Sylwester 2017/2018 spędzamy w Narodowym Forum Muzyki w doborowym towarzystwie. Po pierwsze odwiedziła Wrocław na dwa dni wielka śpiewaczka barokowa Vivica Genaux, po drugie – akompaniowała jej pozostająca w świetnej formie Wrocławska Orkiestra Barokowa, która godnie sekundowała gwieździe tego formatu (część muzyków została zresztą wyściskana i wycałowana przez zadowoloną Divę), po trzecie – noworoczny repertuar był klasyczny całą gębą, czyli żadnych walców lecz błyskotliwa i porywająca muzyka czołowych mistrzów barokowej ekstazy – Vivaldiego oraz Händla.
Przyznam, że choć Vivicę Genaux znam z wielu nagrań, nie zastanawiałem się do tej pory, skąd wywodzi się śpiewaczka. Dlatego też poczułem się bardzo zaskoczony, gdy przeczytałem wywiad z nią w Muzyce w Mieście, świetnym miesięczniku muzycznym wydawanym przez NFM. Otóż okazuje się, że artystka, podobnie jak choćby Glenn Gould czy Helene Grimaud jest człowiekiem głębokiej Północy. W przeciwieństwie jednakże do wspomnianych powyżej kanadyjskich pianistów nie pochodzi z rozległych i skutych lodem pustkowi Kanady, lecz z Alaski. W wywiadzie wielka śpiewaczka wspomina swoje dzieciństwo w świecie, gdzie zarówno panowie jak i damy ubierają się w niedźwiedziowate kurtki, zaś najbardziej cenione są mało kobiece umiejętności, takie jak rąbanie drew czy wykopywanie łopatą ze śniegu własnego domostwa lub samochodu, o ile ktoś był na tyle przytomny, aby wbić w dach tychże odpowiednio wysoko maszt z jaskrawą chorągiewką. Słodkie są opisy bardzo skromnej i mającej północną skłonność do małomówności artystki dotyczące jej pierwszych kroków na operowych scenach i uczenia się wdziewania na siebie pięknych i powłóczystych sukni, które rządzą w świecie opery, ale niekoniecznie na Alasce. Obecnie artysta się southernizuje (analogia do „westernizować się”) we Włoszech i chwali to sobie ogromnie. Zapytana jednakże o chęć powrotu na ojczyzny łono nie mówi „nie”, lecz odkłada to na później, przekonana, że Alaska jaką zna z dzieciństwa za jej czasów na pewno się nie zmieni, choćby oddawała się operze jeszcze przez wiele dekad. Póki co nadal jest młodą śpiewaczką o nieprzeciętnej urodzie i – jak zobaczyliśmy na koncercie – wdrożoną już w noszenie sukni, których pozazdrościłaby niejedna pani urodzona w znacznie cieplejszym klimacie.
Vivica Genaux / fot. Ribalta Luce Studio
Inną oryginalnością leżącą w naturze Vivici Genaux, bardzo dla mnie sympatyczną, jest jej początkowa droga edukacyjna. Otóż szła ona w ślady ojca, wybitnego biochemika z University of Alaska w Fairbanks. Dopiero na studiach żywioł śpiewu przeważył u Vivici nad pasjami naukowymi. Wśród osób uczących ją śpiewu wypada wymienić Claudię Pinza Bozzollę, córkę sławnego basa Ezio Pinzy, u której studiowała przez wiele lat w Pittsburghu. Vivica Genaux rozpoczęła swoją karierę od ról w operach Rossiniego, obecnie w jej repertuarze dominuje barok. Wśród jej ostatnich płyt z pełnymi operami znajdziemy na przykład L'Atenaide (rola Teodosia) Vivaldiego z Modo Antiquo pod batutą Federico Sardelliego (NAÏVE 2007), Bajazeta (rola Irene) Vivaldiego z Europa Galante pod batutą Fabio Biondiego (VIRGIN VERITAS 2005) czy z Händlowskich płyt Rinalda (rola tytułowa) z Freiburger Barokorchester pod batutą René Jacobsa (HARMONIA MUNDI 2003). Jej najnowszym nagraniem dostępnym w sieci jest opera Orfeusz Bertoniego, realizacja z 2016 roku.
