Dawno już nie byłem na koncercie LutosAir Quintet. Tak to już w życiu bywa, że nie można być na wszystkich koncertach, a czasem wypadają te ciekawsze, a nie te mniej ciekawe. Ucieszyłem się zatem, że tym razem się udało i oto w deszczowy wtorkowy wieczór zasiadłem w Sali Kameralnej NFM (11.11.2025), aby delektować się harmonijnym brzmieniem oboju, fletu, klarnetu, fagotu i rogu.

LutosAir Quintet stanowią następujący muzycy, związani na co dzień z Wrocławskimi Filharmonikami i innymi zespołami NFM:
Jan Krzeszowiec – flet
Mateusz Żurawski – obój
Maciej Dobosz – klarnet
Alicja Kieruzalska – fagot
Mateusz Feliński – róg
Tak na marginesie dodam, że ilekroć Wrocławscy Filharmonicy pojawiają się na scenie bez Jana Krzeszowca doskonałe drewno wrocławskiej orkiestry od razu pogrąża się w tęsknocie za jednym ze swoich liderów i trzeba naprawdę magicznego dyrygenta, aby ten tęskny nastrój przełamać.
Co ciekawe, na wtorkowym koncercie usłyszeliśmy wiele transkrypcji, niektóre z nich pochodziły z wersji orkiestrowych. Program wyglądał następująco:
W. Lutosławski Preludia taneczne (oprac. H. Krzeszowiec)
K. Penderecki Aria z Trzech utworów w dawnym stylu (oprac. P. Kamiński)
K. MeyerKwintet dęty (prawykonanie)
K. Szymanowski Stabat Mater op. 53: IV. Spraw niech płaczę z Tobą razem (oprac. Fox Chan King Hei)
F. Mendelssohn Bartholdy Kwartet smyczkowy e-moll op. 44 nr 2 (oprac. na kwintet dęty D. Walter)
Jak widać dedykowanym oryginalnie na kwintet dęty dziełem był Kwintet dęty (co jest zarazem tytułem, jak i prostym opisem utworu) Krzysztofa Meyera. Nic dziwnego. Mieliśmy właśnie prawykonanie tego utworu dedykowanego właśnie LutosAir Quintet. Kompozytor, choć mieszka obecnie w Niemczech, pojawił się na sali i był najwyraźniej zadowolony z wykonania. Nie tylko on! Dzieło okazało się pozornie neoklasyczne, za co kiedyś trochę nie lubiłem kompozycji Meyera, mając pewne uprzedzenia wobec estetyki tak hojnie obecnej w latach 1950 – 1970 w światowej muzyce. Jednak właśnie NFM i prezentowane w nim utwory Meyera przekonały mnie, że nie mam racji co do tego akurat kompozytora. Zwłaszcza, że jego neoklasycyzm bywa pozorny i kryje się za nim znacznie ważniejsze estetyczne jądro. Tak też było w przypadku Kwintetu dętego. Z dalekiej perspektywy był to „trochę jakby” neoklasycyzm. Gdy jednak wsłuchałem się uważniej w strukturę dzieła, urzekły mnie piękne sonorystycznie girlandy dźwięków tworzące dość impresjonistyczny nastrój. Przed wykonaniem Jan Krzeszowiec wyraził dumę z realizacji zamówienia u znanego kompozytora i nadzieję na to, że po tym pierwszym wykonaniu będą następować liczne kolejne. Cóż, i ja trzymam za to kciuki, bowiem utwór na to jak najbardziej zasługuje. Krzysztof Meyer wykorzystał brzmienie kwintetu dętego mistrzowsko i stworzył piękny, bardzo malarski obraz, zachęcający do kontemplacji, jednak też pełen pogodnej ekspresji.
