Emigracja. Logicznie rzecz biorąc, można pomyśleć, że skoro Polska ma tak długą historię emigracji, to powinna mieć dużą wiedzę na ten temat. Błąd. Od strony poznawczej z Polski emigruje się podobnie jak z Meksyku lub Wybrzeża Kości Słoniowej – polski emigrant jest niemniej zdezorientowany jak jego egzotyczni koledzy. Co gorsza – wydaje mu się, że jest lepszy od innych imigrantów, bo jest biały. I to też jest nieporozumienie i wielka luka w wiedzy Polaków, bo wschodnia Europa ma pewne cechy, które przed nastaniem epoki politycznej poprawności nazywane były rasowymi. Cechy te są na tyle wyraźne, że Polaka, Rosjanina i innych wschodnioeuropejskich Słowian bez trudu można rozpoznać wśród np. nowojorskiego tłumu. Ich twarze różnią się od otoczenia. Nie ma w tym nic złego czy dobrego, po prostu ich widać. Ponieważ języki słowiańskie opierają się na zupełnie innych dźwiękach niż np. język angielski, wschodnioeuropejskiego (w tym polskiego) emigranta słychać z daleka, bez względu na to, jakie stopnie naukowe na filologii angielskiej w Polsce nie zaliczał. I znów – nie ma w tym nic złego czy dobrego, ale jest to jednak trochę dziwne, że w kraju emigrantów od stuleci mało kto wie coś na ten temat.
Emigracja to część polskiej tożsamości. Od setek lat niektórzy Polacy opuszczają kraj, a pozostali w kraju wierzą, że tym razem nie jest tak źle, jak kiedyś i teraz będzie dobrze. Ten scenariusz powtarza się od setek lat z różnym natężeniem i w różnych realiach. Rezultat jak do tej pory jest ten sam. Część wraca i zostaje, część nigdy nie może się zdecydować, a część nigdy nie wraca. Wszystkie te postawy są oceniane w typowo „polski” sposób. Najczęściej jedna grupa tłumaczy drugiej, dlaczego tamta się myli, bez poznawania przyczyn ich decyzji. Rezultat jest oczywisty. Od setek lat wiedza na temat emigracji w Polsce jest w tym samym miejscu, a zamiast choćby krótkiego poradnika polski emigrant ma jedynie do wyboru tragiczne strofy wygnanych i umęczonych polskich poetów. W ten sposób ma ogromne szanse samemu czuć się na emigracji umęczonym i wygnanym. I to najczęściej się udaje.
Emigracja to przede wszystkim proces asymilacji kulturowej, przebiegającej wieloetapowo, stąd przybiera różne formy, w zależności od różnic adaptacyjnych, warunków zewnętrznych i możliwości asymilacyjnych emigranta. Wyrastając w swojej kulturze, jesteśmy niejako „programowani” przez swoje otoczenie, jego wierzenia, prawdy i mity. Czym bardziej ta „esencja” kulturowa oparta jest na mitach niż na realiach, tym większy jest mentalny bagaż, jaki za sobą ciągniemy i tym trudniej będzie nam się zasymilować z nowym otoczeniem. Dlatego w wielu krajach napotykamy na polskie, greckie, włoskie i rosyjskie dzielnice, które są niejako symbolem tych trudności, a bardzo trudno jest natknąć się na getta czeskie, węgierskie, skandynawskie lub hiszpańskie (nie mylić z latynoskimi) pomimo często podobnego etnicznie pochodzenia. Jest to dowód na to, że największym wrogiem naszej adaptacji w nowym kraju, jest to, w co sami wierzymy.
Pierwszy etap takiej transformacji to „Szok i tęsknoty”, czyli pozbywanie się kulturowej mitologii. Dla wielu jest to proces bolesny, bo nagle okazuje się, że większość mitów, na których zbudowaliśmy swoje podejście do świata, jest nieprawdziwa. Nowe otoczenie ma swoje mity, ale te akurat, na których wyrastaliśmy, potrafi bezlitośnie obnażyć. To bardzo trudny etap i łatwo się w nim pogubić, dlatego wielu ludzi zatrzymuje się właśnie tutaj. Nawet tacy polscy pisarze żyjący z granicą jak Mickiewicz i Miłosz w pewnym stopniu nie mogli przejść tego etapu z uwagi na uwiązanie językowe. Pomimo że obaj pracowali w swoich specjalnościach wszystko ważne, co napisali, było po polsku i takim pozostało. Jest to o tyle proste do wytłumaczenia, że język ma swoje poziomy, a tworzenie literatury odbywa się na jednym z jego najwyższych szczebli. Dlatego znamy o wiele więcej przypadków udanych adaptacji zagranicznych rolników i hydraulików niż aktorów i pisarzy. Język tych pierwszych jest na niższym poziomie, więc jest im łatwiej „nadrobić”. Pisarz lub aktor potrzebuje włożyć dużo więcej pracy, aby wyrazić siebie w drugim języku. Dlatego rzadko komu się to udaje. Joseph Conrad Józef Teodor Konrad Korzeniowski jest jednym z nielicznych przykładów uwieńczonych sukcesem. Pomimo że jego język angielski nigdy nie został opanowany perfekcyjnie, uzyskał wystarczającą siłę ekspresji, aby tworzyć literaturę drugiej kultury. Jego przypadek to jednocześnie przykład polskiej hipokryzji z bardzo długą tradycją. Polacy są do emigrantów z reguły nieufni, ale bardzo lubią przywłaszczać sobie ich sukcesy. Dlatego polscy znawcy literatury nie chcą uznać prostego faktu, że skoro pisarz tworzył w języku angielskim, to należy ten wybór uszanować.
Pierwszy etap tego procesu to również adaptacja dźwiękowa. W kilku artykułach językowych oraz w „The Expat Identity” poruszyłem tę kwestię. Nowa kultura używa innych dźwięków, niż nasze rodzime i tak jak do żywności, pogody, zwyczajów i krajobrazu musimy się do tego środowiska dźwiękowego przyzwyczaić. Wielu ludzi może na tym pierwszym etapie odczuwać duży dyskomfort z tego powodu, który może potęgować uczucie zagubienia. Jeżeli do tego dojdzie problem komunikacyjny jak np. słabe lub żadne opanowanie miejscowego języka to mamy gotową receptę na „samouwięzienie” emigranta w społeczności etnicznej. Greenpoint, Jackowo i inne etniczne skupiska są symbolami bezradności adaptacyjnej. Dając złudne poczucie komfortu, odtwarzają niektóre elementy oryginalnego środowiska emigranta (prasa, żywność, kościoły etc.), co skutecznie spowalnia procesy adaptacyjne. Dlatego pewną normą w tych społecznościach jest niski poziom wiedzy na temat realiów życia w nowym kraju (szczególna ignorancja w kwestiach finansowych, edukacyjnych, politycznych oraz systemu administracji) oraz bardzo wolne opanowanie nowego języka („greenpoincki” obywatel USA z łamanym angielskim po 30-40 latach pobytu nie należy tutaj do rzadkości).