Na koncercie w Narodowym Forum Muzyki upłynęło jednak trochę czasu, zanim na scenę wkroczyła Vivica Genaux. Bowiem, dobrym zwyczajem, arie wokalne śpiewane przez mezzosopranistkę koloraturową (takim głosem dysponuje Vivica), przeplatane były utworami czysto instrumentalnymi, skomponowanymi również przez Händla i Vivaldiego. Poza jednym koncertem Vivaldiego były to głównie fragmenty z dwóch znakomitych suit Händla – Muzyki ogni sztucznych HWV 351 oraz Muzyki na wodzie HWV 349. Wrocławska Orkiestra Barokowa oczarowała mnie zupełnie wspaniałym brzmieniem, zarówno smyczki, drewno jak i blacha mieniły się barwami i potężnym dźwiękiem, który pozwalał wypełnić historycznymi instrumentami wielką, ale i doskonałą akustycznie Salę Główną NFM. Zwłaszcza blacha, tak niezwykle ważna w tych okazałych utworach Händla brzmiała świetnie, a pamiętam jeszcze czasy, gdy niemal nikt w Polsce nie umiał grać na naturalnych rogach i zdarzały się dęte (że tak powiem) dramaty na Wratislavii Cantans. Tym razem był to „antydramat”, czyli ciekawa interpretacja, którą można by natychmiast nagrać i zawieźć choćby do paryskich czy londyńskich sklepów muzycznych. Tempa były dość umiarkowane, nie zagonione, za to brzmieniowo mieliśmy prawdziwą eksplozję barw przywodzących mi na myśl przepyszne freski Tiepola. Rzecz całą wspierali perkusiści na majestatycznie brzmiących werblach i kotłach. Zresztą, przeglądając archiwalne numery Muzyki w Mieście zauważyłem ankietę Händlowską. Jedno z pytań brzmiało, co by się stało, gdyby nie było Händla. Ku mojemu zdumieniu (a jestem mimo wszystko Bachowcem, nie Händlowcem), większość krytyków i krytyczek muzycznych odparło, że… nic, natura wypełniłaby próżnię. Choć nie oddałbym Pasji Janowej za Mesjasza, muszę zaprotestować. Händel rozwinął w muzyce epickość, z której czerpali całymi garściami Beethoven i Haydn, zaś później Mendelssohn, co tak wspaniale zresztą pokazali muzycy NFM z McCreeshem i jego zespołami. A bez epickiej IX Symfonii Beethovena nie byłoby z kolei Mahlera, Wagner i Liszt też z pewnością poczuliby się zagubieni estetycznie. Ogólnie nie docenia się wpływu, jaki miała Anglia na dzieje europejskiej muzyki klasycznej. Zapomina się, że nawet jeśli po Händlu (który zresztą jak wiemy był Niemcem wychowanym muzycznie w Italii) nie było w Wielkiej Brytanii przez jakiś czas głośnych muzycznie nazwisk (co zresztą też po trochu obalamy w naszych muzycznych dyskusjach na racjonalista.tv), to i tak Albion przygarniał i rozwijał choćby idee Haydna oraz Mendelssohna. A w te idee wplatał się zanglicyzowany żywioł muzyczny Händla.
Poza fragmentami pełnych epickiej przestrzeni suit Händla Wrocławska Orkiestra Barokowa zagrała też XI Koncert d-moll na dwoje skrzypiec, wiolonczelę i smyczki RV 565 ze zbioru L'estro armonico Antonia Vivaldiego. Ten zbiór to oczywiście plejada niezwykłych arcydzieł, pełnych weneckiej, hedonistycznej gonitwy, pełnych barw i niepokojących ogni. Wrocławska Orkiestra Barokowa zagrała ten ukochany przez wiele zespołów barokowych utwór wspaniale, z pełną protoromantycznych żywiołów gonitwą, do tego jednak precyzyjnie i cały czas dbając o barwę. Wśród solistów był oczywiście szef orkiestry, grający na wiolonczeli Jarosław Thiel (w mało którym wykonaniu tego dzieła mamy taką wiolonczelę!) i świetny koncertmistrz zespołu, Zbigniew Pilch, którego solowy album „Oświecony wirtuoz” dopiero co Wam polecałem.
