostały charakterystycznym dla stylu Kandy malarstwem. Jego główny element stanowi eleganckie uproszczenie, syntetyczność i żywe barwy. Scena przypominała mi orszaki z Persopolis złożone z powtarzających się, kroczących hieratycznie mężczyzn. Zamiast włóczni nieśli oni oczywiście miski z ryżem, wzdrygnąłem się zatem mimowolnie i ruszyłem dalej. Wnętrze składało się głównie z dziedzińca i umieszczonej w środku niego najstarszej, drewnianej świątyni. Ów budynek przyciągał największą uwagę. Na jego pilastrach znajdowały się skromne, aczkolwiek całkiem udane płaskorzeźby, pokryte polichromią zatartą przez czas. Interesujące były drewniane gzymsy i ciekawa ciesielka ich połączeń z belkami nośnymi ścian. Do wnętrza tej budowli nie można było wejść, za to do woli można było podziwiać fasadę, gdzie dawnej prezentowano ząb. Uwagę przyciągały liczne wizerunki Buddy, oraz stanowiącą częstą ozdobę w tym kompleksie kły słoni, należące do  dekoracji syngaleskich ceremonii pogrzebowych. Przed fasadą dawnej świątyni dziedziniec był w pełni zadaszony i podobnie jak hinduistyczne dziedzińce tego typu, wsparty na lesie kolumn. Był to najsilniejszy przejaw wpływów indyjskich, które też w tym kompleksie były dostrzegalne. Z przodu i z tyłu dawnej świątyni, w jej nowszej świątyni – obudowie, znajdowały się różne aneksy. Pierwszy zawierał różne złocone i srebrzone przedmioty liturgiczne. Na ścianach znajdowały się udane przedstawienia malarskie i płaskorzeźbione związane z postacią Buddy.

   Za tylną częścią drewnianej świątyni znajdowało się wejście do XIX wiecznego pomieszczenia, tworzącego swego rodzaju buddyjską bazylikę, choć wrażenie naw bocznych stworzone było jedynie przez dwa pasy posągów medytujących Buddów, na pierwszy rzut oka identycznych, lecz po dokładniejszym się przyjrzeniu prezentujących różne mudry, czyli gesty rąk mające (w tym wypadku) symboliczne znaczenie dla buddystów. Owa „bazylika” posiadała też ołtarz, bez reszty wypełniony słoniowymi kłami i wizerunkami Buddy. Po ścianach biegły obrazy, ukazujące historię relikwii i kończące się na akcie brytyjskiej pomocy w odbudowie świątyni. Można było więc przypuszczać iż ta część kompleksu zjawiła się w nim wraz z brytyjską odbudową i oddaniem relikwii zęba lankijskim buddystom. Mimo to czułem się w niej dobrze, gdyż miałem tu najbardziej czytelną ideę przestrzenną jakiegoś nieznanego przewodnikom, angielskiego być może, architekta. Pozostałe części kompleksu wydawały się być posklejane ze sobą nieco bez ładu i składu, dając smutne świadectwo schyłku ostatniego niepodległego królestwa Lanki. Jego ostatni władcy, których znałem ze zdjęć, wyglądali raczej ubogo, nosili skąpe i niezbyt efektowne stroje (dziś byle lankijski pan młody mógłby być przez nich uznany za cesarza z baśni), natomiast na ich twarzach zawsze malowała się bezsilność. Wśród zabytków UNESCO Świątynia Zęba prezentowała się jeszcze skromniej. Ciężko ją było zestawić z Taj Mahalem, katedrą Notre Dame w Paryżu, wrocławską Halą Stulecia (arcydziełem modernizmu), czy stanowiącymi również część dziedzictwa Lanki gigantycznymi ruinami stup w Anuradhapurze, najdawniejszej stolicy kraju. Lecz w tym miejscu na listę światowego dziedzictwa została wpisana sama historia Syngalezów, miejsce które pozwoliło w ogóle przetrwać ich kulturze niematerialnej, obrzędom, obyczajom, lokalnym tradycjom dworskiej muzyki i teatru.

