12 stycznia 2019 roku odbył się w Narodowym Forum Muzyki koncert poświęcony muzyce późnego niemieckiego romantyzmu. Grała Orkiestra Kameralna Leopoldinum, którą dyrygował jej obecny szef artystyczny, Joseph Swensen. Jak to już bywa w zwyczaju, Swensen nie tylko dyrygował, ale wypełnił książeczkę koncertową treścią. Napisał w niej o wyżynach, na które wspinali się Ryszard Wagner, Anton Bruckner, Gustav Mahler i Ryszard Strauss. Te wyżyny, tradycja niemieckiego romantyzmu, przepojona myślami takich filozofów jak Nietzsche, zdaniem Swensena piękne były i groźne, bowiem jednak nie przypadkowo Ryszard Strauss był głównym kompozytorem Trzeciej Rzeszy, zaś Wagner stał się inspiracją dla pewnego niedopierzonego akwarelisty.
„Mamy zatem szczęście, że piszę to z nizin” – dorzucił zatem na koniec książeczki Joseph Swensen, choć, podobnie jak bohaterowie Pierścienia Nibelungów, którzy zajęli się zgubnym Złotem Renu, tak i on zajął nas na dwie godziny groźną, ale jakże piękną niemiecką muzyką późnoromantyczną, zaś utwory połączył klamrą niezwykłych emocji, bardziej idyllicznych i elegijnych niż wojowniczych lub triumfalnych.
NFM Orkiestra Leopoldinum / fot. Sławek Przerwa
Koncert otwarło arcydzieło jednego z najważniejszych europejskich kompozytorów wszechczasów, czyli Ryszarda Wagnera. Usłyszeliśmy Siegfried-Idyll WWV 103, napisane przez kompozytora dla jego żony, Cosimy z domu Liszt, oraz dla ich synka. Dzięki temu kameralnemu poematowi bywalcy filharmonii mają okazję cieszyć się porywającą muzyką Wagnera, która zazwyczaj gości oczywiście w operze. Kilka dekad temu często się wykonywało w filharmoniach uwertury do oper Wagnera, teraz jednak filharmonie nie wydzierają tak chętnie operom ich skarbów. Idylla Zygfryda opiera się na tematach „zygfrydowych” wagnerowskiej Tetralogii. Są one jednak w niej potraktowane proto-impresjonistycznie, stąd jeden tylko krok do Debussy’ego, który niby odcinał się od powszechnej w jego czasach „wagneritis”, ale odcinając się tylko się do Mistrza z Bayreuth zbliżał. Swensen zdecydował się jednak podkreślić czysto romantyczne walory utworu i ograniczył znane z innych wykonań kameralizujące i jakby swobodne wejścia drewna. W końcu wspięliśmy się na wyżyny romantyzmu nie po to, aby obserwować La Mer i słuchać popołudniowych ziewnięć Fauna. Swoją drogą przypomniał mi się brytyjski serial prowadzony przez Bettany Hughes „Genius of the Modern World” o Nietzschem, Marksie i Freudzie, w którym zwłaszcza dwaj pierwsi są oskarżeni o zainspirowanie dwóch totalitaryzmów. Wydaje mi się, że Wagner jest dużo bardziej niewinnym geniuszem, mimo nieprzyjemnych poglądów, jakie często głosił, lecz poza muzyką. W interpretacji Swensena Zygfryd nie był niewinny. Wspinaliśmy się z nim na nietzscheańskie wyżyny, a towarzyszył temu nie zawsze odnajdywany w Idylli Zygfryda patos. Co oczywiście oznacza ciekawą i oryginalną interpretację. Jeszcze słów parę o niewinności Zygryda. Otóż w Tetralogii Zygfryd miał być oderwany od wszystkiego, aby nie być już dziełem Wotana, jak inni ludzie. Tylko tak niewinna postać, stojąca poza dobrem i złem (znów Nietzsche!) mogła zniszczyć fatalny pierścień wykuty ze Złota Renu. Wagner w swoich librettach był ciekawym filozofem, wbrew malkontentom zarzucającym mu literacką grafomanię. Stan niewinności, który ilustruje Wagner swoją muzyką mówiąc o Zygfrydzie jest czymś bardzo niezwykłym. Niewiedza i naiwność, która ma wyzwolić Zygfryda i cały świat z nieubłaganego jarzma zgubnego losu okazują się mimo wszystko śmiertelnie groźne wobec nieświadomego bohatera. Pozostaje oczywiście pytanie, na ile Idylla Zygfryda zagrana u progu sypialni Cosimy i synka państwa Wagnerów jest odarta z mrocznego fatum i na ile jest przesycona radością i niegroźną naiwnością dzieciństwa. Warto jednak zwrócić uwagę, że Wagner bywał mądrzejszy od Nietzschego, gdyż, w przeciwieństwie do swojego przyjaciela, który zresztą go szybko znienawidził, bywał autokrytyczny wobec własnych poglądów, czego wyrazem jest wątek Zygfryda w Pierścieniu Nibelungów. Zygfryd, bohater i nadczłowiek okazuje się górą która zrodziła mysz… Świat ratuje, a raczej doprowadza do jedynego wyjścia, jakim jest kontrolowana zagłada, zbuntowana walkiria Brunhilda, w przeciwieństwie do Zygfryda świadoma swojego losu i zbuntowana dla większego dobra przeciwko ukochanemu ojcu, Wotanowi (którego Skandynawowie zwali Odynem).