Adaptacja językowa często opiera się na naszych preferencjach muzycznych. Nie jest to przypadek, że wielu ludzi na świecie, w tym również Polaków lubi dźwięk języka angielskiego. I nie jest to przypadek, że angielska i amerykańska muzyka różnych gatunków zrobiła na całym świecie taką furorę. Język angielski po Bitwie pod Hastings (1066) zszedł do podziemi na 300 lat i przestał być pisany. Jego fonetyka w tym okresie uległa niezwykłej ewolucji i stał się dźwiękowo językiem przyjaznym dla ucha. Nie oznacza to jednak, że jest to język łatwy, szczególnie dla Słowian. O ile gramatyka angielska jest dużo mniej skomplikowana w porównaniu z np. językiem polskim, o tyle jego ekspresja oparta jest na wyszukanych wyrażeniach idiomatycznych i konstrukcjach zdaniowych, które dla człowieka wychowanego w innej kulturze są trudne do opanowania. Emigracja do Wielkiej Brytanii po otwarciu tamtejszego rynku pracy dla Polaków pokazała, jak ważne są emocjonalne i dźwiękowe preferencje. Od strony społecznej i gospodarczej Wielka Brytania nie jest wcale bardziej atrakcyjna od wielu innych krajów europejskich, a jednak fala emigracji do tego właśnie kraju była zdecydowanie wyższa od innych. Warto zauważyć, że wiedza polskich emigrantów o Brytanii nie była w tamtym czasie wysoka. Był to wybór głównie emocjonalny.
O ile pierwszy etap charakteryzuje się silnym podtrzymywaniem więzów z korzeniami, ale brakiem głębszego przejmowania innych kultur, o tyle drugi etap „Środka” jest ważnym stadium, w czasie którego emigrant/ekspat/imigrant zaczyna odczuwać więzy emocjonalne z nową kulturą. Można powtarzać różne grzecznościowe zwroty w obcych językach bez końca, ale dopóki nie czujemy się z nimi dobrze, będą brzmiały fałszywie. Dlatego polskie „How are you” w UK i USA nie wywołuje zazwyczaj pozytywnych reakcji a amerykańskie „Jak się masz” w Polsce brzmi może sympatycznie, ale raczej zabawnie niż naturalnie. I naturalnym nie będzie, dopóki nie nabierze ładunku emocjonalnego, a na to potrzeba czasu.
„Transformersi” kulturowi na etapie „Środka” są zazwyczaj już mniej uwrażliwieni wobec nowej kultury, która wlewa się od ich umysłów zewsząd, ale też stają się bardziej otwarci na krytykę kultury, z której przybyli. Wielu ludzi w tym stadium nie bardzo wie, gdzie jest ich miejsce. I tutaj ponownie można przytoczyć przykłady wielu pisarzy na emigracji, którzy na tym etapie dużo podróżowali, a także warto porównać doświadczenia sławnych, narodowych emigrantów, którzy do tego etapu doszli. Charakterystyczne jednak jest to, że zazwyczaj, kiedy już do Polski przyjeżdżali, to jednak w niej nie zostawali. To akurat wiąże się z efektem „idealizowania pamięci”. Można wręcz powiedzieć, że ludzka natura dąży zawsze do znudzenia. Bez względu na to, w jakim to wymarzonym miejscu nie wylądujemy na świecie, zazwyczaj jest kwestią czasu, kiedy przyzwyczaimy się do nawet najpiękniejszego otoczenia i zaczniemy je traktować jak każde inne, włączając w to Hawaje, Manhattan, Bora Bora czy cokolwiek innego. Jeżeli jesteśmy wtedy pozbawieni fizycznego kontaktu z miejscem pochodzenia to nasz umysł zaczyna idealizować wspomnienia. Dlatego na etapie „Środka” emigrant nabiera złudzeń, że miejsce które opuścił dawno temu jest dużo lepsze i piękniejsze. Pułapka tego mechanizmu polega na tym, że nawet po powrocie, kiedy już wiadomo, że wcale nie jest takie piękne, wciąż dostajemy duży ładunek pozytywnych emocji w wyniku różnych tęsknot, wynikających z naszego „zaprogramowania” w czasie, kiedy dorastaliśmy. Dlatego krótkie powroty do kraju często tylko wspomagają rozdarcie. Recepta jest jedna. Trzeba w tym kraju z powrotem trochę pomieszkać i pożyć aż emocje opadną i poznamy smak życia codziennego. I wtedy okazuje się, jak wiele zostawiliśmy w nowej ojczyźnie.