Vivica Genaux zacząła zaś od wzburzonej arii Come in vano il mare irato – pochodzącej z opery Catone in Utica RV 705 Antonio Vivaldiego. Jej partia wokalna składała się z bojowo nachodzących po sobie, zagęszczonych drobnych wartości dźwiękowych, skandowanych wręcz w gniewie. Tego typu agresywne, pełne mocy wokalne eksplozje są jedną ze specjalności „Rudego Księdza”, jak określali współcześni Vivaldiego. Vivica Genaux śpiewała wspaniale, imponując techniką, dynamiką i piękną barwą, brakowało tylko trochę wolumenu głosu (pamiętajmy jednak, że nie jest to nośniejszy od mezzosopranu koloraturowego sopran!). Jak się okazało, również wolumen głosu artystki rósł w miarę śpiewana, jej aparat wokalny musiał się po prostu trochę rozgrzać. Sama aria odnosi się do przygód Cezara i Pompejusza, dość krwawych oczywiście. Tu z kolei Katon Młodszy zbiera zwolenników Pompejusza pokonanego już przez Cezara i chce dalej walczyć o republikę. Emilia (tak naprawdę była to Kornelia) jako wdowa po Pompejuszu poprzysięga Juliuszowi Cezarowi zemstę, dodając tym samym animuszu armii Katona. Jest to – wypisz wymaluj, scena ze znakomitego serialu „Rzym” (polecam!), ale też coś więcej. Od dawna już mam wrażenie, że Rzym nie upadł, a my wszyscy nadal jesteśmy Rzymianami (jako Słowianie dołączyliśmy do tego klubu oczywiście nieco później, może poza mieszkańcami Kalisza). Z perspektywy każdej innej kultury kompletnie niewytłumaczalna byłaby fascynacja cywilizacji europejskiej upadłym (rzekomo) Rzymem. Tymczasem ta fascynacja dokonywała prawdziwych rewolucji w epoce karolińskiej, w renesansie czy w oświeceniu. Były to kroki milowe rozwoju naszej cywilizacji, również muzycznej. Bądź co bądź choćby sama opera to w zamierzeniu rekonstrukcja tragedii greckiej (która swój bardziej jeszcze muzyczny wymiar zyskała w Starożytnym Rzymie, gdzie grana nadal była po grecki, jak i my zwykle słuchamy włoskich oper po włosku a nie po polsku). Vivaldi i Händel swoimi rzymskimi tematami pokazują, że fascynacja antykiem miała się dobrze nie tylko w czasach przełomów, ale i w „cywilizacyjnych interludiach”, takich jak barok, romantyzm czy wieki średnie.
Pierwszą część koncertu wypełniły też dwie inne arie Vivaldiego, o bardziej pastoralnej tematyce – Mentre dormi, Amor fomenti – aria z opery L’Olimpiade RV 725 oraz Alma oppressa – aria z opery La fida ninfa RV 714. Pierwsza z nich liryczna, druga ponownie w stylu wzburzonym. Vivica Genaux pławiła się wręcz w przepięknej tessiturze głosu, zadziwiając niezwykłą wrażliwością metryczną i doskonałą intonacją. Świat oper Vivaldiego jest bez wątpienia zaczarowaną wyspą. Trudno nie pogrążyć się bez reszty w tej pełnej afektów burzy, która czasem rozchmurza się pokazując jedyny w swoim rodzaju lazurowy błękit, znany Wenecjanom i miłośnikom malarstwa Tintoretta.
A może jeszcze bardziej chodziło mi o współczesnego Vivaldiemu Tiepolo?
O ile pierwsza część wokalnie należała do Vivaldiego, o tyle druga część należała do Händla, który, paradoksalnie, pod kątem swoich włoskich korzeni był znacznie bardziej Południowcem niż przechadzający się nad kanałami Najjaśniejszej Republiki Rudy Ksiądz. Ale oczywiście Händel skończył ostatecznie na dalekiej Północy, jaką był wówczas dla Włochów Londyn, o czym świadczy choćby What Passion Cannot Music Raise and Quell! – aria z Ody na dzień św. Cecylii HWV 76. W tym dziele Händel daje dowód swojego zanglicyzowania się, idąc w ślady Brytyjskiego Orfeusza, czyli Purcella, zaś mezzosopran koloraturowy Vivici Genaux miał okazję olśnić nas pięknymi tonami w typowo sopranowej skali. Głosowi towarzyszyła wspaniała partia solowa wiolonczeli Jarosława Thiela, zaś Vivica Genaux z ogromną sympatią i zainteresowanie przyglądała się swojemu koledze – muzykowi, co w przypadku operowej Divy wcale nie jest zasadą!
