Namaste Guruji! Dziennik indyjski 5

Nastał poranek. W łazience Nishanta po raz pierwszy ujrzeliśmy działający bojler. Widzieliśmy ich już wiele, w różnych wnętrzach, ale przeważnie były niemal pęknięte na pół, oraz łuszczące się od rdzy i zacieków. Hindusi, gdy coś się zepsuje i nie mogą tego nateprawić, zostawiają to. Bywają jednak też mistrzami w naprawianiu różnych rzeczy, inaczej nie możliwe byłyby liczące sobie niekiedy pięćdziesiąt lat pojazdy zapełniające drogi. Moim ulubionym dziełem muzealnym będącym wciąż w użyciu jest choćby szkolny autobus CIH – gdy czekam na Kaję, często podziwiam jego należące do lat pięćdziesiątych wzornictwo. Niestety, bojlery nie zajmują tyle miejsca w sercach Hindusów, co samochody, motory i obiekty (hm…) samochodopodobne. Dlatego z ogromnym zaciekawieniem spoglądałem na ciepłą wodę wypełniającą moją dłoń złożoną w miseczkę. Nie prędko znów ujrzę taki widok!

 

   Poza tym łazienka była standardowa. Pomieszczenie bez kafli, gdzie na zwykłe klepisko leje się woda z kranu. Do tego maleńka umywalka i gdzieś pod sufitem podwieszony prysznic (on nie zawsze jest). WC na szczęście było w formie znanej nam z polski, nie zaś w postaci ponoć higienicznego i zdrowego (itp. itd.) dołu do kucania. Gdy myliśmy się, przybyła służba Nishanta, aby sprzątać pokoje. Jakaś piękna Hinduska z niskiej kasty miała okazję podziwiać mój streaptease, gdy nieco nieprzytomnie podałem jej miotłę wychodząc z prysznica. Później, gdy już przeszliśmy do salonu, rozbawiona puszczała do mnie oko. Tam czekało na nas śniadanie przyrządzone przez jej matkę, która też zajęta była zmywaniem naczyń. Oczywiście w Europie żaden posiadacz normalnego mieszkania nie mógłby sobie pozwolić na służbę, lecz byliśmy w Indiach, gdzie wiele osób uważa, iż dla przedstawiciela wyższych kast uwłaczające jest sprzątanie mieszkania i zmywanie naczyń. Roześmiałem się widząc młodą służącą rozmawiającą z panią domu. Choć miała ładne pendżabi i jaśniała urodą, celowo się przygarbiła i rozczochrała, aby wszystko „było na swoim miejscu”. Jednocześnie jej mina świadczyła o tym, iż niezbyt szczerze przeżywa tę całą sytuację. Oczywiście żarty, żartami, a podział kastowy jest czymś przykrym, przez co wielu zdolnych ludzi skazanych jest na życie w nędzy i wypełnianie tylko prostych, nieciekawych zadań. Nie mogłem za ten stan rzeczy winić mojego przyjaciela, którego rodzina z pewnością była bardzo miła dla służby. Po prostu żył tak jak większość Hindusów, nie wyłamując się. Jako pobożny wyznawca Kriszny należał też zapewne do osób stosunkowo konserwatywnych w tym względzie (ale bez przesady, gdyż znając nas wiedział, iż jesteśmy ateistami, a jednak gościł nas ogromnie serdecznie). 