O ile etap najsilniejszych pierwszych emigracyjnych tęsknot trwa w zależności od wieku, środowiska, własnych predyspozycji i możliwości poznawczych oraz językowych od dwóch do kilku lat, o tyle etap „Środka” może być rozciągnięty na długi okres czasu. I tutaj ponownie można przytoczyć przykłady polskich pisarzy żyjących na emigracji, którzy z uwagi na przywiązanie do języka na tym etapie się zatrzymali, pomimo stabilizacji, a nawet sukcesów osiąganych w nowym kraju. Szczególnie jaskrawym przykładem „uwięzienia” na tym etapie przejściowym jest Mickiewicz, który szczególnie przejmująco opisywał swoje rozdarcie. Jest wiele dowodów na to, że Mickiewicz nie był w stanie osiągnąć poziomu ekspresji Josepha Conrada w języku nowej ojczyzny (choćby pomoc i korekta Levy Amanda), jak również to, że w języku francuskim nie stworzył niczego wybitnego. Uczucie „zagubienia” jest typowe dla tego etapu, stąd łatwo jest zrozumieć jego fascynację Towiańskim, i wynikające z tego mniej chlubne konsekwencje. Wielu wykształconych emigrantów potrafi na obczyźnie fascynować się dziwacznymi ideami, co wynika przede wszystkim z niemożności zorganizowania sobie życia intelektualnego, do jakiego przywykli. Trudno zatem się dziwić, że chociaż stosunek Mickiewicza do życia w Polsce był już inny (znane fakty przyjazdu do kraju w czasie powstań) to brak możliwości pełnego wypowiadania się w nowym języku to rozdarcie utrzymywał. Dlatego „Inwokacja” do „Pana Tadeusza” mogła powstać po tak długim czasie spędzonym w drugim kraju. Mylnie interpretowana przez rodaków, niemających doświadczeń emigracyjnych jako dowód, że nie można nigdy pozbyć się tęsknoty za krajem, jest jedynie dowodem na niemożność dalszej asymilacji Mickiewicza i wynikającą z tego frustrację. Na świecie żyje bardzo wielu ludzi pochodzących z Polski, którzy są na tyle zasymilowani, że za niczym w Polsce nie tęsknią, a nawet nie mają wręcz ochoty jej odwiedzać. Jeżeli jednak już muszą, to znając siłę tego zbiorowego polskiego mitu zazwyczaj wolą się nie przyznawać do swoich odczuć i dla grzeczności oraz tzw. „świętego spokoju” potwierdzają te nieprawdziwe i oklepane legendy, po czym wsiadają do samolotu, gdzie wreszcie mogą odpocząć z ulgą od tego zbiorowego obłędu. Co jest interesujące, jak wspomniałem już na wstępie, że przez setki lat polskiej emigracji również i ten mit ma się dobrze, a wiedzy w narodzie na ten temat nie przybywa.
Trzeci wreszcie etap to etap „Domu”. Jest to etap asymilacji z drugą kulturą na tyle głęboki, że życie intelektualne, społeczne i emocjonalne emigranta jest już realizowane w nowym kraju. W Ameryce mówi się, że jeżeli nie przeraża Cię już wizja, że Twoje życie zakończy się właśnie tutaj, to już naprawdę tutaj „jesteś”. Nie bardzo wiadomo, dlaczego tak się dzieje, ale jest to fakt szeroko potwierdzony. I znów warto odnotować fakt, że Polacy mieszkający w kraju mają żadną albo niewielką wiedzę na temat tego trzeciego etapu. Dlatego z dumą nagłaśnia się fakt, że Mickiewicz, Miłosz, Jan Nowak Jeziorański spoczęli po śmierci w Polsce, ale nikt nie zadaje pytań, dlaczego pomimo tego, że Conrad nigdy się swojego polskiego pochodzenia nie wypierał to pochowany został w Bishopsbourne w Anglii. Takich przykładów jest mnóstwo, ale w Polsce nic o nich nie wiadomo. Jest o tyle zrozumiałe, że dla utrzymania zbiorowego mitu lepiej o tym nie wiedzieć, ale jednocześnie dziwne, że nikt nie zauważył tych jaskrawych niezgodności.
Etap „Domu” do polskiej mitologii nie pasuje, bo to najlepszy i najbardziej radosny etap transformacji do nowej kultury. Życie emocjonalne w nowym kraju nabiera barw, jest lepsze i dużo bardziej bogate niż to, pozostawione w starym kraju. Kawa na Montmartre lub w Greenwich Village smakuje już lepiej niż ta we Wrocławiu. Tak naprawdę często jest taka sama, ale lepiej się ją odbiera emocjonalnie. Życie nabiera blasku. Kraj, w którym mieszkamy, przestaje być (wyjątkowo szkodliwa i głupia nazwa) „obczyzną”, zamiast tego staje się naszym miejscem na tej planecie, czyli domem. Kiedy go opuszczamy, tęsknimy za nim podobnie, tak jak kiedyś tęskniliśmy za starym krajem. Mamy jednak już równowagę i akceptujemy tutejszą rzeczywistość w harmonii z otoczeniem.
Kiedy na etapie „Domu” stapiamy się z nowym otoczeniem, jednocześnie przestajemy otrzymywać emocje z miejsca naszego pochodzenia i patrzymy na nie bardzo racjonalnie. Dlatego Polska nie jest już dla nas taka piękna jak dla Polaków stale tam mieszkających, co więcej często się nam nie podoba. Zmieniają się też nasze gusta, dlatego nie wierzymy już w to, że Polki są najpiękniejsze a polska kuchnia najlepsza. Po prostu widzimy blaski i cienie, patrzymy na Polskę innymi oczami. W czasie dorastania jesteśmy „programowani” różnymi wrażeniami, niekoniecznie sensownymi. Jedna z amerykańskich nauczycielek pracujących w Warszawie zwierzyła mi się, że tęskni za amerykańskim chlebem. Dla ludzi nieznających mechanizmu transformacji kulturowej wydawać może się to dziwne, ale dla nas ma to, jak najbardziej sens. W dzieciństwie poznajemy świat przez wrażenia, w tym również przez smaki i wtedy mają one najgłębsze zabarwienie emocjonalne, stąd zapamiętujemy je na całe życie, nawet jeżeli jest to smak chleba z amerykańskiego supermarketu lub z komunistycznego piekarnianego molocha „Mamut” we Wrocławiu. Ten mechanizm jest dobrze spenetrowany przez kościół katolicki, stąd tak ogromny wysiłek skierowany na, jak najwcześniejszą indoktrynację. I jednocześnie ignorancja Polaków w tym zakresie, pozwalających na takową ingerencję w młodą psychikę w imię „tradycji”. Skoro można „zaprogramować” amerykański chleb to można zaprogramować wiele innych mechanizmów psychologicznych, łącznie ze strachem. To działa od tysięcy lat.
Czerpanie emocji z nowej kultury dotyczy również dźwięków. Przyjezdni do Polski na etapie „Domu” słyszą polską muzykę inaczej, zwłaszcza ludową. „Zaprogramowanie” tą muzyką jest najczęściej już usunięte, dlatego nie wywołuje już ona emocji. Stąd polskie kolędy dla nich, zwłaszcza tych, którzy nie mają związków z religią, są często katorgą, którą znoszą w milczeniu dla dobra ogółu i poszanowania tradycji. Podobnie jest z odbiorem miejsc, z których pochodzą. Po początkowym etapie, kiedy już dawno zaprogramowane tęsknoty zostaną zaspokojone, przychodzi etap racjonalny. A patrząc racjonalnie na Polskę, nie robi ona szczególnie atrakcyjnego wrażenia. Dlatego, kiedy polski „tubylec” pokazuje różne miejsca w kraju emigrantowi „Domu” to ten pierwszy czerpie przyjemność z tego, co pokazuje, a ten drugi widzi tylko miejsce, i porównuje z innymi, które widział na świecie. To porównanie rzadko wypada na korzyść Polski, ale skoro gospodarz jest wzruszony, nie wypada wybrzydzać. Dlatego najczęściej zachowujemy się dyplomatycznie, co gospodarz odbiera jako potwierdzenie narodowego mitu opartego na „Inwokacji”.