No More, I’ll Hear No More…, Iris, Hence Away… – aria i recytatyw z opery Semele HWV 58 to wspaniałe Händlowskie arcydzieło zaśpiewane świetnie, zaś Vivica Genaux wcielona w pełną morderczej zazdrości Junonę przekonała nas ostatecznie, że wszyscy jesteśmy Rzymianami i oczywiście biada tym, co zdradzają swe małżonki! Mit o Semele jest bardzo ciekawy, gdyż nawiązuje do tego, iż każdy śmiertelnik, który spojrzał na boga, musiał zamienić się w kupkę popiołu. Podstępna Junona nie mogąc zgładzić swego nieśmiertelnego przecież męża postanawia zgładzić jego kochankę i wzbudza w niej nieodpartą ciekawość, która kończy się spłonięciem nieszczęsnej Semele. Na szczęście dla miłośników wina i teatru (również operowego) Jowisz zdołał ocalić swego syna z Semele, którego Grecy zwali Dionizosem zaś Rzymianie Bachusem.
Przedostatnią arią w programie koncertu była ponownie wracająca do historii Rzymu Va tacito e nascosto – aria z opery Juliusz Cezar w Egipcie HWV 17. Tu zachwycił nas waltornista zespołu grający wybitnie na rogu naturalnym i akompaniujący bojowej arii Vivici. Aria ukazuje Cezara, gdy ten ubiega obławę na niego urządzoną przez zdradliwego triumwira Pompejusza i sam staje się myśliwym. Vivica Genaux pokazała całą mądrość i szlachetność twórcy cesarstwa rzymskiego wyśmienicie. Dynamizm wokalny miał tu zupełnie inny charakter, niż w przypadku żony Pompejusza poprzysięgającej zemstę w rozpoczynającej recital Vivici arii Vivaldiego.
Oto zresztą treść tej pięknej arii, w oryginale i moim roboczym przekładzie:
Va tacito e nascosto,
quand'avido è di preda,
l'astuto cacciator.E chi è mal far disposto,
non brama che si veda
l'inganno del suo cor.
Przebiegły łowca szukający ofiary idzie cicho i ukradkiem. A kto pragnie złego, nie okazuje oszustwa w swoim sercu
Na koniec Vivica Genaux zaśpiewała fantastycznie Lascia ch’io pianga – arię z opery Rinaldo HWV 7, jeden z Händlowskich przebojów, popularny już w erze romantyzmu i wczesnych nagrań fonograficznych. To piękna, elegijna pieśń, zaś Vivica włożyła w nią niesamowite nasycenie emocjonalne, jednocześnie stylowe, czyli nie romantyczne. Ja zaś pomyślałem, że choć Lascia ch’io pianga jest rzeczywiście piękna, to jednak niesłusznie cieszy się większą popularnością niż inne arie zaprezentowane choćby na tym koncercie. Wydaje się, że już przywykliśmy do estetyki barokowej i powinniśmy dokonać przewartościowania naszych „barokowych list przebojów”, gdyż wyższość Lascia ch’io pianga nad innymi ariami Händla czy Vivaldiego tkwi tylko i wyłącznie w jej przypadkowej zbieżności z późniejszą o sto lat estetyką romantyzmu. A nie patrzymy już na barok przez romantyczny filtr…
Na bis był ponownie „bojowy” Vivaldi, tym razem wykonany jeszcze wspanialej, z jeszcze większą swobodą i śmiałością. Zaskoczyło mnie, że można jeszcze lepiej! Temu wspaniałemu koncertowi towarzyszyły też krótkie scenki odegrane przez aktora związanego między innymi z Instytutem Grotowskiego, Przemysława Wasilkowskiego. Na początku byłem trochę zły, ale później pomyślałem, że na koncert sylwestrowy to w sumie przyjemny pomysł, zwłaszcza, że scenki były tylko trzy, może cztery i towarzyszyły zmianom składu orkiestry na scenie. Wadą ich było nie trafienie w to, co rzeczywiście miało miejsce. Wasilikowski wcielał się w impresario, których chciał wyciągnąć Jarosława Thiela na tourne po Francji. Jednakże, choć pojawiały się w tych scenkach odniesienia do NFM i tu i teraz, uwagi impresario adresowane były do romantycznego dyrygenta, który też jest kompozytorem, czyli do kogoś takiego jak Gustav Mahler czy Ryszard Strauss, a nie do szefa zespołu muzyki dawnej, który prowadził koncert od wiolonczeli. Jeśli jednak na przyszły raz Wasilikowski i osoba odpowiedzialna za fabułę tych scenek popracują nad realiami, to czemu nie?
Koncert noworoczny będzie powtórzony i zabrzmi dwa razy. Ja byłem 30 grudnia, ten sam program zaprezentowany zostanie także dziś. Zarówno poziom wykonawczy, jak i jakość artystyczna samych kompozycji to niesamowicie ambitne i godne NFM wkroczenie w rok 2018.