   Po szybkim śniadaniu zeszliśmy do podziemnego parkingu w apartamentowcu Nishanta. Wyglądał on bardzo bo indyjsku, z całą uroczą chaotycznością i mnóstwem rzeczy „zostawionych”. Przed krótką chwilę mignęła mi ładna fasada budynku, z kwiatami i balkonikami, nieco mauretańska w swoim wyrazie. Nishant tłumaczył nam dlaczego nie mieszka z rodzicami, jak przystało na najstarszego syna. „Masz bardzo niedaleko” – pocieszyłem go zgodnie z prawdą. Po krótkiej przejażdżce przez zadrzewioną dzielnicę (tym razem nie było korków) dotarliśmy do małej świątyńki wszystkich bogów, złożonej z dwóch pomieszczeń. Jedno było salką, drugie zawierało murti. W salce, na rozłożonych dywanikach, siedział mistrz Prasanna z Gharany Faridabadzkiej i jego uczniowie. Nishant pospiesznie wyjął swoją tablę i zasiadł po lewicy nauczyciela. Jego perkusja nie brzmiała najlepiej, gdyż na większym bębnie, banji, córeczka naszego gospodarza wyrysowała jakąś baśniową historię, zdzierając przy tym kawałek istotnego dla brzmienia instrumentu czarnego krążka ze środka membrany. Lekcja była dla zaawansowanych adeptów tabli, Prasanna przekazywał im różne charakterystyczne dla Faridabadu elementy improwizacji rytmicznych. Sam nie dzierżył tabli, dyktował jedynie tablabols, tablowe słowa, zaś studenci błyskawicznie realizowali je na swoich instrumentach. Włączyłem swoją aparaturę do nagrywania i zarejestrowałem istotne fragmenty lekcji w duchu stylistyki faridabadzkiej. Guru Nishanta był korpulentnym mężczyzną, o pomarszczonej twarzy i pełnych radości i wzruszenia oczach. Wszyscy tabliści w trakcie swojej lekcji popadali powoli w stan egzaltacji, jaki przynosi podążanie drogą najbardziej na świecie wyrafinowanych indyjskich rytmów klasycznych. Ta radość, całkowite zatopienie się w misternym muzycznym czasie, należy do najpiękniejszych zjawisk związanych z percepcją, jakie znam. Do tego dochodzą pozornie śmieszne, po części intymne, po części ekstrawertyczne miny typu – „patrz, jak dobrze mi wyszło!” albo raczej „zobaczcie, jaki ciekawy kształt znalazłem na alejach rytmu!”. Piękne. Co jakiś czas wychodziłem ze świątyńki i cieszyłem się dobiegającymi z dalszego planu dźwiękami tabl, które tutaj, wśród krzewów i drzew, mieszały się ze śpiewem ptaków i odległymi klaksonami ulicy.    