Mechanizm opisany powyżej tłumaczy, dlaczego w Polsce tak niewiele jest wiadomo, na temat emigracji w tym ostatnim stadium. Polacy to naród bardzo zmitologizowany i nieprzyjaźnie reagują na wszelkie opinie, które mogłyby zachwiać ich wierzeniami. W połączeniu ze złymi nawykami komunikacyjnymi (osławione „polskie sejmiki”) tworzy to sytuację, w której nie da się im za wiele przekazać. Jeden z nielicznych znajomych, będący na etapie zaawansowanego „Środka”, który zdecydował się na osiedlenie w Polsce, po 20 latach pobytu poza krajem stwierdził, że kiedy Polacy pytają go o jego doświadczenia, to tak naprawdę nie interesuje ich, co ma on do powiedzenia, tylko oczekują, że będzie on potwierdzał ich własne mity i wyobrażenia. W takiej sytuacji pozostaje albo wyjechać z powrotem (a nie dla każdego jest to możliwe), albo pozostać i patrzeć cierpliwie w milczeniu jak te oczywiste nieprawdy żyją własnym życiem i są szeroko potwierdzane przez polskie media.
Patrząc analitycznie na strukturę emigracji, można zauważyć, że jej rozkład statystyczny ma kształt „choinki”. Najliczniejsza, dolna warstwa to etap „Szoku i tęsknoty”, z którego tylko część przejdzie do mniej licznego etapu „Środka”. Dlatego też przytłaczająca większość narracji w Polsce dotyczy tych dwóch etapów. Najciekawszy, ostatni etap „Domu” w polskiej świadomości praktycznie nie istnieje. Nie dosyć, że jest najmniej liczny, to w dodatku pozostaje w konflikcie z narodową mitologią. W połączeniu z mechanizmem opisanym powyżej tworzy to strukturę odporną na edukację, a jej rezultatem jest efekt, opisany na początku tego artykułu, który tłumaczy zarówno bezradność emigranta z Polski wobec procesu asymilowania z nową kulturą, jak i jego tendencje do pozostawania w etnicznych gettach. I pomimo obecnego szerokiego dostępu do informacji ten mechanizm będzie się utrzymywał, jak długo strofy wybitnego, ale nie zasymilowanego z otoczeniem i sfrustrowanego poety będą głównym źródłem wiedzy o procesie emigracji dla 30 milionowego narodu.
Ja tęsknię za angielskim śniadaniem w hoteliku w Bloomsbury, frutas del mar i ciepłem kanarów, niemieckim Weinachtsmarkt z grzanym winem i dzielnicą Marais w Paryżu, czasem także za drapaczami chmur w ny i morskim powietrzem w Kopenhadze. Fajny artykuł
Ja tęsknię za gwarem Delhi i ciemnymi liśćmi ogrodów tego miasta, oraz za szarymi murami Carcassonne i swobodnym klimatem Okcytanii 🙂
Dzięki. To są tęsknoty „dalszych kategorii”. Te najsilniejsze wywodzą się z procesu wychowania i budzą się po dłuższym pobycie poza krajem i wtedy potrafią być trudne do opanowania. Znane mi są przypadki ludzi, którzy wydają wszystkie pieniądze na latanie do Polski i z powrotem.
Bardzo ciekawe i dobrze napisane. Ogólnie Francuzom w Anglii i w drugą stronę też trudno się wżyć. Może Polacy są jeszcze bardziej oporni. Ale mimo wszystko zżywamy się bardziej z naszą cywilizacją niż osoby spoza niej. Może wyjątek tu stanowią Hindusi hinduiści. Ani hinduiści, ani polscy katolicy, ani buddyjscy czy taoistyczni Chińczycy nie mordują jednak w trzecim pokoleniu mieszkańców goszczących ich państw w zamach terrorystycznych motywowanych religią. Nie chcą, aby wszyscy ich gospodarze zamienili się w buddystów, taoistów, hinduistów czy nawet katolików (choć tu jest trochę silniejsza motywacja).
Dobrze zauważyłeś Jacku, że każda kultura ma swój indywidualną drogę asymilacji za granicą i jest wiele czynników, które na to wpływa. Jednym z nich jest „odległość” kultury rdzennej od docelowej. Dlatego Polakom bliżej do Europy, ale jednocześnie wolniej się asymilują niż np. Czesi Szwedzi czy Hiszpanie. IMO ma to związek z tym „bagażem mitologicznym.”
Religia to jednak trochę odrębny temat.
Zamachowcy z Paryża lub Brukseli to byli zasymilowani ludzie (wykształceni, nie biedacy, doskonale znający język).
Przypuszczam, że muzułmanin z Malezji mógłby mieć spore problemy z asymilacją w Jordanii lub Maroku – niewiele tylko mniejsze niż w Belgii lub Hiszpanii. Podobnie Polak katolik w katolickiej Argentynie albo na Filipinach.
W Argentynie mieszka duża mniejszość polska, dobrze zintegrowana. Ma Pan rację, że muzułmańscy zamachowcy z Paryża i Brukseli zasimilowali się zarobkowo i językowo, ale nienawidzą kultury gospodarzy, co jest najistotniejszym elementem asymilacji. Dlatego uważam, że nie powinno się uzupełniać europejskiego rynku pracy muzułmanami. Sądzę, że za jakiś czas dojdzie do takiego rozwiązania, ale obawiam się, że będzie to bardzo spóźniona decyzja.
Żydzi przez wieki byli bardzo źle zintegrowani – odrębni religijne, a jednak to nie oni byli agresorami, tylko raczej byli obiektem agresji.
Z kolei w latach 70-tych rdzenni Niemcy albo Włosi wykazywali brutalną agresję z powodu skrajnie lewicowej ideologii, która nakazywała im gwałtowną kontestację systemu i kultury, w której wyrośli i się wychowali.
