W sobotni wieczór NFM miała odwiedzić wybitna szwedzka mezzosopranistka Anne Sofie von Otter z Siedmioma grzechami głównymi Kurta Weila, utworem z 1933 roku, łączącym różne muzyczne i historyczne wątki. Niestety artystka odwołała w ostatniej chwili swój koncert z uwagi na problemy ze zdrowiem, mimo to NFM Orkiestra Leopoldinum sprawiła, że ci co przyszli na koncert mimo absencji von Otter nie mogli narzekać. Obok orkiestry autorem sukcesy był oczywiście jej szef artystyczny Joseph Swensen, który zresztą w drugiej połowie koncertu zapowiadając zmianę programu stwierdził śmiało, iż choć nie ma gwiazdy śpiewaczki, jest gwiazda – orkiestra. Nie była to śmiałość bez pokrycia, wrocławscy kameraliści rzeczywiście grali znakomicie.
Joseph Swensen fot. Łukasz Rajchert
Koncert zaczął się od Adagia na smyczki Samuela Barbera. Co jakiś czas możemy usłyszeć ten melodyjny utwór. Tym razem wykonanie było szczególnie dobre. Orkiestrze Leopoldinum i Swensenowi udało się uzyskać efekt powolnego narastania, zarówno dynamicznego, jak i ekspresywnego. Wrażenie bezgranicznej pustki kosmosu i narastania elegijnego żalu wśród gwiazd było niepowstrzymane. Barber niejako utonął w tym utworze, podobnie jak Ravel w swoim Bolerze, z czego powodu był dość nieszczęśliwy. Mimo to zarówno Bolero, jak i Adagio należy traktować jak zaproszenie do bardziej całościowego poznawania twórczości ich kompozytorów.
Pierwsza połowa koncertu okazała się być bardzo amerykańska. Drugim zaprezentowanym utworem była Sonata na klarnet i fortepian (aranż. na orkiestrę S. Ramin) Leonarda Bernsteina. Aranżacja bardzo ciekawie włączała orkiestrę, nie rezygnując przy tym z fortepianu. Sam utwór jest moim zdaniem bardzo udanym dziełem Bernsteina. Nie ciąży na nim pewne przegadanie, cechujące niektóre dzieła amerykańskiego twórcy. Eklektyzm jest wyważony, jazzowe zadęcia w klarnet są tu tylko pewnym smaczkiem, a nie całym światem ścierającym się brutalnie z bardziej klasycznymi żywiołami. Utwór jest też żywy i naturalny, bez akademizmu, od którego też, w mojej opinii, Bernstein nie był niekiedy wolny. Orkiestra Leopoldinum zagrała całość lekkim, pełnym finezji dźwiękiem, dopasowując się tym do ekspresji solisty Waldemara Żarowa, który grał poetycko i delikatnie, czasem tylko przedmuchując po jazzowemu instrument.
Rewelacyjne było wykonanie suity Appalachian Spring Aarona Coplanda. Orkiestra pięknie ukazała złożoność i wielowątkowość tej baletowej muzyki opartej na amerykańskich toposach melodycznych. Już sam początek wprowadza nas w świat wielowymiarowy, barwny i tajemniczy, pełen przy tym podskórnej siły, która wybucha w kulminacjach suity progresywnym rytmem przywodzącym nieco Święto wiosny Strawińskiego. Dawno już nie słyszałem tak dobrego wykonania Wiosny w Appalachach, a dzieło to zasługuje na wiele, będąc moim zdaniem jednym z najbardziej ikonicznych przedstawicieli muzyki amerykańskiej, zasługującym bez taryfy ulgowej na zestawianie go z dorobkiem wielkiego Strawińskiego.
Druga część koncertu przeniosła mnie w świat tak głębokiej zadumy, że nawet zaklaskałem zbity z tropu pomiędzy częściami utworu, co oczywiście wszystkim odradzam. Spalony ze wstydu spojrzałem na moje klaskające dłonie i zorientowałem się, gdzie w ogóle jestem. Poetyckie i pełne lirycznej energii wykonanie Serenady na smyczki C-dur op. 48 Piotra Czajkowskiego przypomniało mi, że był Czajkowski romantykiem, ale też egzystencjalistą. Literackim odpowiednikiem wielu dzieł Czajkowskiego byłby raczej Dostojewski, a nie żaden z rosyjskich romantyków. Słuchając tej onirycznej i tajemniczej muzyki miałem wrażenie, że patrzę na Salę Główną NFM z kosmicznej dali. Niedawno zmarła mi bliska istota i nieodparcie walcowato – śnieżne motywy roztańczenia a la Czajkowski przeniosły mnie w obszary rozmyślań o śmierci i przemijaniu, a tym, że my wszyscy, tak licznie (mimo braku von Otter) zgromadzeni, przeminiemy. A muzyka przetrwa, jak stare drzewo, wokół którego rosną i umierają miasta. Joseph Swensen stwierdził, że Serenada należy do jego ulubionych utworów i uzasadnił tę tezę świetnym wykonaniem, które znajdzie się niebawem na płycie. Myślę, że mogę ją Wam gorąco polecić – taki Czajkowski działa nieodparcie na wyobraźnię, przenosząc do innych wymiarów.
Podsumowując – mimo braku von Otter koncert był świetny. Orkiestra Leopoldinum jest w doskonałej formie, nie musimy zatem rwać włosów z głowy czekając przez miesiąc na powrót Wrocławskich Filharmoników z tourne po USA. Nie sądzę też, aby Weil zapewnił mi tak daleką i niezwykłą podróż w krainy wspomnień, lęków i nadziei jak Czajkowski.