   Nie wszyscy obecni na próbie byli tablistami. Pośród zgromadzonych siedział zamyślony młodzieniec, jakby nie do końca obecny w tym miejscu. Nishant przypomniał mi, iż jest on ostatnim być może przedstawicielem wymierającej Goswami Gharany. Poszliśmy zatem z nim do skromnych, jak na Hauz Khas zabudowań znajdujących się nieopodal świątyńki. Już wcześniej słyszałem stamtąd zagłuszone przez table odgłosy codziennego życia – odgłosy prania, krzyk niemowląt, moich nozdrzy dobiegał też czasem nieodzowny w Indiach odór ludzkich ekskrementów. Weszliśmy z goswamczykiem do małego pokoiku, w którym na kilka dni zamieszkał, jako że zarówno on, jak i jego ojciec, jedyny w pełni sprawny technicznie śpiewak Gharany, pochodzili z Mumbaju. Młodzieniec mówił cichym głosem, nie znał angielskiego, więc zachęciłem go do mówienia w hindi. Zauważyłem, iż skoro go nagrywamy, to nie ma tak wielkiego znaczenia iż w tej chwili nie zrozumiemy w pełni jego wypowiedzi. Z tego zaś co zrozumiałem, ów skromny młody człowiek z pełną smutku dumą zaznaczył, iż możliwe jest iż Goswami Gharana wywodzi się od sławnego Haridasy, jako że od zawsze była ona związana z Vrindavan. Jak wiadomo, Haridasa, gorący wyznawca Kriszny, mieszkał we Vrindavanie i to on pośrednio wpłynął na taki a nie inny kształt klasycznej muzyki hindustańskiej. Stało się bowiem tak, iż mogolscy najeźdźcy okazali się tolerancyjni i nad wyraz zainteresowani indyjską kulturą, muzyką zaś w szczególności. W XVI wieku ustalili ostatecznie rangę Agry, jako jednego z dwóch głównych miast stołecznych (obok Delhi). Na swój dwór przyjęli Tansena, najwybitniejszego ucznia Haridasy, którego piękne ragi są wykonywane po dziś dzień. Zatem świat wyobraźni wajsznawy Haridasy stał się ważnym punktem odniesienia dla muzyki nowożytnych dworów Indii. Wprawdzie Tansen przeszedł na islam, najpewniej zmuszony do tego przez innych braminów, którzy wykluczyli go ze swej wspólnoty z uwagi na przyjęcie zapłaty z rąk innowierców, lecz nie miało to znaczenia dla jego muzyki. Jeśli chodzi o władców mogolskich i samego Haridasę, wszystko wskazuje na to, iż cesarz Akbar, jeden z największych władców Indii, spotkał się z nim osobiście. Powodem było oczywiście zamiłowanie Akbara do sztuki. O tym jak przebiegało owo spotkanie, każda indyjska religia, tudzież subreligia ma swoje zdanie. Zwolennicy pojednania muzułmańsko – indyjskiego widzą je w jeden sposób, zaś fanatyczni hinduiści w inny. Ja zaś spoglądałem na goswamczyka i zastanawiałem się nad tym, iż jest – bądź co bądź – możliwe, iż płynie w nim krew wielkiego Haridasy. Poprosiłem go o zaprezentowanie jakiś elementów ragi charakterystycznych dla jego szkoły, niestety odmówił, uznając iż jest zerem przy swoim ojcu. Również Nishant zapewnił mnie, iż jego znajomy dawno nie praktykował muzyki. Nie pozostało mi zatem nic innego, jak spróbować znaleźć się w Mumbaju, gdzie nie jeden muzyk mnie wzywa i dowiedzieć się więcej. Tymczasem mimo krytycznej samooceny mojego rozmówcy starałem się nagrać więcej materiału. Spytałem go o Malików, mistrzów dhrupadu wywodzących się z Vrindavan, również wymierających niestety. Goswamczyk zwrócił uwagę na fakt, iż wywodzą się oni z Biharu i w porównaniu z Goswami Gharaną są oni nowym elementem muzycznego pejzażu okolic Mathury. Na pytanie o muzyczne inspiracje, Goswamczyk położył nacisk na aspekt ściśle dewocyjny. Jego zdaniem muzyka pochodzi od Kriszny i należy się tylko Krisznie. To tłumaczy również małą ilość nagrań jego ojca, które istnieją tylko w archiwach radiowych, nie znalazły się zaś nigdy na kasetach ani Cd. Zapytany o sprawy czysto estetyczne mój rozmówca okazał się mniej ortodoksyjny, doceniając z przyjemnością szalone i piękne eksperymenty pandita Jasraja, który też deklaruje swoje oddanie Krisznie.

   Na wychodnym miałem okazję porozmawiać dłużej z Prasanną. Staliśmy przed świątyńką, na sam koniec dołączył do nas najbardziej znany z publicznych występów uczeń Faridabadczyka. Dowiedziałem się, iż również Prasanna nie posiada nagrań, gdyż skupia się głównie na edukacji. Sądząc po poziomie gry jego najlepszego ucznia, najprawdopodobniej syna bramina ze znajdującej się za nami świątyni, Prasanna spokojnie mógłby zostać cenionym wykonawcą koncertowym. Spytałem o związek Gharany Faridabadzkiej z najstarszą Gharaną Delhijską, lecz nie otrzymałem jasnej odpowiedzi. Na pytanie o związki sztuki gry na tabli z tańcem kathak, guru Nishanta zaprotestował, uznając, iż są to dwie różne rzeczy i wskazał na pakhaładż, jako tradycyjny instrument używany w kathaku. Lecz oczywiście nie teraz, teraz używa się tabli – chciałem dodać, ale nie było moim celem spieranie się z wielkim artystą, tylko po prostu poznanie jego zdania na temat muzyki, tradycji etc. Spytałem o Zakira Hussaina – najsławniejszego tablistę, nie bojącego się grać również w zupełnie zwariowanych projektach i uzyskałem życzliwą ocenę tego genialnego przedstawiciela Gharany Pendżabskiej. Przy okazji Gharany Delhijskiej wyszła kwestia mieszania elementów różnych Gharan. To, co w przypadku stylu wokalnego khayal wydaje się raczej smutne, gdyż zaciera ważne źródło różnorodności w klasycznej muzyce indyjskiej, Faribadczyk uznał za raczej pozytywne w przypadku jego instrumentu. Służy to znacznemu poszerzeniu możliwości – podkreślał wraz ze swoimi uczniami.