Ostatnio próbuję się poczuć w Polsce tak, jakbym stąd nie pochodził – czyli zasymilować się do własnej kultury. Innymi słowy: nie przeżywać jej bezmyślnie, jak coś oczywistego i danego z góry raz na zawsze. Dla wzmocnienia wrażeń staram się czasem opisać to, co widzę dookoła w obcym języku, ulubionym języku, którego się obecnie uczę.
Staram się żyć tutaj jak życzliwy, ale raczej obojętny cudzoziemiec.
To jest moje karkołomne ćwiczenie kulturowe.
Ten artykuł mnie rozweselił w związku z tym.
Chcę tym sposobem dojść do etapu „domu”.
„Wyjść z siebie i stanąć obok”.
Poważnie!
Nie zrozumiał Pan artykułu. Pana metoda to sposób na trening języka. W Polsce można się otworzyć na inną kulturę, ale nie da się jej zaadaptować. W ten sposób może Pan poprawić swój język obcy, ale i tak będzie Pan myślał „po polsku”.
Rożnica jest taka, że jak rzecze Polaków emigrują z „nienawiścią” do „Polandii”, bo im nie dala tego co chcieli, to po primo w 90% dzięki temu się zintegrują, coby udawać że są „swoi” a nie „polaczki” z tej ohydnej „Polandii”, a w pozostałych 10% to 5% „Swą Ojczyznę Polskę” kochają, w pozostałych 5% kochają ten cały raj „wszędzie dobrze gdzie nas nie ma”, bo właśnie w tym rzecz żeby taka „Wielka Polska” ta „Polandia” była, a poza tym… to Ojczyzna.
I nie ma to nic wspólnego, nic kompletnie, z tym co myślą nachodźcy, Uchodźcami zwani…
Mieszkając w Wietnamie w Sajgonie, który w sumie jest dość popularny wśród turystów ale dość niewielu Polaków tam „widać”. Kiedyś będąc w publicznym miejscu zupełnie mimowolnie rzucił mi się w oczy pewien człowiek. Tylko dlatego że wszedł mi w pole widzenia i po prostu palił papierosa stojąc przez kilka dłuższych chwil w tym samym miejscu na wprost mnie. Był sam. Był to z wyglądu europejczyk. Niemal od razu przyszło mi do głowy że wygląda na Polaka. Chociaż nauczyłem się poznawać charakterystyczne dla słowian cechy fizjonomii bardzo dobrze to w jego przypadku facet był w zasadzie nieklasyfikowalny. Mógł z powodzeniem być Niemcem, Anglikiem, Polakiem albo Czechem. Typowo europejska uroda i sylwetka bez charakterystycznych cech. Ponieważ kiedyś często z żoną robiłem zakłady pt „poznaj Polaka” i to z dużym sukcesem to zaraz się w myślach odrzuciłem myśl że to też jest Polak jako trochę niedorzeczną. Pomimo braku charakterystycznej urody całość dopełniały jednak inne elementy. Subtelny kulturowy „Polak” układał się jednak w całość wprost przede mną. Stał jeszcze przez chwilę w tym samym miejscu. Ja po chwili w sumie straciłem nim zainteresowanie. Kilka chwil później zapomniałem nawet o nim. Potem sam wstałem i ruszyłem przed siebie mijając go na odległość ręki. Wtedy zobaczyłem, że w przegródce plecaka, takiej „siatkowej” miał wetkniete opakowanie chusteczek higienicznych, bardzo popularnej polskiej marki (już nie pamiętam jakiej konkretnie ale chyba było to apsik). Taki mały sukces obwerwacji antropologicznych 🙂
Na trwałej emigracji byłem 10 lat. Wietnam to tylko epizod już po powrocie do kraju. Tzw powrót był trudniejszy niż wyjazd. Dziś nawet uważam, że przyjazd do Polski to błędna decyzja. Pewien zbieg osobistych okoliczności jednak sprawił, że taką właśnie decyzję podjąłem. Osobiście nieustannie więc chyba dziś tęsknię za okresem kiedy byłem właśnie emigrantem. I paradoksalnie to pierwsze lata emigracyjne wspominam najlepiej.
PS
Nie wiem jak Conrad mówił po angielsku. Ale wiele osób dziś wręcz podziwia jego znajomość języka nie dlatego że jest to język nauczony ale dlatego, że jest tak wyrafinowany i złożony.
Dobra obserwacja. To prawda, że są typy fizjonomiczne bardzo typowe dla regionu wschodnioeuropejskiego i takie, (mniej liczne), które trudniej rozpoznać. Wielu ludzi na etapie „Środka” wraca do Polski i dopiero tam spostrzegają, jak bardzo zmienili się sami. O literaturze Conrada czytałem sporo. Uważa się powszechnie, że właśnie domieszka kultur dała mu „oryginalne brzmienie”. Mimo to czytając jego literaturę, nie ma wątpliwości, że to literatura angielska. Tłumaczona na polski traci sporo z ekspresji.
Pytanie do wszystkich zwolenników imigracji, zwłaszcza poprzez doświadczenia z emigracji (mimo niezauważanych przez was zasadniczych różnic obu zjawisk, mimo iż mogą dotyczyć tej samej osoby, tylko z przeciwnych punktów widzenia):
co byś zrobił, gdybyś po powzięciu tej decyzji o emigracji dojechał w pobliże, a by się okazało, że granica jest zamknięta i nie chcą cię tam, gdzie planowałeś dojechać?
czy tak, jak na tym filmie http://www.kresy.pl/wydarzenia,bezpieczenstwo-i-obrona?zobacz/podczas-starc-na-macedonsko-greckiej-granicy-ucierpialo-co-najmniej-260-imigrantow-video zebrałbyś grupę najbardziej agresywnych i najsilniejszych „kolegów” założył maski na twarz i zaczął atakować i forsować i uważał, że to jest normalne….
jeśli nie, zakładam, że nie, to po co dywagacja w temacie, który nie ma nic wspólnego, bo rzeczywistość jest inna
To inny temat i tyle
No właśnie, znów te same kłamstwa.
To jest właśnie ten temat, to jest właśnie ta rzeczywistość, przeciwko tym właśnie nachodźcom ludzie sprzeciwiają się. Chwilowo innej emigracji do UE praktycznie nie ma. To jest właśnie kwestia, wokół której wszystko się kręci.