O ile Wagner w wydaniu Swensena zachwycił mnie, ale też pozostawił z pewnymi wątpliwościami co do interpretacji, o tyle Anton Bruckner w interpretacji Orkiestry Leopoldinum był po prostu zachwycający. Nie usłyszeliśmy jednak fragmentu Brucknerowskiej symfonii, z jej obsesyjną repetycyjnością i drapieżnym, quasi-organowym kolorytem, ale Adagio z Kwintetu smyczkowego F-dur (w transkrypcji na orkiestrę samego Swensena). Transkrypcja była bardzo udana, dzięki czemu można było się zanurzyć w przepięknym, poetycko – elegijnym świecie tego utworu. Muzycy Leopoldinum nasycili swoje smyczki intensywnym brzmieniem i nastrój ewokowany przez to wykonanie naprawdę nie miał sobie równych.
Po przerwie przyszedł czas na sławniejsze jeszcze Adagio, a raczej Adagietto z V Symfonii Gustava Mahlera. Mahler, jako Żyd, był raczej ofiarą postnietzscheańskich nadludzi, jednakże szukanie romantycznej wielkości nie było mu bynajmniej obce. Ta wielkość nie była wolna od cierpienia, ale przecież jest go wiele i u Wagnera i u Brucknera. Na harfie grała Malwina Lipiec-Rozmysłowicz, zapewniając konieczny dla tej muzyki aspekt oderwania. Adagietto bowiem to przede wszystkim utwór metafizyczny. Mahler, lepiej niż późniejszy Messiaen, który robił to całe życie, uchyla jakby drzwi do innego wymiaru. Przy okazji łączy erotyczną, wręcz duszną atmosferę z przejrzystością rozgwieżdżonego nieba. Nie bez racji Adagietto jest kochane nawet przez ludzi nie mających stałego kontaktu z muzyką klasyczną.
Ostatnim utworem na koncercie były Metamorfozy Ryszarda Straussa, napisane u schyłku II Wojny Światowej jako wyraz rozpaczy wobec niszczycielskich żywiołów wojny, a konkretnie wobec zniszczenia opery w Monachium. „A może była to elegia sławiąca pokonanych Niemców?” – jak zasugerował Swensen w programie koncertowym. Lub żal za zabitymi Żydami, których Strauss, będący głównym kompozytorem III Rzeszy jednak, bezskutecznie wprawdzie, bronił? Jakkolwiek by nie było, wątpliwości dręczące dyrygenta doprowadziły do rewelacyjnej interpretacji Metamorfoz. To bardzo znany utwór, z którym zmagało się wielu wybitnych dyrygentów. A jednak Swensen 12 stycznia dodał ważny głos w tej muzycznej dyskusji. Poprowadził on Metamorfozy niebywale szybko, zwłaszcza w ich środkowej części. Ponure, zdeformowane mgły Beethovenowskiej Eroici stały się nagle jasne, tanecznie niemal. Klimat secesyjnego oderwania, zniekształcenia rzeczywistości, nasilił się przez ten zabieg. Dzięki tej pięknej interpretacji usłyszeliśmy chyba Metamorfozy prawdziwsze niż zazwyczaj. Nie mówiły one o wojnie, o Beethovenie, o spalonych operach, o furerach i Żydach. Nie był to też żaden kres romantyzmu. Dzięki jasnej, szybkiej i wirtuozowskiej interpretacji tego utworu Swensen wraz z Orkiestrą Leopoldinum przywołał chyba najważniejszą dla Straussa inspirację, czyli autora pierwszych Metamorfoz, samego Owidiusza. Zobaczyliśmy z alpejskich wyżyn Ryszarda Straussa obraz zmieniającego się świata, pełen stoicyzmu i oderwania się od wszystkiego, co nie jest kosmiczną opowieścią o rozkładających się jak w kalejdoskopie formach. Zatem, jaki by ten cały Nietzsche w końcu nie był, na koniec koncertu staliśmy się świadkami spotkania dwóch groźnych mistrzów – Ryszarda Straussa i Nietzschego. Zdecydowanie poza dobrem i złem…