    Pożegnaliśmy się z gościnnym Nishantem i udaliśmy się, nie bez obaw, do metra. Tym razem tłok był mniejszy, ale była zupełnie niewinna niedzielna godzina, zatem sama obecność tłoku nieco mnie przeraziła.  Ponownie musieliśmy się przesiąść na polu bitwy zwanym Rajiv Chowk. Dalej linia metra przekroczyła rzekę Jamunę i rozgałęziała się w dwóch kierunkach – na wschód i na południe. Szczególnie imponujący był ogromny pas torów kolejki na wysokich rampach docierających aż do największego z delhijskich przedmieść – Noidy, gdzie mieszkają miliony osób i gdzie wytwarzana jest spora część dóbr wszelakiego typu (od ciastek, po książki, komputery, ubrania etc) jakie można kupić w Indiach. Tym razem jechaliśmy tylko jeden przystanek poza rzekę wschodnią odnogą linii. Tym razem mogłem oglądać otoczenie przez okno zaś moment, w którym metro uniosło się szczególnie wysoko ponad lesisto – przemysłowym terenem wybrzeża rzeki był szczególnie atrakcyjny. Gdy spojrzałem na samo koryto Jamuny, widać było ślady niedawnej powodzi, która zmiotła różnego typu domki i ogrody mniej lub bardziej prowizorycznie pobudowane w pobliżu nie zawsze łagodnych fal tej świętej rzeki.

   Przy stacji Lakshmi Nagar, wznoszącej się nad jedną z najbardziej reprezentatywnych alej lewobrzeżnego Delhi, obszaru gdzie nie docierają turyści, czekały oczywiście riksze rowerowe. Zanim wsiadłem spojrzałem na elewacje stosunkowo wysokich kamienic. Były całkiem ładne, a my kierowaliśmy się w stronę ich labiryntu opadającego w stronę Jamuny. Zgubiliśmy drogę, więc wysiedliśmy w miejscy stosunkowo znajomym, obok nowej sikhijskiej gurudwary. Bez trudu odnaleźliśmy drogę do domu Pandita Dalchanda Sharmy, jednego z największych indyjskich mistrzów klasycznego bębna pakhaładż i naszego nauczyciela. Jego bramę odnaleźliśmy w rogu mniejszej uliczki, nad nią wznosił się kafelek z wizerunkiem bogini Durgi. Ledwo znaleźliśmy drzwi, a już nad nami pojawiła się piękna, roześmiana twarz Rohini, córki mistrza, zaś w oddali na uliczce ujrzeliśmy jego żonę.

   Weszliśmy, powitanie było ogromnie serdeczne. Przywieźliśmy w prezencie trochę słodyczy, płyt z europejską muzyką klasyczną i albumy o Polsce. Co mnie mile ucieszyło, nasi Hinduscy przyjaciele z pasją zagłębili się w oglądaniu przyrody i zabytków naszego kraju. A już zaczynałem mieć wrażenie, iż piękno wizualne przestało w ogóle Hindusów obchodzić, poza pięknem ludzkiego ciała, rzecz jasna. Pani domu zaczęła nas częstować czymś, co można by nazwać nieustannym obiadem. Rohini przygotowała dla mnie moje ulubione słodycze i strasznie się cieszyła, że jem z apetytem. Dalchand skarżył się na różne problemy zdrowotne rodziny i ciągły brak należytego uznania w Indiach dla muzyki klasycznej.