   Na koniec wszedłem ponad fasadę drewnianej świątyni, gdzie w nadwieszonym pawilonie znajdowała się obecnie relikwia zęba. Zobaczyłem tam sporą grupę szepczących mantry cywilnych buddystów, oraz dwie wycieczki ze szkół w charakterystycznych zgrzebnych mundurkach. Ogród świątyni, dość ubogi, łączył ją z pałacem królewskim, którego fasady zostały jeszcze silniej przebudowane niż sama świątynia. Oryginalna natomiast była sala zgromadzeń, czyli spory, wolnostojący portyk wsparty na setkach drewnianych kolumn. Stanowił on w pewien sposób bardzo ubogie odbicie wielkich, kamiennych kolumnowych sal zgromadzeń z Czerwonego Fortu w Delhi i z Fortu w Agrze. Ku swojemu zdumieniu odkryłem, iż zwiedzanie świątyni zabrało mi wiele godzin. Musiałem być bardzo zamyślony, kiedy to robiłem. Trzeba było zatem szybko udać się do autobusu, zwłaszcza, iż nie byłem pewien, który z nich jest właściwy. Mojego młodego przewodnika odesłałem jeszcze przed zwiedzaniem świątyni, zaraz po dotarciu nad jezioro, gdyż z pewnością był ciekaw pracy swojego brata nad spektaklem.

   Gdy przybyłem na miejsce, okazało się oczywiście, iż moi przyjaciele mają przesunięcie. Cały amfiteatr zapełnił się już publicznością, mieli więc dwa tysiące widzów. Nie marnując czasu przeszkadzałem im dzielnie w charakteryzatorni robiąc zdjęcia. Gdy już się nasyciłem, zacząłem upominać się o herbatę i okazało się, iż w amfiteatrze istnieje kantyna, do tego za darmo dla artystów, zatem wszyscy nie omieszkali skorzystać z filiżanki herbaty. Na pięć minut przed ostatecznym rozpoczęciem usiadłem w pierwszym rzędzie, gdzie były jakieś kartki z rezerwacją. Założyłem, słusznie, iż po półgodzinie owa rezerwacja nie powinna już działać. Osoby z dalszych miejsc, po kilku minutach podjęły mój pomysł i pierwsze rzędy również się zapełniły.

 

 

   Widzowie nie sprawiali wrażenia szczególnie wyrobionych. Często reagowali gwizdami i krzykami, czułem się zatem jak na filmie o utopijnym teatrze na Dzikim Zachodzie. Na szczęście sztuka była bardzo śmieszną tragikomedią, zatem żywiołowość naiwnej publiczności nie szkodziła jej. Głównymi bohaterkami były trzy młode kobiety, studentki. Grały je Prasadini, Kowshalya i trzecia osoba, znakomita, lecz niestety nie zapamiętałem jej imienia. Pierwsza scena zawierała wiele żartów zbudowanych na codzienności i kontrastach charakterów. Prasadini odgrywała romantyczną idealistkę. Sztuka zaczynała się jej zabawnie naiwną modlitwą, którą trzecia aktorka przerwała celnym strzałem poduszką. Zapomniana przeze mnie aktorka grała osobę skrajnie pragmatyczną. Z kolei Kowshalya wcieliła się w rolę imprezowej dziewczyny i to zupełnie doskonale. Jej sceniczny charakter zupełnie nie miał nic wspólnego z jej prawdziwym image. Przemiana była całkowita, staranna, grana błyskotliwie i ze starannością o najmniejsze smaczki i szczegóły natury psychologicznej. Choć wszyscy grali zadziwiająco dobrze (chciałbym takich aktorów we Wrocławiu!), to tego dnia zdecydowanie wyróżniała się Kowshalya.