Ludzie wiedzą i nie da się ich zakłamać, że idzie masa „młodych byczków z ifonami”,
Czy choćby Ty Piotrze jesteś sobie w stanie wyobrazić co by się stało, jakby im dać masowo broń, a przecież oni wcześniej czy później znajdą do niej dostęp.
Przecież to będą masakry i rzezie na skale afrykańską; ta „policja” nieuzbrojona i bojąca się strzelać do ludzi nikogo nie ochroni, ostrzela się co najwyżej z komisariatów.
Jest ostatni moment aby to wszystko powstrzymać jeszcze. Z każdym dniem przybliżamy się do momentu, że oni znajdą dostęp do broni i zaatakują otwarcie i brutalnie.
Zanim te cioty, co teraz prowadzą dyskusje jak w Żywocie Bryana Monty Pythona Front Narodowy Judei z Narodowym Frontem Judei, przedyskutują powinno się i można zrobić i czy to już czas na wysłanie wojska, to zginą tysiące ludzi, jeśli nie setki tysięcy lub więcej.
Ten artykuł jest na zupełnie inny temat!i nie mój! Poza tym kto by miał im dać masowo broń????!!!
a choćby mafia albańska jest na miejscu
mogą sobie ją tez dostarczyć od siebie z rodzinnych stron,
Milionowi Syryjczyków????
W odniesieniu do kryzysu migracyjnego w Europie: jak widać, proces transformacji potrafi zająć całe pokolenia. Pomimo że od polskiej kultury do anglosaskiej jest dużo bliżej niż od arabskiej to dla rodzin rozpoczynających od etnicznych skupisk nawet trzecie pokolenie ma czasem pewien kulturowy „bagaż”. Mimo to procesy te zachodzą tutaj dużo szybciej niż w Europie, gdzie rynek pracy jest dużo gorszy, a dyskryminacja w zatrudnieniu jest wielopokoleniową tradycją (UK, Francja, Niemcy). Efektem jest masowe zatrzymanie procesu na pierwszych dwóch etapach. W połączeniu z rosnącą liczbą migrantów daje to gotową receptę na kłopoty. Na Greenpoincie z tego, co wiem, też panowały mniej lub bardziej „polskie” porządki, tylko że ich negatywnym efektem było omijanie prawa i bałagan, ale nigdy agresja wobec tubylców.
Jeszcze taki komentarz
http://i428.photobucket.com/albums/qq8/bschlautman/bridges4.jpg
Swietny temat i esej.
Emigracja jest trudna z wielu powodow. Jednym z nich jest
zmiana kultury nawet jesli stary i nowy kraj sa kulturowo w tej samej grupie . NIe kazdy powinien nawet rozpatrywac emigracje. Uwazam ze emigracja jest tylko psychicznie mozliwa dla wyjatkow, ludzi ktorzy czuja sie obywatelami swiata i chca asymilacji po opuszczeniu swojego kraju. Spotkalem Polakow w Kanadzie i USA ktorzy po kilkudziesieciu latach na kontynencie Ameryki ciagle wspominali dawne dobre czasy w swoim dawnym kraju.
Otaczali sie swoimi ziomkami i kaleczyli jezyk angirelski
uzywajac wyrazenia w stylu „pojechal kara do dawntauna, albo Dal mi typa na stok markecie. Czytali polskie emogracykne gazety i planowali powrot do kraju co nigdy sie niezdarzylo. Na obiad do restauracji z barszczem i pierogami.
Dobry material na emigranta to czlowiek ktory chce i potrafi radykalnie zmienic swoje zycie , otoczenie , kulture i nie ma tesknot za niczym . Test jest prosty.Jesli ktos ma bliskich znajomych z Indii,Chin , Japonii lub innych odleglych kulturowo krajow to znaczy ze lacza go z innymi zainteresowania lub zawod a nie jedna kultura w ktorej sie wychowal.
Jestem przeciwnikiem masowej emigracji ktora ma miejsce w Europie.Jedyny dobry powod do emigracji to chec zostania Niemcem lub Dunczykiem .Podziw dla tradycji i kultury nowego kraju. Kazdy inny powod jak zatrudnienie, lepszy standard zycia jest zlym powodem dla emigranta i kraju ktory go przyjal. Asymilacja w USA,Kanadzie lub Australii jest latwiejsza niz w krajach ktorych trzon spoleczenstwa nie jest rezultatem emigracji. Trudno zostac Niemcem, Norwegiem lub Polakiem.W USA mozna czuc sie Amerykaninem po kilku miesiacach.
Ciekawy punkt widzenia Janusz, dużo w tym racji. Wiemy też, jak dużo pracy i determinacji wymaga taka asymilacja. W większości przypadków zatrzymanie się na wczesnych etapach to wynik wygody, lenistwa poznawczego. Jeszcze nie widziałem jednego choćby przypadku, w którym człowiek pracujący i żyjący w normalnym, a nie etnicznym środowisku nie opanował języka. „Nie mam głowy do języków” to takie „bo”. Bo tak łatwiej.
Mało kto chce tak po prostu zmieniać tożsamość narodową.
Od czasu zlodowaceń ludzie migrowali po to, by poprawiać swój byt – uciekali od kiepskich warunków bytowych, braku możliwości lub wolności, od prześladowania. Nawet nasi afrykańscy praprzodkowie byli imigrantami w Europie – bardzo źle się zresztą asymilowali, prawdopodobnie wytępili miejscowych neandertalczyków.
.
Być przeciwnikiem tego zjawiska, to trochę tak, jak być przeciwnikiem frontów atmosferycznych.
Europa spokojnie może bronić swoich granic. To nie neolit
chodziło mi o ogólniejszy kontekst
emigrowanie to zjawisko odwieczne i globalne
Mi się wydaje, że połowa Polaków ciągnie bagaż anty-mitologii. Dla nich Polska zawsze musi być najgorsza. Powszechnie słyszy się zdania zaczynające się od słów: „Tylko u nas…” po których następuje opis czegoś negatywnego. Towarzyszy temu dość naiwna idealizacja „zagranicy” i komiczny anty-egocentryzm wyrażający se przekonaniem, że „cały świat się z nas śmieje”.
Mam też wrażenie, że olbrzymia część emigracji polskiej to właśnie tacy ludzie. W przypadku wielu z nich narzekanie na Polskę jest próbą ukrycia jakichś nieokreślonych wyrzutów sumienia z powodu „zdrady ojczyzny”, albo wstydu, że nie umieli sobie w PL poradzić.