 

 

   Po staremu paliliśmy papierosy używając zlewu jako popielniczki. Rozochocony Dalchand raczył nas też co rusz wiedzą o muzyce, poezji i zawartej w nich filozofii. Zrobiłem krótkie próbne nagranie, gdyż liczę na dużo więcej w trakcie pobytu w Delhi. Bowiem, co jest szokujące, nie istnieją żadne pożądne płyty z solowym repertuarem na pakhaładż solo w wykonaniu rzeczywiście wielkich i zgodnych z tradycją dhrupadu mistrzów. Jest tylko sporo Bhavani Shankara, który jest samoukiem i nie respektuje wielu ważnych elementów związanych z tradycją sięgającą co najmniej dwóch tysiącleci. Zachęceni wcześniej przez Nishanta, ośmieliliśmy się ruszyć do ataku. Zaproponowaliśmy, że zamieszkam u nich, skoro Rohit, syn Dalchanda, studiuje na politechnice w Kurukszetrze (mieście, gdzie doszło do wielkiej bitwy sławionej przez Mahabharatę). Młodzi się ucieszyli, nasz mistrz się nieco załamał. Ale będę się upierał przy tej myśli, gdyż, choć nie mogę im jakoś bardzo finansowo pomóc, to uważam, iż pomysł ma sens. Solidna archiwizacja niespisanej wiedzy Dalchanda warta jest nawet tej bezczelności. A on też potrzebuje szacunku płynącego z zewnątrz.

   W pewnym momencie rozległ się warkot budowy. Główna fasada pasu zabudowy, w którym mieści się też trzykondygnacyjna kamieniczka Dalchanda, została poddana nader hałaśliwemu procesowi przebudowy.

– Jak to wytrzymasz? – pytali moi przyjaciele. – To ma trwać jeszcze 6 miesięcy.

– Jest ok. – nie dawałem się zbić z tropu, – będziemy gadać o muzyce, zapomnimy o hałasie.

– Trudno tutaj trafić – dodali.

– Jest metro – zauważyłem.

– Ale nie jeździ do późna, a ty chcesz robić wywiady z muzykami po koncertach.

 

   I bądź tu mądry… Trudno mi się było zorientować, czy jednak się nie narzucam, czy raczej wątpią w to, iż wytrzymam warunki w jakich żyją. W każdym bądź razie Dalchandowe kobiety wzięły nas na wielki bazar położony niedaleko ich domu, gdzie panowała już zupełnie świąteczna atmosfera. Z różnych kamieniczek zwieszały się kolorowe lampki, elegancko ubrani ludzie dokonywali różnych zakupów. Rohini i jej matka postanowiły ozdobić Kaję. Zaczęło się od pierścionków na stopy, które kupiły jej w prezencie. Na szczęście Kaja nie ma w sobie nic z zadufanej w sobie kobiety zachodu, której ideałem mody jest styl zaczerpnięty z reklamy drogich tenisówek. Wręcz przeciwnie. Morze bransoletek, barw i wszelkich możliwych ozdób dla ciała zachwyciły ją bez reszty. Ja, oczywiście, zacząłem się trochę nudzić, więc siedziałem sobie na schodkach wszelkiej maści kobiecych sklepików i patrzyłem na indyjski tłum ludzi i pojazdów przepływający przed moimi oczami. Oczywiście ja też musiałem zostać obdarowany, więc poszliśmy do jakiegoś sklepu, gdzie panie podarowały mi kurtę padżamę, w której zresztą teraz przy moim laptopie siedzę.