   Oś fabuły była dla mnie bardzo trudna do zrozumienia. Głównie dlatego, iż jak zwykle na Lance w pozornie błahą opowieść z życia studentów, wpleciono wątki polityczne. Oś stanowiła postać grana przez Prasadini. Świeżo po zerwaniu z nieodpowiadającym jej mężczyzną (którego głos pojawiał się tylko w nagraniu jako rozmówca telefoniczny) o jej względy zaczął ubiegać się inny chłopak, grany przez autora dramatu. Choć nie był ideałem, powoli zaczął zwracać na siebie uwagę Prasadini. Pochodził on z Jaffny i był Tamilem. Studia w Colombo załatwił mu przyjaciel, rewolucjonista, który aktywnie udzielał się w ruchu Tamilskich Tygrysów. Opowiadał on historie o swoich przyjaciołach z ukrytego uniwersytetu tej organizacji, czym wzbudził w syngaleskich dziewczynach sympatię i chęć pomocy. Owego idealistę grał znakomicie Nalin, po spektaklu wszyscy gratulowali mu tej roli. Sceny z Jaffny wyrażone były za pomocą piosenek obdarzonych błyskotliwą choreografią, której Nalin nadawał smaku. Towarzyszyły im inne piosenki, o pierwszych miłościach, o dorastaniu i o niewierności. W nich rolę główną odgrywały bohaterki dramatu. Do piosenek reżyserka skoptowała wszystkich osiemnastu członków ekipy, jaka przybyła do Kandy, gdyż nawet oświetleniowiec i specjaliści od charakteryzacji odbyli dobry trening aktorski. Świetną drugoplanową rolą była śledząca przyzwoitość swoich podopiecznych gospodyni. Grająca ją młoda dziewczyna świetnie wcieliła się w starszą od siebie kobietę.

 Muzyka w spektaklu było znakomita. Nawet sygnał telefonu komórkowego Prasadini, który pełnił funkcję ważnego rekwizytu w przedstawieniu, pięknie budował nastrój. Przez ów telefon prześladował bohaterkę jej były. Tymczasem jej nowy adorator okazał się kobieciarzem i dość powierzchownym, żałosnym typem uwikłanym w tysiąc podejrzanych spraw. Reżyserka w drugoplanowej roli odegrała dziewczynę, z którą ów jegomość zdradzał Prasadini. Sytuacja stawała się coraz poważniejsza. Dziewczyny wysłały paczkę do ukrytej uczelni Tamilskich Tygrysów, o czym dowiedział się ekschłopak Prasadini. Zachęcone przez Nalina postanowiły zatem uciec do leśnej kryjówki bojowników, podpisując jednocześnie listę członkowstwa do organizacji. I wtedy cała sprawa się wydała. Okazało się, iż Nalin jest agentem służb specjalnych, cokolwiek skorumpowanym i na życzenie przyjaciela, byłego partnera Prasadini, pomagał mu w zemście.  

 Dramat wzbudził ogromny aplauz widowni i żywe zainteresowanie mediów. Akademic Players grali go po raz piąty, lecz dopiero tym razem zrobiło się wokół ich przedsięwzięcia głośno. Jak widać, pomimo nienajdoskonalszej publiczności, amfiteatr w Peradiniya stanowił bardzo ważne dla wyspiarskiej krytyki miejsce. Długo jeszcze zbieraliśmy się do wyjazdu. Zrobiła się późna noc i autobus wiózł nas przez absolutną ciemność. Nazajutrz, pomimo krykietowej pasji, sąsiedzi Kowshalyi przełączyli telewizory na reportaż o jej przedstawieniu i zaaferowani przybyli, by jej pogratulować.

 

Krótki program lankijskiej telewizji z migawkami ze spektaklu "Przez okno" można znaleźć na YouTube:

(ciąg dalszy nastąpi)

Przeczytaj inne rozdziały Dziennika indyjskiego

 

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

19 − jeden =