Ostatni piątek przyniósł nam niemal wiosenną pogodę. Wrocławski Plac Wolności odzyskał odebrane mu przez zimę kolory, choć liście drzew czekały jeszcze nieufnie skryte w łysych gałęziach. W końcu 15 lutego nie musi oznaczać pełnego odwrotu śnieżnych zawiei. O ile pogoda stała się przyjemna, o tyle w życiu publicznym ogarnął nas mrok śmierci byłego premiera Jana Olszewskiego. Trzydniowa żałoba odcisnęła swój wpływ na życie muzyczne, w przypadku koncertu, o którym zaraz będę pisał, wymieniała muzykę do sztuki Gurre Hornemana na Muzykę żałobną Witolda Lutosławskiego. Reszta koncertu pozostała bez zmian.
Tym razem Wrocławscy Filharmonicy wystąpili pod batutą Michaela Schønwandta. Od 2015 roku jest głównym dyrygentem Opéra Orchestre national Montpellier Occitanie. Miasto to słynie z letnich festiwali i jego zespoły muzyczne rozwijają się prężnie, rzucając rękawice cenionym wykonawcom z Tuluzy, która od zachodu obramia tajemniczy Kraj Katarów (taki jest slogan turystyczny), którego Montpellier jest wschodnią flanką. Mam ogólnie sentyment do tego regionu Europy, gdyż spędziłem kilka lat w okolonym w pełni zachowanymi murami Carcassonne, zbyt małym jednak, aby posiadać własną operę i orkiestry. Dla stylu dyrygentury Schønwandta ważniejszy okazał się fakt, że w latach 2000-2011 był dyrektorem muzycznym Royal Danish Orchestra i Royal Danish Opera w Kopenhadze, oraz, że sporo wysiłku wkłada w promowanie twórczości Nielsena, duńskiego Szymanowskiego, jakbyśmy mogli powiedzieć. Duńskie zakorzenienie dyrygenta wpłynęło też na kształt wrocławskiego koncertu. Usłyszałem dźwięk selektywny, masywny, nieco pastelowy. Interpretacje budowane były w sposób naturalny, bez udziwnień, ale z tym nieco Nielsenowskim podbarwieniem. Co ciekawe, Schønwandt uzyskiwał wyważony muzycznie efekt za pomocą bardzo dynamicznego dyrygowania. Tylko czasami gwałtowny gest budził rzeczywiście mocno zarysowaną frazę, orkiestrową kulminację o ostrym rysunku. Lecz ogólnie podobało mi się, cenię skandynawską szkołę dyrygencką, do legendarnego Paavo Berglunda często wracam w swoim domowych słuchaniu.
Michael Schønwandt, fot. Groves Artists
Sprawdzianem wpływu dyrygenta na orkiestrę była Muzyka Żałobna Lutosławskiego. Wrocławscy Filharmonicy niejednokrotnie udowodnili wielkie zaangażowanie w muzykę swojego patrona, jest to zatem muzyka, którą zapewne swobodnie i bardzo pięknie mogliby zagrać i bez dyrygenta. Tymczasem Michael Schønwandt ukazał nam Lutosławskiego nieco innego. Żałoba okazała się barwną opowieścią, dramatyczną, ale nie w sposób teatralny lecz bardziej prozatorski. Lutosławski w ujęciu Duńczyka (urodzonego w1953 w Frederiksbergu) stał się mistrzem muzycznej ballady, baśni, niemal jak Sibelius. Wydało mi się też, że język muzyczny Muzyki żałobnej jest znacznie bliższy romantyzmowi, niż moglibyśmy sądzić. Pojawiające się pod koniec utworu ekspresjonistyczne, szarpane dźwięki skrzypiec, czy polifonicznie budowane napięcie w budzących się stopniowo i co jakiś czas poszczególnych sekcjach orkiestry wplotły się w narrację analogiczną dla romantycznego poematu symfonicznego, co było bardzo interesującym odczytaniem tej muzyki. Zniknął prawie całkowicie biegun neoklasycystyczny, który jest obecny jako swoista perspektywa w wielu dziełach Lutosławskiego, które nie są neoklasycystyczne, ale niejako „zdają sobie sprawę (często bardzo krytycznie)” z istnienia takiego bieguna muzyki (w czasach socrealizmu Lutosławski był zmuszany do tej estetyki, zaś jego wczesne utwory sprzed PRL można jednak jakoś do niej odnieść).