   Wcześniej cały czas jedliśmy. Nasi gospodarze specjalnie nie dorzucili do dań dużej ilości ostrych przypraw. Jedzenie było wspaniałe. Ale i tak, po zakupach, poszliśmy przekąsić jakieś słodycze i inne przekąski. Następnie poszliśmy do zaprzyjaźnionego młodego mężczyzny z agencji turystycznej (co oznacza też nabywanie przez Hindusów biletów na zupełnie normalne pociągi) i długo radziliśmy nad tym, jak możemy wrócić do Agry. Chcieliśmy jechać jakimś późnym pociągiem, ale wszyscy nas przekonywali, iż Agra o trzeciej nad ranem jest niebezpieczna i lepiej pojechać autobusem, gdyż dociera on później, a koło czwartej czy piątej jest już lepiej. Oczywiście wpierw chcieli nas zatrzymać na noc, ale Kaja, aby zdążyć na zajęcia, musiała by pojechać o koło czwartej, więc byłby jeszcze większy problem aby dojechać na dworzec.

   Ostatecznie stanęło na autobusie. Rohit, syn mistrza, który bardzo się nami ucieszył, uparł się, aby zapłacić za rikszę i ruszył z nami na swoim motorze jako gwardia przyboczna. Riksza mknęła tak szybko, że w ogóle nie zauważyłem mostu nad Jamuną. Zupełnie zaszokowany przesiadłem się z rikszy do nowych drzwi, które okazały się należeć do autobusu do Agry. Byłem wzruszony taką gościnnością i trochę zmartwiony, iż być może sprawiłem moim przyjaciołom problem propozycją zamieszkania z nimi.

   Autobus pokrywały różne odręczne instrukcje w dewanagari. Wnętrze podzielone było na dwa rzędy siedzeń, jeden rząd był dwumiejscowy, drugi trójmiejscowy. Nie miało się wrażenia klaustrofobii, zatem pojazd, o design z lat pięćdziesiątych, musiał być szerszy od znanych w Polsce pojazdów tego typu. Bilieter, we wplecionym niedbale we włosy białym szolu nawoływał ewentualnych klientów. „Agra, Agra!” – krzyczał. Bilety okazały się nieco droższe niż sleeper class w pociągu jadącym szybciej, zaś siedzenia były jak w General Class. Najprawdopodobniej tak względnie wysoka cena uzasadniona była tym, iż wcale nie tak łatwo zakupić w Indiach bilet na kolej, zaś autobus bierze ludzi od ręki. Wiele ajencji autobusowych podstawia też nowe autobusy, gdy chętnych jest wiele.  

   Tymczasem do autobusu wchodzili różni niezwykli ludzie. Począwszy od barwnego szywaity a skończywszy na jakichś szczególnie ortodoksyjnych muzułmanach, młodych, z długimi czarnymi brodami i śnieżnie białych szatach. W końcu autobus ruszył. Zaraz wpadliśmy w korek spowodowany tym, iż wiele przedsiębiorstw drogowych chce skończyć swoje prace (albo raczej zacząć je i skończyć) przed końcem indyjskiego roku, czyli przed diwali. Więc przy wyjeździe z Delhi, o północy, uwijały się wszelkie możliwe walce i bardziej wyrafinowane maszyny, zaś dzielni indyjscy kierowcy szukali na własną rękę sposobu na przejazd. I znajdowali, lecz trochę to trwało. Na tego typu blokady trafialiśmy co rusz, a jednak autobus dotarł o czasie, czyli po czterech godzinach. Wszyscy pasażerowie byli niezwykle mili i czuliśmy się znacznie bezpieczniej niż w polskich autobusach. Kierowca prowadził swoją archaiczną maszynę płynnie, czasem można było wręcz zapomnieć, że jedziemy. Za oknami panowała ciemna jak węgiel indyjska noc, rozjaśniona niekiedy lampkami świątecznych dekoracji. Gdy patrzyłem do przodu, widziałem gigantyczne żuki wielkich, przeładowanych indyjskich ciężarówek i tirów. Slalom pomiędzy tymi szosowymi potworami wydawał mi się szaleństwem, lecz kierowca nie przejmował się tym i jechał bez przeszkód. Gdy zdarzały się korki, część ciężarówek zjeżdżała na dłużej na pobocze, aby przepuścić bardziej potrzebujących, czyli autobusu i bardzo nieliczne na indyjskich autostradach samochody osobowe.