W tym kontekście zaciekawiło mnie, co o Meyerze pisze prasa niemiecka. W końcu niemiecka muzyka to pole dla okrutnych niekiedy dla uszu eksperymentów. Modernizm jest pasją kultury niemieckiej, można by powiedzieć… A Meyer w swoim kwintecie i w wielu innych utworach nie pozbawia nas melodii i echa klasycznych form. Po krótkim przeglądzie, można uznać że, prasa niemiecka ceni twórczość Krzysztofa Meyera za jej intelektualną głębię, emocjonalną narracyjność i konsekwentne trzymanie się własnej estetyki, kontrastującej z bardziej eksperymentalnymi trendami dominującymi na niemieckiej scenie nowej muzyki klasycznej. Meyer jest postrzegany jako kompozytor o wyrazistej tożsamości artystycznej, który nie podąża za modą, lecz konsekwentnie rozwija własny język muzyczny. Jego utwory są często opisywane jako nowoczesne, ale zakorzenione w tradycji, co czyni je przystępnymi dla słuchaczy, a jednocześnie wymagającymi intelektualnie. Niemieckie zespoły specjalizujące się w muzyce współczesnej, takie jak notabu.ensemble neue musik, chętnie wykonują jego utwory, zaś w recenzjach podkreśla się klarowność formy, mistrzowskie operowanie kontrapunktem i emocjonalną siłę narracji, które wyróżniają Meyera na tle bardziej konceptualnych czy sonorystycznych kompozytorów niemieckich.
Niemiecka scena nowej muzyki klasycznej jest znana z silnego zainteresowania eksperymentem brzmieniowym, elektroniką, performansem i interdyscyplinarnością. Kompozytorzy tacy jak Enno Poppe, Johannes Kreidler czy Sarah Nemtsov często eksplorują granice muzyki jako medium. Na tym tle Meyer jawi się jako twórca bardziej „klasyczny”, choć nie konserwatywny. Jego muzyka nie rezygnuje z nowoczesnych środków wyrazu, ale zachowuje strukturę, narrację i emocjonalność, co czyni ją bardziej komunikatywną dla szerokiego grona odbiorców. W przeciwieństwie do nurtów opartych na dekonstrukcji formy czy konceptualizmie, Meyer stawia na muzykę jako nośnik treści i emocji, co bywa postrzegane jako „romantyczne” w najlepszym sensie tego słowa.
Warto przytoczyć kilka opinii:
FAZ (Frankfurter Allgemeine Zeitung) pisał o Meyerze jako o kompozytorze, który „nie ulega modom, lecz buduje muzyczne światy oparte na logice i emocji”. Recenzent podkreślał, że jego muzyka „łączy intelektualną precyzję z dramatyzmem, który porusza słuchacza bez taniego efekciarstwa”.
Neue Musikzeitung (nmz) zauważyła, że „w czasach, gdy wielu kompozytorów eksperymentuje z formą i mediami, Meyer pozostaje wierny idei muzyki jako narracji – jego symfonie i kwartety to opowieści, które nie potrzebują scenografii ani konceptualnych podpórek”.
Süddeutsche Zeitung w recenzji jednego z koncertów z udziałem Meyera pisała: „Wśród kakofonii współczesnych eksperymentów, muzyka Meyera brzmi jak głos rozsądku – nie archaiczny, lecz głęboko ludzki”.
Deutschlandfunk Kultur w audycji poświęconej kompozytorowi zauważył, że „jego twórczość to pomost między tradycją a nowoczesnością – nie jako kompromis, lecz jako świadomy wybór estetyczny”.