Słusznie pisze Pan, że tak się Panu wydaje, bo to tylko złudzenie. To „polskie narzekanie na Polskę” to część polskiej kultury i z procesem który opisałem, nie ma nic wspólnego. Wręcz odwrotnie, często najwięksi „narzekacze” są uosobieniem polskich problemów. Kiedy mówią „tylko u nas” to im się wydaje, że oni postępują inaczej. NIEPRAWDA. Najczęściej robią jeszcze gorzej, nie zdając sobie z tego sprawy. Ci ludzie zazwyczaj przechodzą transformację jeszcze trudniej od innych, bo oprócz innych mitów będą musieli pozbyć się jeszcze jednego, że są inni. Nie są.
Swoim komentarzem dokładnie potwierdził pan to co napisałem (oraz to czego nie wyartykułowałem, żeby się nie rozpisywać), więc pańska uwaga o „złudzeniu” była nie potrzebna.
Proszę tego nie brać do siebie, jak również jeszcze jednego, który odnosi się do wielu ludzi, a który dopiszę nieco później.
Postawy są różne. I pewnie spotyka się i takie. Naturalnie zrozumiałe jest, że wyjeżdżając gdzieś po spędzeniu całego swojego dotychczasowego życia to dotychczasowe jest jedynym punktem odniesienia. Stąd skłonność do porównywania. A wąski pryzmat swojego dotychczasowego doświadczenia chętnie poszerzamy o dostępną nam mitologię (anty i pro) i zderzamy ją z nowo odkrywanym środowiskiem i naszymi stereotypami o nim. Po jakimś czasie te stereotypy przemieniają się też w mitologię, za którą dalibyśmy się pokroić.
albo następuje demitologizacja
To normalne, że ludzie, którym odsłania się ich własne mity, reagują wrogo, nieprzyjaźnie, często agresywnie. Dlatego Polacy mieszkający stale w kraju często reagują podobnie na wiedzę dotyczącą emigracji i transformacji kulturowej. Lista najgorszych, najgłupszych i najbardziej oklepanych (słyszy się to setki razy) reakcji jest następująca: 1 – Komentarze typu: „wy pisiory z amerykańskiej polonii etc. 2 – Komentarze w stylu „a u was biją murzynów” 3 – „Dowcip” o czarnuchach. Wszystkie wymienione reakcje nie mają żadnego związku z racjonalizmem, są reakcjami emocjonalnymi. I to, że wszystkie wyżej wymienione pojawiły się również na tym portalu, pokazuje skalę problemu.
A ja jestem ciekaw, czy rdzenni mieszkańcy USA też się robią nerwowi, gdy ktoś wspomni o fakcie, że jeszcze pół wieku temu w USA dopuszczano ohydny apartheid.
Czy to może jednak tylko przejaw neofickiej (absorpcja nowej mitologii) nadgorliwości patriotycznej naturalizowanych Amerykanów z Polski?.
Oczywiście niektórych – niech nikt nie bierze tego do siebie.
.
W Polsce w imię narodowej mitologii nie potrafimy bez zbędnych emocji mówić o Jedwabnem, a w USA o apartheidzie…
/A ja jestem ciekaw, czy rdzenni mieszkańcy USA też się robią nerwowi,…/ Nikt nie lubi, oni też. Ale nigdy nie mówią: „a w Polsce jest gorzej” tylko dyskutują o tym co tu i teraz.
Zapewne.
Ale akurat osoba, o której mówię, nie była w stanie rzeczowo podyskutować, tylko od razu przeszła do nerwowego ataku. Jak tylko postawiłem tezę, że apartheid źle wpłyną na integracje Afroamerykanów dostałem opr, że nie mam prawa nawet wspominać o apartheidzie.
Najwyraźniej ciążył jej bagaż jakiejś mitologii. Ale cóż – polska emigracja tak miewa, jak słusznie pan dowodzi w swoim artykule.
.
Oczywiście można się ograniczać do „tu i teraz”, ale ignorując historię nie sposób zrozumieć „teraz” – a co za tym idzie nie da się stawiać prawidłowych diagnoz i znajdować skutecznych rozwiązań.
To nie był atak, natomiast komentowanie głupimi dowcipami, które mają za zadanie poniżyć dyskutanta, bardziej już jest. A problem, o którym mowa widać na przykładzie właśnie Pana – ja na tym portalu przyznawałem się do błędów, a ileż to już Pan nawymyślał teorii, żeby przez gardło przypadkiem nie przeszło przyznanie się do tego, że odezwał się Pan głupio i to na poziomie podwórkowego dresiarza, aby tylko poczuć się lepiej. Dlatego czasem zdrowiej być „emigrantem” Panie Rdzenny Polak Prawdziwy.
„…Język angielski po Bitwie pod Hastings (1066) zszedł do podziemi na 300 lat i przestał być pisany. Jego fonetyka w tym okresie uległa niezwykłej ewolucji i stał się dźwiękowo językiem przyjaznym dla ucha…” – początkowy angielski z czasów Beowulfa brzmiał jak duński mniej więcej. Czy uważasz że duński nie jest przyjazny dla ucha? Bo ja że raczej jest
Duński na pewno jest, ale ma pewne dźwięki, które są typowe dla języków europejskich. Obecny angielski lepiej trafia muzycznie do wielu nacji, i w tym jest jego siła, bo dla większości ludzi na świecie nie jest to wcale język łatwy. Dla Ciebie duński brzmi lepiej, bo jesteś przyzwyczajony do fonetyki europejskiej, zresztą mówisz biegle po niemiecku, dla nas z tej strony już niekoniecznie, bo na co dzień mamy AmEng z domieszką hiszpańskiego, który to tutaj też robi się „bardziej gładki”.
To dlatego Amerykanie mają problemy z umlautami?
Ano mają, bo w czasie dorastania ich mózgi rzadko te dźwięki słyszą. Tak samo Polacy nie słyszą większości amerykańskich dźwięków „a” i „o” bo w polskim jest tylko jeden, a w AmEng na każdą z tych liter przypada 5-6 różnych dźwięków. Dlatego nie warto próbować naśladować tych dźwięków, bo efekty są komiczne. My je słyszymy, więc np. rozmowy chicagowskich gangsterów w filmie „Deja Vu” Machulskiego brzmią groteskowo.
To tak jak u Brytyjczyków gdy krzyczą Jimmy tak naprawdę krzyczą coś w rodzaju Dżjjyyemmiye
Ja lubię próbować naśladować podobają mi się skomplikowane samogłoski czy to niemieckie czy amerykańskie.