   Wszyscy pasażerowie mieli dobry humor i niekiedy żartowali z siebie nawzajem. Jechał z nami na przykład babaji, który na postoju uparcie ćwiczył, co nie umknęło niezbyt złośliwym, a bardzo serdecznym komentatorom. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się na postój. Wysiedliśmy przy jakichś przygotowanych na tę okazję budkach, z kawą, z herbatą i przekąskami. Panowała niezwykła, pełna poezji i niepokojących dźwięków atmosfera tropikalnej nocy. Czułem się jakbym był na innej planecie. Nade mną unosił się wiszący na płask, czerwony jak krew róg księżyca.

– Idę do toalety – oznajmiła Kaja i znikła gdzieś w ciemności, zanim zdążyłem zaprotestować z uwagi na jej bezpieczeństwo.

   Wcześniej naszą uwagę przykuł wielki owad, być może karaluch, być może cykada. Usiadł on sobie spokojnie przy przygotowanych filiżankach z kawą, przesłaniając całkowicie jedną z nich. Nie sądziłem, iż tak wielkie owady i tak masywne są w ogóle możliwe. Nasi hinduscy towarzysze również, podobnie jak my, z zaciekawieniem przyglądali się temu zjawisku, jak widać nawet dla nich niezwykłemu. Co ciekawe, wielu z nich sądziło chyba, iż jesteśmy Hindusami z Kaszmiru, bo w ogóle nie przyciągaliśmy ich uwagi, a trudno przecież znaleźć wielu Europejczyków czy Amerykanów w nocnym indyjskim autobusie. Więc tak sobie staliśmy w tym niezwykłym miejscu i patrzyli na niezwykłe stworzenie przy przygotowanej dla nas kawie. Po czym niemal w jednej chwili machnęliśmy ręką i każdy z nas zamówił kawę, której smak nie miał z kawą nic wspólnego, ale składał się na całkiem niezły ciepły napój. Owad gigant trwał nieporuszony, lecz w pewnym momencie zniknął (może odfrunął? Lecz jak coś tak wielkiego i masywnego mogłoby latać?).

   Autobus osiągnął Agrę o 4 nad ranem. Razem z małą grupką równych nam anarchistów wymusiliśmy przystanek na środku wszystkiego i wypadliśmy z pojazdu przed kinem Shree, czyli niedaleko CIH. Jako, że mój żołądek zastanawiał się nad tym, co się z nim działo przez ten pełen konsumpcji weekend, zrezygnowaliśmy z porannego spaceru i zdecydowaliśmy się na rikszę. Już dużo się działo o tej porze. Było mnóstwo ryksz, niektóre  ruszyły za nami jak ławica jakichś wesołych ulicznych ryb. Było też dość sporo przechodniów, ale ruch aut i ciężarówek był wyraźnie uśpiony. Rykszarz widząc nasze hinduskie miny zaczął się tłumaczyć, dlaczego ma zamiar z nas zedrzeć.

– Jest 4 nad ranem – mówił. – Zatem nocna taryfa.

– Jaka noc? – spytaliśmy. – Właśnie prażą orzeszki, w tamtej świątyni już jest pudża, mnóstwo ludzi idzie do pracy.

– No dobrze – spuścił z tonu i ograniczył swe finansowe zapędy.

   Gdy wszedłem do swojego pokoju, w którym dałem sobie spokój z naprawianiem elektryczności, mieszkające ze mną komary, wygłodzone po ponad dwóch dobach, rzuciły się na mnie drapieżną chmurą. Zatem ziewając rozpaliłem kadzidło przeciwko tym bestiom i starając się nie myśleć o różnych bardzo swędzących miejscach, zasnąłem.

Ciąg dalszy nastąpi…

Zobacz inne rozdziały dziennika indyjskiego – kliknij tutaj

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

twelve + eighteen =