Cieszą mnie bardzo te recenzja. Sam bardzo lubię modernizm i czasem martwi mnie jego odwrót spowodowany również lubianym przeze mnie neoromantyzmem. Jednak trzeba przyznać, że niemieckie (post(neo))modernistyczne eksperymenty niekiedy są ostentacyjnie „antyestetyczne”, więc tworzenie dzieł opartych na klasycznej strukturze i zauważalnym odczuciu melodii (nie zawsze wprost) ma z pewnością bardzo cenny wkład w rozwój muzyki niemieckiej, która skądinąd jest ciekawa i warta uwagi. Oczywiście w Unii Europejskiej nie można traktować Meyera jak Panufnika, który swego czasu uciekł za żelazną kurtynę do UK i stał się po prostu kompozytorem w ogromnym stopniu brytyjskim. Sam Krzysztof Meyer uważa się za Polaka mieszkającego w Niemczech i tak samo piszą o nim Niemcy. Jest mocno obecny w polskim życiu koncertowym i jego utwory są wyróżniane przez polskich krytyków i polskie instytucje. A tak naprawdę jego talent jest zdecydowanie międzynarodowy. Coraz mocniej traktuję prapremiery utworów Meyera jako wielkie wydarzenia i dziwi mnie, że nie zjawia się na nich tłum krytyków i dziennikarzy z całej Polski. Sądzę, że taka prapremiera jest znacznie ważniejsza od znanych dzieł w wykonaniu na przykład London Symphony Orchester i jakiegoś znanego solisty, na przykład Marthy Argerich. W takich wypadkach następuje prawdziwy najazd z Polski i ze świata na daną salę koncertową, a to przecież tylko nadzieja na znakomite wykonanie znanych utworów, nie zaś obecność przy premierze nowego dzieła… Mam nadzieję, że to się zacznie zmieniać, bo w muzyce nowej nie brakuje całkiem przystępnych arcydzieł, co też jest pokłosiem odejścia od radykalnego modernizmu.
Utwory Lutosławskiego i Pendereckiego, a także zagrany na bis Killar były stylizacjami tańców i tematów z muzyki dawnej albo ludowej. Brzmiało to dobrze, zachwycał nastrój w Pendereckim, jak i niemal karkołomny koloryzm u Lutosławskiego, który w ten sposób uciekał od socrealistycznego przymusu, jaki wymusił na nim pisanie dzieł w stylu Preludiów tanecznych. Poprzez tę niemal ekstrawagancką grę z narzuconymi oczywistościami w swoim dziele Lutosławski zbliżył się mocno do muzyki francuskiej, którą jak wiemy bardzo lubił. Jednak francuscy neoklasycy tworzyli swoje utylitarne utwory z całkowitym przekonaniem, zaś Lutosławski był w tym wypadku niewolnikiem odgórnych wymagań. Podobnie jak zapewne jego przyjaciel Panufnik, który uciekł przed tę niewolą do Zjednoczonego Królestwa, choć niektórym trudno uwierzyć, iż tak prominentny kompozytor PRL miałby czuć potrzebę wolności. A jednak…
Czysto wokalne w oryginale ogniwo Stabat Mater Szymanowskiego zachwycało swoim bizantyjskim archaizmem. Dzięki grze LutosAir i odważnemu opracowaniu Fox Chan King Hei mogliśmy spojrzeć na to przytłaczające przepychem arcydzieło z bardziej kameralnej perspektywy i było to bardzo wartościowe doznanie. Zupełnie odwrotnie było z Kwartetem smyczkowym e-moll op. 44 nr 2 Mendelssohna w opracowaniu na kwintet dęty D. Waltera. Tu lekka, kameralna perełka uzyskała jakby bardziej symfoniczny wymiar i to też miało swoje pozytywne znaczenie. W pastelowym, nieco biedermeierowskim romantyzmie Mendelssohna kryje się często jakiś hedonistyczny lot ku gwiazdom, jakieś metafizyczne zapamiętanie. Te nieco zbyt słodkie niekiedy pastele zaczynają nagle płonąć… Potęga brzmienia instrumentów dętych wydobyła ten bardziej dramatyczny aspekt.
Wyszedłem z koncertu zachwycony. Koncerty LutosAir to nie tylko kontemplowanie muzycznego piękna, ale też spora pożywka dla intelektu i dla wyobraźni. Czekam na kolejne koncerty i płyty, i wszystkich czytelników też do tego zachęcam.