Zabawne że wielu Polaków ma niemiecki za język spółgłosek a cała melodia języków germańskich to samogłoski leben to tak naprawdę leeejben a nie Lllebennn. Tom Jones to Toom Joounes itd. Amerykański ma tendencję do przerabiania wczesnych samogłosek w E. a późnych w Y. Proverbial to prowyyrbiel przynajmniej taka dążność. W językach słowiańskich wszystko co interesujące dzieje się w spółgłoskach dlatego poza rosyjskim nie są zbyt melodyjne
Czeski ma relikty samogłoskowego „rrr” jak sanskryt. To jest ciekawe
Zastanawiam się, czy to jest prawda, że są bardziej i mniej śpiewne języki.
Myślę, że rock&roll, blues, jazz albo soul słabiej brzmią po polsku, niemiecku albo francusku, bo to nie jest muzyka tych języków i tych kultur.
Muzyka poszczególnych nacji zazwyczaj się dostosowuje do ich języka. Dlatego w nauce języka (opanowaniu jego melodii i wymowy) pomocne jest słuchanie lokalnych tradycyjnych pieśni i piosenek. To pomaga też polubić język – dla mnie np. było to przełomem w nauce niemieckiego, który wcześniej postrzegałem głównie jako język hitlerowców (od „schneller”, „rauss” i haende hoch” – efekt wychowania na polskich filmach wojennych) i bardzo niechętnie się go uczyłem.
.
Trudno mi sobie wyobrazić, żeby anglojęzyczna muzyka popularna stała się elementem kultury globalnej, gdyby znaczenie polityczne i gospodarcze UK i USA było w ost. 2 wiekach porównywalne ze znaczeniem Danii, Włoch albo Holandii.
Zajmowałem się dodatkowo nauką języka w Polsce, stąd taki wniosek. Nawet wiele dzieci zwyczajnie lubi dźwięk angielskiego, kiedy to jeszcze za wcześnie na rock, blues and jazz, nie wspominając o dorosłych, którzy mają inne gusta muzyczne, ale lubią odtwarzać dźwięki angielskiej mowy. Oczywiście większość to nie znaczy wszyscy. Jeszcze w latach 80′ w Polsce istniało dość powszechne przekonanie wśród tzw. inteligencji pracującej, że niemiecki lub francuski są ważniejszymi językami globalnymi. Ja jednak myślę, że była to obrona ówczesnej orientacji wschodniej, bo była ona połączona z głębokim mitologizowaniem, np. w czasie mojej wizyty w Polsce w roku 1990 przekonywano mnie, że „Polonez” to samochód na światowym poziomie a polskie telewizory są lepsze od zachodnich. Oczywiście są ludzie, którym pewne kultury „smakują” bardziej niezależnie od trendów, ale to są już dużo rzadsze przypadki i tutaj właśnie muzyka najczęściej jest tym magnesem, która ich przyciąga.
Przy okazji czy Twoim zdaniem dla Nowojorczyków bardziej egzotyczny jest Paryż czy Kansas?
To nie za dobre porównanie, bo to różne klasy. Paryż to ikona, symbol cywlizacji, która wciąż okazuje im nienawiść, ale jednak bliska (they love to hate us). Kansas to prowincja. Miła, sympatyczna, ale na nikim w NYC wrażenia nie zrobi. Ważna różnica ! Nowy Jork jest bardzo sekularny w życiu publicznym, w Kansas pastora można pewnie zobaczyć częściej i bardziej go słychać.
Zastanawiam się czy są w USA regiony bardziej egzotyczne dla samych Amerykanów niż pewne bardziej znane miasta Europy
To może Portland i Dublin
Dublin jako bardziej swojska, mniej atrakcyjna od Paryża część Europy. Portland to jeden z symboli zachodu. Northwest to przestrzeń, wolność, przyszłość. Mało poznany bardzo piękny, kawałek Ameryki (Janusz pisał o tym). Jest nawet taka teoria, że ludzie stamtąd lepiej wyglądają, bo powietrze bardziej wilgotne i mają lepszą skórę, co niestety oznacza, że częściej tam pada deszcz. Tak przynajmniej mówi się o Seattle i okolicach. Nie wiem, czy to taka stereotypowa opinia, czy prawda – ale mamy tu Janusza, więc może nam podpowie. Ja mogę jedynie powiedzieć, że w moim rejonie jest dużo więcej słońca niż w Europie (oczywiście z wyjątkiem Hiszpanii).
Słuchałem niedawno melorecytacji Boewulfa po staroangielsku w wykonaniu zespołu Sequentia (amerykański zespół zajmujący się wczesnym średniowieczem). Brzmi to pięknie, również te sławne aliteracje…
Niesamowitym efektem jest, kiedy na trzecim etapie zaczyna się odczuwać emocje drugiej kultury. Stoisz w tłumie tubylców i przepływają przez Ciebie te same fale, czujesz z nimi jedność. Tyle że człowiek, który miał już to doświadczenie w innej kulturze wie, że to taki mechanizm psychologiczny, a nie religia, nacjonalne bajki, czy coś tam. Miałem cichą nadzieję, że tak się da przeżywać obydwie kultury, ale niezupełnie. Polskiej już nie udało mi się odzyskać. Przyroda jest okrutna.
Ja czasem odczuwam francuskie emocje. Nie to, że „rozumiem” ich punkt widzenia, ale że po prostu „naturalnie go odczuwam”. Nie przekreśla to we mnie polskiej perspektywy, może dlatego, że Francuzi i Polacy mają wiele punktów spólnych, więc niż Polacy i Amerykanie?
Czyli etap zaawansowanego „Środka”, co potwierdza mój opis i komentarz Janusza. To nawet poznać po Twoich wypowiedziach, bo na tym etapie widać szerzej,stąd też Twoje częste zażarte dyskusje z „rdzennymi”, którzy nie widzą tak daleko. Na pewno „transformacyjnie” bliżej jest z Polski do Francji, więc może się tak stać, że to będzie Twój dom lub drugi dom, gdzie będziesz się czuł dobrze. Problem z Francją jest taki, że trudniej tam zorganizować sobie życie od strony ekonomicznej. Słabsza gospodarka, dyskryminacja non-natives na rynku pracy (długa tradycja) i jak wspomniałeś, inne minusy związane z problemem systemowym.