Po Lutosławskim przyszedł czas na waltorniową wirtuozerię. Przed orkiestrą stanął Radek Baborák i obróciwszy nie siebie, lecz wylot waltorni w naszą stronę przykuł nas na pół godziny do foteli swoim mistrzostwem w grze na tym trudnym instrumencie. Bogata skala dynamiczna, elegancja w szybkich pasażach i długich stojących dźwiękach pozwalały się delektować brzmieniem rogu. Soliście doskonale towarzyszyły instrumenty dęte orkiestry, flety i trąbki grały cudownie, zmobilizowane dodatkowo mistrzostwem kolegi solisty. Ta doskonała forma została im zresztą na drugą część koncertu, w której słuchaliśmy Szeherezady. Radek Baborák przedstawił nam Koncert B-dur na róg i orkiestrę op. 91, późne dzieło Reinholda Glière’a (1875–1956), rosyjskiego kompozytora o niemiecko – polskich korzeniach. Glière był bardzo zachowawczy w swojej estetyce, przez co pod naciskami, które obcinały skrzydła Szostakowiczowi a w Polsce, przez krótki na szczęście czas, Lutosławskiemu, mógł rozkwitać nie zatracając swojej muzycznej osobowości. Co ciekawe w jego napisanym już w latach pięćdziesiątych dziele bardziej niż neoklasycyzm słychać lekki romantyzmu, być może klasycyzujący, ale w starym stylu, tak jak klasycyzował choćby Saint-Saëns. Powstało z tego dzieło lekkie, ale nie pozbawione pewnej głębi i eksponujące w sposób doskonały możliwości waltorni, co Baborák wykorzystał z nawiązką. Naszego południowego sąsiada (urodził się w Pardubicach) znajdziemy na wielu płytach, piękną okładkę jednej z nich przedstawiam poniżej, polecając zakup.
Ostatnim ogniwem koncertu była Szeherezada – suita symfoniczna op. 35 Nikołaja Rimskiego-Korsakowa. Rosyjski kompozytor, obok Ravela i Ryszarda Straussa był jednym z największych mistrzów orkiestracji. Stanowi przez to nie lada wyzwanie dla każdej orkiestry, jak i dla firm fonograficznych, które nie są w stanie uzyskać na płytach choćby cienia tego efektu, jaki daje nam ta muzyka na żywo, słuchana na Sali koncertowej. Michael Schønwandt prowadził ten 45 minutowy utwór z pamięci, bez nut przed oczami, co świadczyło o jego wielkim zaangażowaniu w tę muzykę, bo przecież gęsta i pełna niuansów orkiestracja owocuje tysiącami detali, które trzeba zapamiętać. Wykonanie było wspaniałe, drewno i blacha grały w sposób doskonały, pełen inwencji, śmiały. Smyczki cudownie kreowały atmosferę morza, po którym żeglował Sindbad. Opowieści 1001 Nocy ożyły w naszych myślach, przenosząc nas w podróż niemal nieskończoną, pławiącą się w baśniowych barwach i innych cudach.
Cały koncert ukazał doskonałą formę koncertmistrzów Pujanka i Markowicza, oraz pozostałych solistów orkiestry. Na przykład Jan Krzeszowiec na swoim flecie wyczyniał prawdziwe cuda, ale przecież świetna była też harfa, trąbki i cała reszta wykonawców.